Operacja mundial, czyli jak Katar wcisnął gaz do dechy

Mimo gromów z całego świata i niepohamowanej zazdrości sąsiadów z Zatoki, Katarowi udała się rzecz niebywała. W ciągu jednego (!) pokolenia przebył drogę od maleńkiego, nic nieznaczącego punktu na mapie do geopolitycznego aktora, który potrafi rozdawać karty. Rozpoczynający się dzisiaj mundial stanowi apogeum polityki soft power, dzięki której szejkowie z Ad-Dauhy skutecznie oszukują geografię i nadają temu pustynnemu krajowi znaczenia większego niż w rzeczywistości.

Rządzący Katarem od 2013 roku emir Tamim bin Hamad Al Sani (z prawej) i prezydent Francji Emmanuel Macron
Rządzący Katarem od 2013 roku emir Tamim bin Hamad Al Sani (z prawej) i prezydent Francji Emmanuel Macron
Źródło zdjęć: © EPA, PAP | CHRISTOPHE PETIT TESSON

Niech nas nie zmyli ta parabola. Katar może być ciągle kolosem na glinianych nogach, zdanym na łaskę bądź niełaskę potężniejszych od siebie, wciśniętym między dwie lokalne potęgi i na dodatek w regionie, który jest wyjątkowo zapalny, ale takiego skoku w ciągu zaledwie ćwierćwiecza nie było jeszcze w najnowszej historii.

Jak tylko manna gazowa spadła z nieba – albo raczej wytrysnęła spod ziemi – Katarczycy przestali liczyć się z pieniędzmi.

Zaczęli starać się o najważniejszych sojuszników, wydawać na prawo i lewo, inwestować, gdzie się dało, w bezpieczeństwo swoje i innych.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Ale nie szastać.

I – co szczególnie ważne – nie za darmo.

"Nie ma free-deal!"

Scena jest mało znana, ale warta uwagi.

Nicolas Sarkozy nie był początkowo największym przyjacielem Kataru, na francuskiej prawicy inni mieli lepszy kontakt z szejkami, ale gdy doszedł do Pałacu Elizejskiego, natychmiast wszystko nabrało przyspieszenia. Niecały miesiąc po wygraniu wyborów w 2007 roku Katarczycy wyłożyli 16 mld dolarów za 80 Airbusów A350. Deal przewidywał jednak jeszcze jedną klauzulę. Emir chciał być pierwszym władcą z Bliskiego Wschodu przyjętym oficjalnie przez nowego prezydenta w Paryżu. Życzenie zostało spełnione.

Inna scena, równie znamienna. Francuski dyplomata przypomina sobie, jak po podpisaniu wcześniejszej umowy na Airbusy premier Hamad Bin Dżasim wziął go na stronę i zapytał bez zbędnego skrępowania: "Jaki prezent macie dla nas w zamian? Jak to się mówi, nie ma free-deal!". Po kilku latach Katarczycy dostali we Francji niespotykane gdzie indziej benefity podatkowe.

Dlaczego Katar rozmawia ze wszystkimi

Te historie przytacza w swojej najnowszej książce Christian Chesnot, kiedyś przetrzymywany na Bliskim Wschodzie przez cztery miesiące wraz z innym reporterem, Georgesem Malbrunotem, przez islamistów. Sprawa jest sprzed kilkunastu lat, ale do dzisiaj obydwaj nie mają wątpliwości, że okup za ich uwolnienie został przekazany przez Ad-Dauhę.

W tym zresztą Katarczycy mają bogate tradycje. Gdy libijski dyktator Muammar Kaddafi dogadywał z Sarkozym uwolnienie przetrzymywanych bułgarskich pielęgniarek pieniądze też przywieźli Katarczycy. To jeden z ich znaków rozpoznawczych – wejście oknem tam, gdzie inni nie chcą albo mają opory, aby wejść drzwiami. Innymi słowy, ustawienie się w pozycji mediatora, który rozmawia ze wszystkimi. Siła katarskiej dyplomacji na tym właśnie polega, a ostatnim najlepszym przykładem jest współpraca przy wywożeniu Amerykanów i wszystkich, którzy chcieli opuścić Afganistan po powrocie do władzy talibów. Bez udziału Ad-Dauhy, bez dobrych kontaktów z fundamentalistami i bez mostu powietrznego z Kabulem, cała operacja nie miałaby szans na powodzenie.

