Zderzenie z pacjentami to jak zderzenie dwóch światów - mówią ratownicy i ratowniczki Medycznego Zespołu Ratunkowego PCPM. Niejedno już widzieli, bo od lat niosą pomoc na krańcach globu. Ale teraz tryb pracy, jaki znali dotąd tylko z zagranicznych misji, dotyczy także ich najbliższego otoczenia. I to jest nowe, potężne wyzwanie. Bo w świadomości wielu pacjentów pandemia już się skończyła.
W kwietniu wydawało się, że epidemia wirusa Ebola na świecie została powstrzymana. 1 czerwca Ministerstwo Zdrowia w Demokratycznej Republice Konga ogłosiło nowe, śmiertelne przypadki gorączki krwotocznej.
- Proszę wszystkich, by nie wpadali w panikę. Przypominam o przestrzeganiu zasad higieny i regularnym myciu rąk przy użyciu mydła - mówił Bobo Boloko Bolumbu, gubernator kongijskiej prowincji, w której wykryto nowe ognisko wirusa. Urzędnik podkreślał, że próbki pobrane od zmarłych były kilkakrotnie testowane. Nie pozostawiły wątpliwości - Ebola wróciła do DRK.
Dziś kongijski apel brzmi znajomo także na polskim podwórku. Afrykańczycy w mierzeniu się z chorobami zakaźnymi mają jednak znacznie większe doświadczenie. Dla Europejczyków pojawienie się wirusa SARS-CoV-2 było jak z filmu science-fiction.
- Widzieliśmy to na początku pandemii, kiedy był problem z maseczkami, z podstawowymi środkami dezynfekcyjnymi. Nie byliśmy na to przygotowani. Nagle okazało się, że żyjemy w świecie, gdzie lot na Marsa nie stanowi dla nas wyzwania, a był problem, że nie ma czym umyć rąk - przypomina Marcin Gałkiewicz, ratownik medyczny pogotowia w Katowicach i Centrum Symulacji Medycznej Śląskiego Uniwersytetu Medycznego.
Nagle cały świat zobaczył, jak to jest nie mieć. Nie móc. Ludzie zaczęli kombinować, pomagać sobie nawzajem.
Z brakiem rękawiczek, lekarstw, sprzętu ratującego życie, działających gniazdek elektrycznych, ograniczeniem dostępu do bieżącej wody, przerwami w dostawach prądu po potężnej burzy - z takimi niedostatkami członkowie Medycznego Zespołu Ratunkowego PCPM spotykali się wielokrotnie, ale nie w krajach rozwiniętych. Krajach, w których dostęp do środków ochronnych wydawał się być czymś oczywistym. Do wybuchu pandemii, kiedy stało się jasne, że to przywilej. I nagle go zabrakło.
- Pracuję na Śląsku, dziś ognisku epidemii, ale nigdy nie spotkałam się z brakiem sprzętu w stopniu takim, jaki pamiętam z misji - opowiada Joanna Wasil, ratowniczka medyczna ze szpitala miejskiego w Zabrzu i pogotowia wojewódzkiego w Katowicach.
- Tu, w Polsce, środki ochronne może nie zawsze były adekwatne, nie zawsze najlepszej jakości. Często kombinowaliśmy sami, żeby było dobrze. W Ugandzie za to musieliśmy robić coś z niczego. Tam po prostu nic nie było. I wiedzieliśmy, że nikt nam żadnych środków nie przywiezie; ani jutro, ani pojutrze. Trzeba było sobie z tym poradzić.
- Spójrzmy na szpital Koboko (pogranicze Sudanu Południowego i Ugandy - przyp. red), w którym pracowałem przez kilka tygodni - opowiada Marcin. - Tam nie ma możliwości otoczenia opieką ani jednego pacjenta wymagającego respiratoterapii, która jest głównym elementem terapii u osób w ostrej fazie niewydolności oddechowej w przebiegu COVID-19. Tam taki pacjent po prostu by umarł - podsumowuje ratownik.
Tak jak Joanna i inni moi rozmówcy, jest członkiem certyfikowanego przez WHO zespołu szybkiego reagowania. Takich podmiotów działających przy organizacji pozarządowej (PCPM) na świecie jest tylko siedem. Jeśli zajdzie potrzeba, ich członkowie w ciągu 24 godzin są gotowi dotrzeć na drugi koniec globu i nieść pomoc w każdych warunkach: po trzęsieniach ziemi, powodziach czy podczas kryzysów humanitarnych.
Kiedy Europa staje się krajem odległym##
- Polecieliśmy do Włoch i nagle zobaczyliśmy wszystko to, co widzieliśmy dotąd w dalekich od nas krajach. Bergamo czy Brescia przypominały mi Huarmey w Peru, gdzie pomagaliśmy po lawinach błotnych w 2017 roku. To było przerażające. Szokujące - mówi dr Paweł Szczuciński, pediatra i psychiatra szpitala w Kielcach i Staszowie, uczestnik misji PCPM m.in. w Peru, Ugandzie, Iraku, Libanie, Włoszech
Ratownicy poproszeni o porównanie swoich doświadczeń z misji z polskimi realiami widzą jednak wiele różnic. Chociażby te w zachowaniu pacjentów.
