Osobista klęska Morawieckiego. Partyjny beton go pogrążył [OPINIA]
Jeśli wyniki late poll się potwierdzą i PiS faktycznie znajdzie się w Sejmie X kadencji bez szansy na stworzenie nawet mniejszościowego rządu, to w obozie ciągle sprawującym władzę zacznie się czas rozliczeń i szukania winnych - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Osób odpowiadających za to, że PiS najpewniej nie utrzyma władzy, jest wiele. Swoją wybitną rolę odegrali tu sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, którzy w 2020 roku praktycznie zakazali w Polsce aborcji, a także kierujący sztabem europoseł Joachim Brudziński czy Jarosław Kaczyński ze swoimi coraz bardziej odrywającymi się od rzeczywistości kampanijnymi przemówieniami.
Mocnym kandydatem do tego, by stać się publiczną twarzą klęski, jest jednak Mateusz Morawiecki.
To on kierował rządem, który ocenili właśnie wyborcy, to on był jedną z głównych twarzy PiS w kampanii, to on wreszcie reprezentował partię w przedwyborczej debacie w TVP.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
PiS nie przebił bańki
Co więcej, Morawiecki po to wchodził do rządu Beaty Szydło w 2015 roku, a następnie przejął od niej jego stery, by zminimalizować ryzyko scenariusza, który - jak wszystko na to wskazuje - wydarzył się w tych wyborach.
Jeśli PiS straci władzę, to dlatego, że potrafił - a nawet nie chciał - wyjść w tych wyborach poza własną bańkę. Trafiał ze swoim przekazem wyłącznie do wyborców ultra. Nie był w stanie nawiązać walki o polityczny środek, o umiarkowanie konserwatywnego czy umiarkowanie socjalnego wyborcę. Ostatecznie szanse na trzecią kadencję rządzącej partii pogrzebał mocny wynik centrowo-chadeckiej Trzeciej Drogi, która była w stanie przyciągnąć także niechętny zbyt gwałtownym przemianom cywilizacyjnym elektorat, o który PiS mógłby zawalczyć w tych wyborach, gdyby przyjął w nich inną strategię.
Klęskę PiS z wyjściem ze swoim przekazem poza grupą najbardziej przekonanych najlepiej pokazuje frekwencja w referendum, które miało być cudowną bronią kampanii. Jeśli oficjalne wyniki potwierdzą, że wynosi ono 40 proc., będzie to oznaczało, że udział w nim wziął mniejszy procent wyborców, niż 4 lata temu zagłosował na PiS.
A że niemal cały przekaz kampanijny PiS, zwłaszcza w ostatnich tygodniach kampanii, był oparty na tematach podejmowanych przez pytania referendalne, mamy dobry probierz tego, jak bardzo "bańkowy" okazał się ostatecznie przekaz partii. Nawet jeśli taki pomysł na kampanię zmobilizował wierny elektorat PiS, to jeszcze bardziej zmobilizował tych, którzy życzyli sobie zmiany rządu.
To nie Morawiecki zmienił PiS, tylko PiS Morawieckiego
Mateusz Morawiecki - CEO dużego banku, mający za sobą rzeczywisty sukces w biznesie, człowiek wykształcony, obyty w świecie - miał według początkowych planów zdobyć dla PiS przyczółek w centrum, poprawić relacje partii z biznesem i Europą, uczynić ją mniej obciachową i przerażającą dla klasy średniej, wielkich miast czy nawet młodych.
Po tej kampanii można jednak powiedzieć, że to PiS zmienił bardziej Mateusza Morawieckiego, niż on PiS. Premier nie tylko nie przesunął partii ani o milimetr do centrum, ale sam "spisiał". Zamiast walczyć o umiarkowany elektorat, zajmował się w tej kampanii utwardzaniem partyjnego betonu. Mówił językiem twardego PiS - straszył migrantami, upadkiem Zachodu, "grupą Webera", atakował Tuska, tak jakby postawił sobie za punkt honoru to, by prześcignąć w tym prezesa Kaczyńskiego - choć widać było, że jest to dla niego obcy język. Że męczy się, mówiąc poniżej swoich intelektualnych możliwości.
