ŚwiatPalestyńscy obywatele Izraela podnoszą głowę. Ale wciąż traktowani są jak "tykająca bomba"

Palestyńscy obywatele Izraela podnoszą głowę. Ale wciąż traktowani są jak "tykająca bomba"

Arabowie nadciągają watahami do urn - ostrzegł premier Benjamin Netanjahu w dniu izraelskich wyborów parlamentarnych. Ostrzegł, bo palestyńska ludność Izraela jest wciąż traktowana jako zagrożenie, piąta kolumna i tykająca bomba demograficzna. Tymczasem uznany profesor Arnon Soffer alarmuje, że jeżeli obecna polityka będzie kontynuowana, to nad Izraelem zawiśnie groźba nie tylko zniszczenia jego żydowskiego charakteru, ale nawet rozpadu państwa.

Palestyńscy obywatele Izraela podnoszą głowę. Ale wciąż traktowani są jak "tykająca bomba"
Źródło zdjęć: © AFP | AHMAD GHARABLI

27.03.2015 | aktual.: 27.03.2015 11:36

Waszyngton był oburzony i Netanjahu próbował się wycofać. Nie przeprosił za to, co powiedział, a jedynie za to, że jego słowa mogły kogoś obrazić. Nie był też jedynym politykiem, który zaatakował palestyńską mniejszość w Izraelu. Minister spraw zagranicznych Awigdor Lieberman, który wcześniej zasłynął pomysłem masowych wysiedleń arabskiej ludności i bojkotu arabskich sklepów, w tych wyborach wzywał do "odrąbywania siekierą głów" nielojalnym obywatelom. Znany w Izraelu arabski polityk Ahmed Tibi określił postulat Liebermana jako "żydowski ISIS".

- W tych wyborach skala antyarabskiego podżegania była o wiele poważniejsza niż zazwyczaj - komentuje w rozmowie z Wirtualną Polską Reut Mor, rzeczniczka koalicji arabskich partii w Izraelu.

W tym, co mówił Netanjahu, poza sporą dawką rasizmu, było też ziarenko prawdy: palestyńscy obywatele Izraela głosowali w tym roku tłumnie. Frekwencja sięgnęła wśród nich 63,5 proc. W rekordowym 1955 roku głosowało 91 proc. uprawnionych Palestyńczyków, ale w ostatnich latach frekwencja oscylowała wokół 50 procent. W wyborach w 2013 roku, była o 10 proc. niższa niż wśród Żydów. Jazid Barghuti, 31-letni lekarz z Nazaretu, głosował w tym roku po raz pierwszy od lat. Wcześniej bojkotował wybory. - Obecność arabskich posłów w Knesecie była przede wszystkim listkiem figowym zasłaniającym rasizm wbudowany w izraelski system polityczny - tłumaczy Wirtualnej Polsce.

Przekonało go dopiero zjednoczenie kilku arabskich partii na Wspólnej Liście. Przedwyborcze sondaże dawały temu sojuszowi pozycję trzeciego ugrupowania w izraelskim parlamencie. To zmobilizowało do oddania na nie głosu blisko 100 tys. osób więcej niż w wyborach w 2013 roku, gdy arabskie partie startowały osobno. - Tym razem wygląda na to, że palestyńscy posłowie będą mieli szansę coś zmienić. Dzięki silnej pozycji w Knesecie będą mogli blokować rasistowskie i dyskryminacyjne przepisy, zasiądą też w ważnych komisjach parlamentarnych - mówi Jazid.

Wspólna Lista dostała 13 mandatów w 120-osobowym Knesecie i rzeczywiście stała się trzecim co do wielkości ugrupowaniem w parlamencie. - Zdajemy sobie sprawę, że oczekiwania są wielkie i że trudno będzie im sprostać - mówi rzeczniczka Listy Reut Mor. - Ale już udało się osiągnąć pewne sukcesy, jak choćby ten, że na świecie o palestyńskiej mniejszości zrobiło się głośno, że Wspólna Lista była jedną z najważniejszych historii medialnych tych wyborów, i że w tych trudnych czasach stała się źródłem nadziei - tłumaczy.