Ta broń jest obosieczna, bo Katar często oskarża się o prowadzenie podwójnej gry, a nawet o ukryte przekazywanie pieniędzy za okup organizacjom islamistycznym, ale szejkowie taranem wdarli się na dyplomatyczne salony. I nauczyli się prowadzić zakulisowe negocjacje z wrogimi sobie stronami. Dobrym przykładem jest tutaj niekłamane wsparcie dla Palestyńczyków i dla skrajnego Hamasu, a jednocześnie potajemne kontakty z Izraelem, które zapewniają choćby dostęp do najnowocześniejszych technologii szpiegowskich, zbliżonych do dobrze znanego już w Polsce Pegasusa. Albo dobre relacje zarówno z Francją (mimo delikatnego ochłodzenia za prezydentury Macrona), jak i z Turcją (choć Paryż i Ankara serdecznie się nie znoszą).

Śmiała wizja i dwa strategiczne cele

Nie byłoby współczesnego Kataru, gdyby nie śmiała, choć niewątpliwie ryzykowna decyzja Hamada Al Saniego w połowie lat 90., aby dokonać przewrotu i zająć miejsce przebywającego za granicą ojca. W istocie to nie był tylko klasyczny zamach stanu, aby przejąć władzę, ale całkowita zmiana filozofii małego emiratu – w którym kierunku ma on zmierzać. Niewiele upoważniało wówczas Hamada do gigantycznych planów. Za czasów jego ojca, Chalify Al Saniego, kraj był uzależniony w ogromnym stopniu od Arabii Saudyjskiej, każdy emir w Zatoce wiedział, jakie ma miejsce i jak bardzo może się wychylać.

Hamad zburzył te dogmaty całkowicie. Z powodu rosnących ambicji – to na pewno, ale traumatycznym doświadczeniem była również wojna w Zatoce, spowodowana inwazją małego Kuwejtu przez wielki Irak Saddama Husajna. Przyszły emir obserwował to z bliska i wiedział, jakie niebezpieczeństwo grozi ze strony potężnego sąsiada.

Do tego dochodził jeszcze jeden znaczący element. Podczas podróży do Wielkiej Brytanii (za młodych lat studiował tam w Królewskiej Akademii Wojskowej Sandhurst) musiał mierzyć się z pytaniem, gdzie w ogóle znajduje się ten jego kraj.

To już był policzek.

Dlatego po przejęciu władzy Hamad Al Sani miał dwa strategiczne cele. Sprawić, aby Katar był rozpoznawalny na mapie świata, a jednocześnie zapewnić krajowi bezpieczeństwo przez strategiczne partnerstwa z mocarstwami. Takie wykupienie polisy w nieprzyjaznym otoczeniu. Na kawałku lądu wielkości średniego polskiego województwa.

Stąd pojawiła się na katarskiej pustyni największa amerykańska baza wojskowa na Bliskim Wschodzie Al-Udeid, wspomniane wcześniej francuskie Airbusy albo myśliwce Rafale, też kupione za miliardy dolarów, aby zacieśnić współpracę wojskową.

Jak Katar kupuje wpływy

Największym sprzymierzeńcem Hamada okazał się jednak gaz. Ogromne złoża North Field (dzielone razem z Iranem), rozciągające się na powierzchni 6 tys. kilometrów kw., czyli ponad połowy terytorium całego kraju, mogą być eksploatowane nawet przez ponad sto lat. W 2019 roku Ad-Dauha ogłosiła, że posiada jedną piątą światowych rezerw tego surowca (nie licząc produkcji ropy, 850 tys. baryłek dziennie).

Po dojściu do władzy emir postawił wszystko na jedną kartę. Nie chciał siedzieć cicho w kącie, pod butem wielkich sąsiadów. Chciał wykorzystać tę gazową mannę, aby modernizować kraj, ale jeszcze bardziej, aby pokazać się w świecie. I kupować wpływy.