- Pacjenci, których poznawałam poza Europą, byli wobec mniej bardziej ufni, ale też pokorniejsi - opowiada Joanna. - Okiełznać Europę jest znacznie ciężej. I to była przyczyna tragicznych obrazów, które widzieliśmy choćby we Włoszech.
- W Polsce nie odrobiliśmy lekcji włoskiej? - dopytuję.
- Ludzie tego, co widzieliśmy we Włoszech, nie widzą na co dzień. Gdy media pokazywały kordony ciężarówek z ciałami pacjentów zmarłych na COVID-19, baliśmy się, że tak będzie u nas. Tak się nie stało, więc ludzie uznali, że nie ma tematu.
- A kordon ciężarówek wrócić może?
- Uważam, że szanse są na to bardzo duże, patrząc na wzrost zachorowań. Myślę, że ta swoboda źle się dla nas skończy.
Lekcja, której nie odbieramy
Im dłużej trwa epidemia, tym mniej dziwi nas widok ratowników i ratowniczek w kombinezonach. Ludzie nie wychylają się już z okien po to tylko, by sfotografować bohaterów niczym z filmów science fiction, zaś ci, którzy bili im brawa, dziś spacerują po parkach, odpoczywają w kawiarniach, przychodzą na szpitalne oddziały ratunkowe, coraz częściej znów z błahostkami. I bez masek.
A ci, którym brawa bito - za odwagę, za poświęcenie, za walkę na pierwszej linii frontu - w walce z wrogiem niewidzialnym są coraz bardziej osamotnieni.
- Od pewnego czasu obserwujemy dwie równoległe rzeczywistości - przyznaje Marcin.
- Witam pacjentów w okularach, masce, przyłbicy i czuję się jak kosmitka - mówi Joanna Wasil. - Jeszcze miesiąc temu korytarze na SOR-ze były puste. Wezwania do pogotowia można było na palcach jednej ręki policzyć. Teraz mam wrażenie, że wszystko wróciło do normy. Ludzie znów przychodzą ze wszystkim. Wzywają karetkę do takich samych błahych rzeczy jak przed pandemią. Gdy proszę pacjentów, by w kontakcie ze mną podczas wywiadu założyli maskę, to część w ogóle jej nie ma, a część rzuca zdziwione spojrzenia.
To się nie dzieje?
Pandemii nie ma na ulicach miast, miasteczek, wsi. Pozostaje na szpitalnych korytarzach.
- Jeżeli coś trwa długo, powszednieje. Staje się męczące. Bo można chodzić w maskach, ale w pewnym momencie mamy dość, nakładają się na to naturalne, socjologiczne procesy - precyzuje dr Szczuciński.
- Widzę pełen park ludzi spacerujących bez masek, zaraz potem wchodzę do szpitala, gdzie mamy pacjentów w izolatkach, gdzie zakładamy te straszne kombinezony. Kiedy opowiadam znajomym, jak wygląda mój dzień pracy, patrzą z niedowierzaniem - opowiada Joanna. Niby słyszymy informacje o zakażeniach, o zgonach, ale odbieramy je inaczej niż na początku pandemii.
Częścią rzeczywistości nie tyle zapomnianej, co wypieranej ze świadomości, stali się medycy. I pacjenci, których nie widzimy tak długo, jak długo nie są nimi osoby nam znane.
- Nagle ludzie zaczynają cię postrzegać jak zagrożenie. Znikają ludzkie odruchy, pojawia się znieczulica. Najchętniej chcieliby, żebyś zniknął, wyprowadził się. To ze strachu. Ludzie w obliczu zagrożenia reagują na różne sposoby - opowiada Aleksandra Sadkowska, ratowniczka medyczna.
Presja, z jaką mierzą się w tych warunkach, jest ogromna.
Dr Szczuciński zdecydował się rodziców nie odwiedzać. Jak mówi, znalazł inny sposób, by się nimi opiekować. Podobnie Aleksandra Sadkowska, ratowniczka medyczna ze szpitala św. Rafała w Krakowie - w trosce o bliskich wyprowadziła się z domu.
- Moje koleżanki z pracy zrobiły to samo. Zostawiły w domach kilkumiesięczne dzieci i nie wiedzą, kiedy znowu je zobaczą. To jest dramat. Pewnych rzeczy nie da się przefiltrować. A łzy same ciekną - przyznaje.
- Lekarz, którego ja znałem, popełnił samobójstwo - opowiada dr Szczuciński. - Bardzo ceniony ginekolog, pracujący tu, w Kielcach. Słyszeliśmy historie o tym, że pracownicy służby zdrowia są traktowani jak trędowaci. Choć ja osobiście nie spotkałem się z takimi sytuacjami.