Nakba

Posłowie Listy i ich zwolennicy wieczór wyborczy spędzili świętując w Nazarecie, dziś nieoficjalnej stolicy Palestyńczyków w Izraelu. W 1948 roku, gdy żydowskie bojówki podbijały kolejne ziemie mandatowej Palestyny, wyrzucając przy tym jej rdzennych mieszkańców, Nazaret został oszczędzony. Ben Gurion - ojciec założyciel państwa Izrael, stojący na czele żydowskich wojsk - nie chciał psuć relacji z Watykanem i z chrześcijańskim Zachodem, dlatego nie tylko zabronił wysiedlania palestyńskich mieszkańców Nazaretu, ale surowo zakazał plądrowania "kolebki chrześcijaństwa", a w szczególności kościołów i klasztorów. W tym czasie z mapy zniknęło około 500 palestyńskich wiosek, żydowskie bojówki wysadzały palestyńskie domy w powietrze; doszło do kilkudziesięciu masakr na ludności cywilnej. Wielu Palestyńczyków dostało się do niewoli, a ok. 750 tys. zostało wygnanych lub uciekło.

W palestyńskiej historii wydarzenia, które Izraelczycy nazywają wojną o niepodległość, zapisały się jako Nakba, z arabskiego "katastrofa". Izraelskie siły zajęły wtedy prawie 80 proc. mandatowej Palestyny, a z około miliona arabskich mieszkańców tych ziem zostało - według różnych szacunków - od 100 do 156 tysięcy. Stali się obywatelami Izraela, przez lata odseparowanymi od uchodźców w krajach ościennych i od Palestyńczyków w Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu Jordanu.

W 1967 roku Izrael podbił resztę mandatowej Palestyny - Zachodni Brzeg wraz z Jerozolimą Wschodnią i Strefą Gazy, po czym rozpoczął trwającą do dziś okupację. Cztery i pół miliona żyjących tam Palestyńczyków ma zupełnie inny status prawny niż ich pobratymcy w Izraelu. Są ludnością okupowaną i nie mają prawa głosować w izraelskich wyborach. Palestyńskie władze zarządzają tylko częścią tego terytorium, a najważniejsze kwestie pozostają w gestii izraelskich dowódców wojskowych.

Palestyńska mniejszość w Izraelu liczy sobie dziś ponad 1,6 miliona ludzi - 82 proc. to muzułmanie, reszta to chrześcijanie i druzowie. Izraelska prawica nie mówi o nich inaczej niż izraelscy Arabowie, bo odmawia uznania ich za część palestyńskiego narodu. Oni sami mówią o sobie różnie - większość wciąż uważa się za Palestyńczyków, jednak wielu też przyjęło miano izraelskich Arabów. Druzowie zostali objęci obowiązkiem służby w izraelskiej armii, niektórzy Beduini zgłaszają się do służby na ochotnika, często szukając w ten sposób drogi awansu społecznego.

Jednak żadna z tych grup nie wyszła na tym zbyt dobrze. Gdy beduińscy żołnierze wracali z wojska do rodzinnych wiosek na pustyni Negew na południu kraju, zastawali swoje domy wyburzone przez izraelskie władze. Blisko 100 tys. Beduinów żyje w 46 wioskach na pustyni, których istnienia Izrael nie chce uznać, a przy okazji nie chce też doprowadzić prądu, wody, kanalizacji, zbudować dróg, szkół czy przychodni.

Izrael: żydowski czy demokratyczny?

Właśnie z jednej z takich wiosek wyruszył marsz zorganizowany przez Wspólną Listę. Politycy, działacze i mieszkańcy Negewu wyruszyli w stronę Jerozolimy, by nagłośnić sytuację mieszkańców nieuznawanych wiosek. - Możemy dużo zdziałać, nawet będąc w opozycji. Zarówno w Knesecie, jak i w terenie - mówi Mor. - Chcemy obsadzić naszymi ludźmi parlamentarne komisje finansów czy spraw wewnętrznych i poprzez pracę w nich poprawiać standard życia arabskiej mniejszości. Ale spodziewamy się też poważnych konfliktów z powstającym właśnie ultraprawicowym rządem. Już jest mowa o przyjęciu dyskryminacyjnych, rasistowskich ustaw, które przygotowano w poprzedniej kadencji parlamentu, więc nie będzie łatwo - tłumaczy.

Jednym z takich przepisów ma być gwarancja żydowskiego charakteru Izraela. Ustawa zasadnicza określa już Izrael jako państwo żydowskie i demokratyczne. Zgodnie z nowymi przepisami, w razie gdyby te dwie wartości stanęły ze sobą w sprzeczności, to priorytet nad demokracją uzyskałby żydowski charakter państwa. - Założenie, że Izrael to państwo żydowskie jest źródłem wszystkich problemów i podstawą dla rasistowskich, dyskryminacyjnych przepisów - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Muhammed Zeidan, dyrektor Arabskiego Stowarzyszenia na Rzecz Praw Człowieka w Nazarecie. - Nikt nie wyobraża sobie islamskiego państwa demokratycznego. Nie wiem dlaczego inaczej miałoby być z judaizmem - dodaje.

Zeidan nie głosował w ostatnich wyborach. - Problemem nie jest to, czy arabskie partie startują razem czy osobno. Problemem jest izraelski system polityczny - mówi. Jego zdaniem nie ma różnicy, czy arabskie partie dostaną 10, 15, czy 20 miejsc w parlamencie. - I tak nikt nie będzie z nimi współpracował, bo w Knesecie wśród żydowskich partii zawsze obowiązuje tzw. konsensus syjonistyczny. Arabowie nigdy nie będą jego częścią - podkreśla Zeidan.

Jeżeli Izrael ma być przede wszystkim państwem żydowskim, to rdzenna palestyńska ludność będzie automatycznie postrzegana w kategoriach problemu albo zagrożenia, a nie mniejszości, której należą się gwarantowane międzynarodowo prawa i ochrona. Wpisują się w to badania prowadzone przez profesora Arnona Soffera, znanego demografa i wykładowcy na Uniwersytecie w Hajfie, który od lat bacznie przygląda się równowadze demograficznej na ziemiach kontrolowanych przez Izrael, czyli między Morzem Śródziemnym a rzeką Jordan. Uważa, że mniejszość palestyńska jest zagrożeniem dla integralności kraju, choć z jego wyliczeń wynika, że odsetek Palestyńczyków nie zwiększy się w ciągu najbliższych dekad.

- Modernizacja sprawia, że dzietność wśród muzułmanów w Izraelu od lat 70. systematycznie spada. A jednocześnie dwie grupy w izraelskim społeczeństwie mają wysoki przyrost naturalny: ultraortodoksyjni Żydzi i nacjonalistyczna religijna prawica, czyli osadnicy - mówi Soffer w rozmowie z Wirtualną Polską. - Mimo że Izrael jest nowoczesnych krajem, te dwie grupy z przyczyn ideologicznych mają coraz więcej dzieci - dodaje.

Niepokoi go jednak co innego: - Cały czas głośno przestrzegam przed koncentracją izraelskich Arabów w Galieli, na południu, na pustyni Negew i w Jerozolimie Wschodniej - mówi. - Jeśli my będziemy mieszkać w Tel Awiwie i zapomnimy o peryferiach, to zawiśnie nad nami groźba rozpadu państwa i może nas czekać scenariusz kataloński, szkocki albo jugosłowiański. Żeby tego uniknąć, zachęcam mój rząd, by wysyłał tam więcej Żydów. To trudna walka, bo każdy chce mieszkać w Tel Awiwie - zaznacza.

Podziękować Netnajahu

Proces judaizacji dobrze obrazuje sytuacja Nazaretu. Palestyńczycy z Nazaretu i okolic zostali wywłaszczeni z gruntów pod budowę Górnego Nazaretu. Jest to miasteczko powstałe wskutek polityki judaizacji, czyli osiedlania Żydów w Galilei, która do dziś w przeważającej części zamieszkana jest przez rdzenną ludność arabską. Po nacjonalizacji ziemi miasto straciło możliwość rozwoju i rozbudowy na potrzeby rosnącej liczby mieszkańców.

Zdesperowani Palestyńczycy z Nazaretu zaczęli kupować mieszkania w żydowskim Nazaracie i dziś stanowią 20 proc. osób żyjących w tym mieście. Szimon Gapso, słynący z rasistowskich wypowiedzi burmistrz Górnego Nazaretu, chciał im płacić, żeby się wyprowadzili. - Górny Nazaret powstał po to, by judaizować Galileę i musimy się tego trzymać - tłumaczył Gapso dwa lata temu, odmawiając otwarcia szkoły dla dwóch tysięcy arabskich uczniów. Zapowiedział, że w Górnym Nazarecie nie będzie ani przedszkoli, ani szkół, ani cmentarza dla palestyńskiej ludności.

