"Lekarze powiedzieli, że nadziei już nie ma"
"Przyszła Wielka Niedziela i chwila próby - opowiada arcybiskup. Byliśmy pewni, że wszystko pójdzie dobrze, bo wcześniej Ojciec Święty naprawdę dobrze sobie już radził. Pojawił się w oknie, żeby pobłogosławić wiernych. Podałem mu tekst, a on mówi cichutko: 'Nie mam głosu'. Nie wiedziałem, co zrobić. Czekałem. A Ojciec Święty śledził tylko tekst błogosławieństwa na kartce. A potem zrobił znak krzyża. To było jego ostatnie Urbi et orbi. Milczące. Nie powiedział ani słowa. Tysiące ludzi na placu Świętego Piotra wiwatowały na jego cześć. Ale na wielu twarzach było widać smutek i łzy" - czytamy.
Poniedziałek Wielkanocny od rana był trudny. Papież czuł się gorzej. Po raz pierwszy nie odmówił z wiernymi modlitwy maryjnej "Regina coeli". We wtorek dużo odpoczywał. "Czuł się jakby trochę lepiej - opowiada arcybiskup. Na tyle dobrze, by w środę zaskoczyć wszystkich po raz ostatni. Chyba czuł, że zbliża się koniec, i chciał bez względu na wszystko pokazać się w oknie młodym ludziom, którzy czuwali na placu Świętego Piotra. Audiencja była odwołana, ale Ojciec Święty postanowił, że w oknie się pokaże. Choć na chwilę. I pokazał się. Na pięć minut" - wspomina.
Współpracownicy Papieża bardzo długo mieli nadzieję, że wszystko idzie ku dobremu. "Żyliśmy tą nadzieją. Złe myśli pojawiły się dopiero po Wielkanocy, w czwartek, kiedy lekarze stwierdzili zakażenie organizmu. I powiedzieli, że nadziei już nie ma. Papież był już bardzo cierpiący" - wspomina abp Mokrzycki.