- Boję się, że jak wymaz wyjdzie dodatni, to zwolnią mnie z któregoś miejsca pracy. Że znajomi się odwrócą, że będą mieli pretensje, że mogłam ich zarazić. Już teraz zamiast "Cześć, co słychać?" rzucają tylko: "Masz wynik?". Nie zapomnę tego uczucia - dodaje Aleksandra.
I opowiada: - Ze zmęczenia już nawet nie masz siły się stresować. Po prostu patrzysz w ścianę i czekasz, aż ktoś z laboratorium zadzwoni z wynikiem. Wynik ujemny? Super, masz szczęście. Walczymy dalej, kwarantanna anulowana. Wynik dodatni? Bańka pryska i nagle jesteś postrzegany jako zagrożenie.
Ludzkie odruchy
Mimo niesprzyjających okoliczności nie zmienia się jedno - podejście do osób, którym ratują życie.
- Przed naszą rozmową konsultowałem osobę podejrzaną o COVID19 - mówi dr Szczuciński. – Czy pracujemy z pacjentami we Włoszech, czy w Ugandzie, człowiek koncentruje się na wykonaniu zadania. Wtedy czujemy, że jesteśmy lekarzami. Po to kończyliśmy medycynę, po to uczyliśmy się przez lata, by pomagać pacjentom. Zwłaszcza tym najbardziej potrzebującym.
Jak ludzie potrafią odwdzięczyć się za profesjonalizm? Najpiękniej. Ludzkimi odruchami.
- Są dobre momenty. Kiedy słyszysz "dziękuję" wtedy, gdy zupełnie byś się tego nie spodziewała - opowiada Aleksandra. - Kiedy dawno niewidziani znajomi oferują pomoc i wsparcie. Kiedy otwierasz skrzynkę na listy, a w środku znajdujesz filtry do maseczek i kartkę wielkanocną.
Pacjenci w Ugandzie też dziękowali polskim medykom. Tym, co mieli i co dać mogli: uśmiechem.
- Mają bardzo dużo szacunku dla lekarzy - podkreśla dr Anna Kutera, ratowniczka zespołu, na stałe pracująca w szpitalu w Północnej Walii.
- Uśmiech, podanie ręki, dobre słowo. To są rzeczy uniwersalne, które funkcjonują na całym świecie, niezależnie od miejsca, w którym się znajdziemy - zgadza się Marcin. Relacja ratownik-pacjent i lekarz-pacjent jest uniwersalna w tym niewerbalnym wymiarze.
- Nie mówiliśmy w tym samym języku, ale nie tworzyło to bariery między nami - dodaje Anna. - Gdy pracowałam w ugandyjskiej klinice, przyszła do mnie pacjentka. Była razem z dziećmi, bo nie miała gdzie ich zostawić. Podczas gdy ja zbierałam wywiad od mamy, one od razu siadły mi na kolanach. To było piękne uczucie.
Misja: Polska
Ratownicy i lekarze nie ustają w swoich apelach, bo wiedzą, że nie zdołają nam pomóc, jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli. Nie chcą od ludzi specjalnego traktowania, ale wbicia sobie do głowy, że walka z wirusem to walka o każde życie.
Dr Kutera podkreśla jak dużą rolę - zwłaszcza w tak wyjątkowej sytuacji - ma podejście lekarza do pacjenta. - Nie ma ujmy w tym, żeby przepraszać pacjenta choćby za to, że długo czeka. Robię to, nawet jeśli nie mam wpływu na opóźnienie, bo pracuję cały czas. Na tym polega kontakt międzyludzki.
- W obecności mojej i Marcina pojawił się na świecie mały człowiek - wspomina jeden ze swoich dyżurów Tomasz. - Po chwili rozmowy z nami, gdzie zapewniamy, że wszystko jest w porządku, że córeczka jest zdrowa i naprawdę śliczna, jej mama decyduje się nazwać ją imieniem mojej córeczki. Mi łzy cisną się do oczu. Ze szczęścia. A mała Zosia, jakby gdyby nigdy nic, zupełnie nieświadoma zagrożeń czyhających na zewnątrz, zasypia ciepło owinięta w kocyk na moich rękach. To dało plus 1000 do siły na kolejne trudne dyżury.
Walka, którą toczyli o zdrowie i życie ludzi na całym świecie - w pogrążonym w kryzysie Libanie, Iraku, po powodzi w Peru czy trzęsieniu ziemi w Nepalu - trwa w dobie pandemii w szpitalach włoskich, kirgiskich, tadżyckich i polskich. Możemy być częścią tej walki - odbierając lekcję pokory i odpowiedzialności, mając na uwadze ludzi: słabszych, bezbronnych, mniej odpornych. Nie tylko w dobie pandemii.
- To wszystko trwa już długo, jest trudne, ale wytrzymajmy - apeluje Joanna. To się jeszcze nie skończyło.