Najlepiej było to widać w trakcie wspomnianej debaty w TVP. Morawiecki, choć jest premierem rządu, od którego można by oczekiwać jakichś odpowiedzi na kluczowe wyzwania stojące przed państwem w następnych czterech latach, nie mówił o niczym innym niż o Tusku. W zasadzie równie dobrze do TVP zamiast premiera można by wysłać Janusza Kowalskiego albo Dominika Tarczyńskiego, efekt byłby podobny.
Fakt, że PiS nie potrafił wykorzystać potencjału Morawieckiego, że urobił go na podobieństwo tego, co w tej partii najgorsze, pokazuje, jak źle jest to zarządzana partia, jak nie potrafi rozgrywać skrzydeł i grać na pozyskanie różnego elektoratu.
Jest jednak także wielką, osobistą klęską premiera, że nie był w stanie wywalczyć sobie przestrzeni w partii do tego, by mówić w trochę inny sposób.
By przetrwać na stanowisku premiera, ochronić się przed atakami ze strony Ziobry i Suwerennej Polski z jednej, a grupy skupionej wokół Jacka Sasina z drugiej, Morawiecki przyswoił sobie język najtwardszego partyjnego betonu. Jednocześnie budując kampanię na tym języku, nie był w stanie utrzymać w Sejmie większości dla swojego rządu.
Kolejny były delfin?
Wrażenie, że to Morawiecki jest twarzą klęski PiS, mogą wzmocnić jeszcze wydarzenia, jakie czekają nas po zwołaniu pierwszego posiedzenia nowego Sejmu. PiS zapowiada twardą walkę o to, by zbudować w nim większość, najpewniej razem z PSL.
Teoretycznie Mateusz Morawiecki mógłby być dobrym łącznikiem między PiS a związanym z Europejską Partią Ludową PSL. Problem w tym, że Morawiecki mógłby "dowieźć" porozumienie z ludowcami, a może nawet Trzecią Drogą, ale w 2017 roku, może jeszcze w 2019, ale raczej nie dziś.
Nie po tym, gdy Morawiecki tak głęboko zakopał się w konflikcie z Europą o praworządność. Nie, gdy widać, że nie ma dość politycznej siły w obozie władzy, by przeforsować zmiany konieczne do odblokowania środków z KPO. To klęski europejskiej polityki Morawieckiego sprawiły, że mandat, jaki w tych wyborach uzyskała Trzecia Droga, jest mandatem do zmiany rządu, a nie jego kontynuacji.
Jeśli Morawieckiemu zostanie powierzona misja tworzenia rządu przez prezydenta i nie uda się mu uzbierać głosów, piętno klęski jeszcze mocniej do niego przylgnie. Jeśli PiS postawi na kogoś innego, będzie to sygnał, że sama partia uznała, iż premier ją zawiódł i nie ufa mu, iż będzie w stanie zebrać większość. Trudno powiedzieć, która opcja dla Morawieckiego jest gorsza.
Premier ma też w Zjednoczonej Prawicy wielu wrogów, którzy bardzo chętnie zrzucą na niego winę na utratę władzy. Ze strony Suwerennej Polski już słychać, że nie będzie się tłumaczyć z kampanii robionej przez premiera.
Do tej pory Morawieckiego przed atakami przeciwników partii chronił premier Kaczyński. W czerwcu wszedł do rządu, przyjął stanowisko wicepremiera, pozbawiając tego tytułu wszystkich pozostałych wicepremierów, ten ruch miał tylko jeden cel: uspokojenie sytuacji w rządzie, zażegnanie wewnętrznych konfliktów i wysłanie sygnału, że prezes PiS stoi za swoim premierem. Gdy jednak Morawiecki nie dowiezie sukcesu wyborczego, Kaczyński zacznie patrzeć na niego w zupełnie inny sposób. A bez wsparcia prezesa pozycja Morawieckiego w partii stanie się bardzo niepewna.
Wiele więc wskazuje, że Mateusz Morawiecki może wkrótce dołączyć do kolekcji byłych delfinów PiS, niedoszłych następców tronu, namaszczonych do sukcesji i strąconych z piedestału.
Wcale nie mimo tego, że premier starał się być czasem bardziej pisowski od Marka Suskiego, ale także z tego powodu.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski