PolskaPiotr Czerwiński: Irlandia jest rajem dla miłośników surfingu

Piotr Czerwiński: Irlandia jest rajem dla miłośników surfingu

Dzień Dobry Państwu albo dobry wieczór. Być może Państwo jeszcze o tym nie wiecie, ale Irlandia jest rajem dla miłośników surfingu. Tutejsze fale, o wietrze nie wspominając, osiągają tak imponujące notowania, że chowa się Fiji oraz Hawaje i inne Bajabongi razem wzięte. Co prawda brakuje tu słońca, ale na to również mamy tu swoje sposoby; Irlandia jest bowiem także rajem dla miłośników samoopalania. Jeśli dołożyć do tego częstotliwość występowania osobników w klapkach, szortach i ciemnych okularach, należy wyrazić zdziwienie, dlaczego hostessy na dublińskim lotnisku nie witają człowieka wieszając mu na szyi wieniec egzotycznych kwiatów, a celnicy w pióropuszach nie tańczą wokół ogniska ze spalonych kartonów z papierosami, które skonfiskowali turystom ze wschodniej Europy.

Piotr Czerwiński

Tak tak, moi Państwo. Surfing w Irlandii jest wiecznie żywy i nawet kiedyś występował w telewizyjnej reklamie kaszanki, z której jawnie wynikało, że porządny irlandzki surfer, kiedy już się wyhula na swej desce, musi wrócić do domu, pokłoniwszy się po drodze pani babci sąsiadce w języku gaeilge, zapodać skrzypeczki w RTE classic, a następnie przysmażyć sobie na choco-brown porządny kawałek kaszany. A wszystko to na porządne irlandzkie śniadanie, oczywiście, bo nic tak nie pachnie jak zapach kaszanki z rana. Fale tymczasem będą szalały za oknem, wyrzucając na brzeg puste flaszki oraz półżywych Polaków, usiłujących łowić ryby. Polacy nie surfują, to wszystko z tego powodu, choć tego już nie było w reklamie, oczywiście. Taki scenariusz byłby wskazany, jeśli scena odbywałaby się na plaży w Donegal; tam przecież życie bezrobotnych Polaków przypomina masaż hawajski, jak kiedyś doniosła z przejęciem irlandzka prasa, która przepuściła polską prasę przez google translator, wywołując oburzenie i wzdęcia opinii
publicznej oraz miejscowych notabli.

Wiem, że powtarzam to po raz setny, ale po stokroć warto, ku pokrzepieniu wszystkich, którzy wątpią w jakość polskiego dziennikarstwa, a nawet tych, którzy do zaniżania tej wartości się przyczyniają. Moi kochani: są na świecie kraje, gdzie w mediach bywa jeszcze bardziej przygłupiaście.

Wracając zatem do tematu, w Irlandii surfing jest wielce popularny, zwłaszcza na zachodnim wybrzeżu, gdzie wind-surferem jest każdy mieszkaniec, nawet jeżeli o tym nie wie. Swą windsurfingową orientację prędzej czy później odkrywa, gdy wiatr zmiecie go do rowu w drodze po zgrzewkę cydru, na lekarstwo dla babci, of course. Zważywszy, że zmiata go z kałuży, ponieważ nie widzę powodu, dla którego nie miałoby się tak stać, fakt ten czyni go semi-profesjonalnym windsurferem, który ma za sobą pierwszą próbę pomknięcia na fali. Odtąd wie również, że nad morzem opłaca się nosić ze sobą zgrzewkę cydru dla babci, ponieważ gdy wracał z monopolowego, był na tyle obciążony, że fala powracająca (z japońska: tsunami, w sensie), nie zmiotła go w czeluści morskie i pozwoliła przyślizgać się do domu. No, ale to już z dziedziny figurowego łyżwiarstwa, w dodatku tylko pod warunkiem, że na ulicy było błoto.

Jeszcze inni trenują kite-surfing, występując równolegle w roli surfera i latawca. Wiatr miota nimi o ściany zamkniętych biurowców oraz skały klifów, a fale niosą ich aż do Kanady, gdzie mogą natychmiast podjąć pracę, pod warunkiem że nie wyrzuciło ich w Quebecu. Tam niestety wymagana jest znajomość języków obcych. Rzecz jasna wrócić już się nie da, ponieważ jak wiemy, zgrzewka cydru obciąża na tyle skutecznie, że nawet z Kanady wiatr nie zabiera już nikogo ani na pół metra. A przecież tam też mają off-licence i też sprzedają cydr, choćby nawet z syropem klonowym, ale zawsze z procentami.

Jak ktoś ma więcej szczęścia i duży rozmiar buta, na ten przykład, może też uprawiać narty wodne i gdy się dobrze ustawi, przeleci z wiatrem przez całą zatokę w County Clare, nie potrzebując czekać trzech tygodni na pekaes-widmo. Gorzej z drogą powrotną, bo przecież zgrzewka cydru może unieruchomić go na drugim brzegu bezpowrotnie i nie zostanie mu nic innego, niż wypić całość, poczekać aż przeleci przez trzewia i oddali się w kierunku matki ziemi, a następnie pozwoli na przelot w drugą stronę. Tylko że babcia obejdzie się smakiem.

Irlandzki surfing ma też wiele innych zbawiennych możliwości. Pewien mój znajomy Irlandczyk, który pochodzi z rzeczonego hrabstwa Donegal, przy co ma typowo hawajskie usposobienie, oczywiście, dotąd chodził w klapkach i szortach, aż nabawił się trwałego zapalenia zatok, ponieważ temperatura powietrza w Donegal czasami bywa o jedno zero za niska na takie ubiory. Na szczęście był zapalonym surferem; pewnego ranka dziarsko smarkając wyszedł więc na deskę, pohulać na falach przed smażeniem kaszany, po czym wiatr tak ciepnął nim o fiordy, że chłopak złamał sobie przegrodę nosową. I całkiem postradał ciemne Ray-Bany, bo było pochmurno. Na szczęście deska wyszła z tego cało, a przegroda, kiedy się zrosła, dała mu nieoczekiwany efekt w postaci całkowitego wyleczenia zatok - jej nierówny przebieg okazał się bowiem przyczyną jego dolegliwości. Następnie kolega wyjechał do stolicy za robotą i od tej pory znowu kicha. Poleciłbym mu skoki spadochronowe albo jakie inne taekwondo, albo może misję wojskową w Libanie, czy
coś takiego. Albo niech już pójdzie do tego laryngologa, z braku laku. Może też wrócić do Donegal i smażyć kaszanę, śmigając po falach. To pewnie wszystko dlatego, że zły wiatr wyrwał tego człowieka z jego naturalnego środowiska.

Tak czy siak wniosek z tego taki, że opłaca się trenować windsurfing w Irlandii. Nie dość że człowiek ma radość z życia i może smażyć kaszanę, to jeszcze oszczędza w tak piękny sposób na laryngologu. I w ogóle nie musi jeździć na Hawaje. Bo kto by jeździł, jak ma pod nosem takie Donegal. A słońce to sobie przecież można wyobrazić albo kupić w sprayu.

A fale mamy w tej Irlandii że jak cię mogę. Czasami naprawdę wielkie. Raz jeden fala była taka, że przyniosła trzysta tysięcy Polaków i w dodatku jak odpłynęła, to sto tysięcy zostało. Może każdy miał zgrzewkę cydru, nie widzę innej możliwości.

Fale bywają tak ogromne, że ostatnio wzięły udział w światowym konkursie na największą falę świata o nazwie XXL Billabong, odbywającym się w San Francisco i bynajmniej nie żartuję. Startują w nim fotografie co śmielszych fal, stwarzających przez to dobre warunki do surfingu. W tym roku zdjęcie irlandzkiej fali ze Sligo, autorstwa niejakiego Roo McCrudena, konkuruje z legendarną hawajską falą o przydomku Pe’hai oraz jej siostrą z Fidżi, nazwiskiem „Cloudbreak”. Specjaliści twierdzą, że irlandzka fala wygra, bo nie ma takiej możliwości, żeby wiatr gdzieś zapsztalał mocniej niż w Sligo.

Tymczasem noc już zapadła, a małpie damy banana.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina, specjalnie dla WP.PL, Piotr Czerwiński Kropka Com

Źródło artykułu:WP Wiadomości
polakirlandiafala
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (9)