Połowa arabskich rodzin zmaga się ubóstwem, choć wśród wszystkich mieszkańców Izraela ten problem dotyczy tylko jednej piątej rodzin. Palestyńscy Arabowie stanowią 20 proc. obywateli, ale arabskie samorządy kontrolują zaledwie 2,5 procenta ziem. Od powstania państwa izraelskie władze zbudowały 600 nowych miejscowości dla Żydów i ani jednej wioski czy miasteczka dla arabskiej ludności, która w 1948 roku została w większości wywłaszczona.

Palestyńczycy mają ogromne problemy ze znalezieniem pracy. Prywatni pracodawcy zatrudniają często wyłącznie kandydatów, którzy odbyli służbę wojskową. Tymczasem większość Palestyńczyków nie jest objęta obowiązkiem służby i nie idzie do wojska, by nie przykładać ręki do okupacji własnego narodu. Sektor publiczny, który jest największym pracodawcą w Izraelu, również nie zatrudnia proporcjonalnej liczby Palestyńczyków. Na przykład, według danych z 2006 roku, w ministerstwie finansów stanowili oni zaledwie 1,2 proc. pracowników, a ogółem - niecałe 6 proc. urzędników państwowych.

- To, że drogi prowadzące do arabskich miejscowości w Izraelu są wąskie, kręte i dziurawe, to nie jest kwestia przypadku, tylko polityki dyskryminacji od lat prowadzonej przez izraelskie władze - mówi Reut Mor. - My mamy szansę zmienić to, jak rozdzielane są fundusze i zapewnić większe finansowanie arabskim samorządom - dodaje. Jednak, jak zauważa Muhammed Zeidan, od sprawiedliwszego rozdzielania funduszy do zbudowania systemu, który szanowałby prawa palestyńskiej mniejszości daleka droga.

Palestyńczykom w Izraelu najbardziej odpowiadałby model świeckiego demokratycznego państwa dwunarodowego. Zarówno zwolennicy, jak i polityczni przeciwnicy wieloletniego premiera Izraela Benjamina Netanjahu sądzą, że do powstania takiego państwa doprowadzi w końcu jego polityka rozbudowy osiedli na Zachodnim Brzegu i utrwalania izraelskiej obecności na ziemiach okupowanych.

- Od lat ostrzegam przed aneksją Zachodniego Brzegu, nad czym obecnie partie religijno-nacjonalistyczne wraz z Bibim (premierem Benjaminem Netanjahu - przyp. red.) wytrwale pracują - mówi Soffer. - Zniszczą żydowski, syjonistyczny Izrael. Gdybyśmy dziś zaanektowali Zachodni Brzeg, stanowilibyśmy 52 proc., a Arabowie 48 proc. ludności. Po kolejnych dziesięciu latach te proporcje się odwrócą. I albo będzie apartheid, albo wybory, w których każdy będzie miał prawo głosu i Mahmud Abbas (prezydent Autonomii Palestyńskiej) zostanie premierem. Nie rozumiem dlaczego Bibi tego nie pojmuje. Był moim studentem, zna historię - dziwi się profesor Uniwersytetu w Hajfie.

Ponowne zwycięstwo Netanjahu w marcowych wyborach parlamentarnych sprawiło, że wielu Palestyńczyków na okupowanych terytoriach... odetchnęło z ulgą. Netanjahu w przeddzień głosowania zapowiedział, że nie dopuści do powstania niepodległej Palestyny, przekreślając sens prowadzenia rozmów pokojowych i wywołując ostre reakcje Zachodu. Po dwudziestu latach bezowocnych negocjacji, Palestyńczycy nie widzą w nich żadnego sensu.

W opinii dla "New York Times'a" palestyński działacz Jusef Munajjer pisał, że jemu też ulżyło, bo gdyby lewica doszła do władzy, znowu zaczęłyby się prowadzące donikąd rozmowy pokojowe, a o rosnącej właśnie presji na Izrael, by szanował prawa Palestyńczyków, nie byłoby mowy. "Bez dalszej presji na Izrael, nic się nie zmieni na okupowanych terytoriach czy przy urnach wyborczych. A teraz ta presja będzie tylko wzrastać. I za to powinniśmy podziękować panu Netajahu".

Ala Qandil dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (227)