Mówiąc obrazowo, Katar znalazł swoją drogę, stopniowo rozwijał stosunki handlowe niemal z całym światem, traktując na tych samych zasadach Chiny i USA, Iran i Arabię Saudyjską, Koreę Południową i Japonię, Rosję i Unię Europejską. W książce "Operacja mundial" wyjaśnia to dr Patrycja Sasnal, arabistka, kierowniczka Biura Badań i Analiz Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. – Udaje mu się to znakomicie, gdyż nie uzależnia interesów od polityki na zasadzie: sprzedamy wam gaz, a w zamian oczekujemy, że będziecie podejmować decyzje po naszej myśli, tak jak to usiłuje robić przy sprzedaży ropy Arabia Saudyjska. To między innymi z tego powodu Katarczycy odgrywają nieproporcjonalnie dużą, w stosunku do swojej powierzchni i potencjału ludnościowego, rolę – mówi Patrycja Sasnal.

Działania emira były wielotorowe. Zaczęło się od telewizji Al Dżazira, która kompletnie zmieniła porządek medialny nie tylko na Bliskim Wschodzie, zostawiając w cieniu mdłe stacje państwowe, ale rzuciła też wyzwanie światowym gigantom, prezentując rewolucyjną linię redakcyjną na Półwyspie Arabskim. Nawet jeśli władze pozwoliły na dużą autonomię, stało się jasne, że stacja nieoficjalnie realizuje interesy polityczne Ad-Dauhy i jest znakomitym narzędziem katarskiej soft power. Tak jak choćby w czasie amerykańskiej inwazji na Irak, ale szczególnie wyraźnie było to widać podczas arabskiej wiosny, kiedy Katar zakulisowo (ideologicznie, ale też finansowo) wspierał ruchy islamskie starające się obalić dotychczasowych dyktatorów. Wyjątkowa więź łączy Katarczyków z Bractwem Muzułmańskim, które przez chwilę miało nawet własnego prezydenta po przewrocie w Egipcie.

"Pakt społeczny – dzielimy się bogactwem, więc nie protestujcie"

Panująca rodzina nie bała się zamieszek, gdy w niektórych państwach regionu zaczęło być gorąco? Patrycja Sasnal zwraca uwagę na wyjątkowy "pakt społeczny".

– Jest jedna zasadnicza różnica pomiędzy tym, jak wygląda społeczna zgoda na rządy w Bahrajnie czy Arabii Saudyjskiej, a jak w Katarze, w którym panuje jedność kulturowo-religijna. W Arabii jest 30 milionów obywateli, a 10 procent stanowi mniejszość szyicka, która, mimo iż zamieszkuje tereny bogate w ropę, nie jest dopuszczona do udziału w korzystaniu z bogactwa. To jest przyczyną jej dużego niezadowolenia. Tymczasem w Katarze takiej grupy nie ma. Mieszkają tam wprawdzie ponad dwa miliony osób, ale w tym przeważającą część stanowią imigranci, czyli pracownicy najemni bez prawa do głosowania i wpływania na cokolwiek. Natomiast samych obywateli Kataru jest od 300 do 500 tysięcy. Możliwość, że ta grupa zbuntuje się, jest minimalna. Tam niemal każdego łączą z rodziną panującą bliższe lub dalsze więzy krwi – tłumaczy ekspertka PISM w "Operacji mundial".

I dodaje: - Została zawarta niepisana umowa społeczna, że w wyniku historycznych procesów jedni znaleźli się u władzy, a inni nie, ale ci pozostali też się w jakimś stopniu czują częścią genealogicznej trajektorii. Przypomnę, czego żądano w arabskiej wiośnie: chleba, wolności i sprawiedliwości społecznej. Gdyby odnieść te hasła do sytuacji w Katarze, to po pierwsze nikomu nie brakuje chleba, a wręcz przeciwnie, kto chce, kupuje sobie torebkę Prady. Wolność? Jak się ma pieniądze, to się ma wolność. To stwierdzenie powtarzali mi taksówkarze i w Teheranie, i w Kairze. Wreszcie sprawiedliwość społeczna: każdy obywatel z paszportem katarskim ma zagwarantowaną pracę, edukację, służbę zdrowia. Państwo wszystko gwarantuje, bo ma tak dużo pieniędzy, że może wydawać je na prawo i lewo. Tam nigdy nie było oddolnego fermentu, nie było historii rewolucyjnej. Patrzenie na to społeczeństwo przez pryzmat europejski nie ma sensu – przekonuje ekspertka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

Fundusz państwowy z 450 mld dolarów

Jeśli dzisiaj Katar jest tak aktywny na wielu polach – politycznym, dyplomatycznym czy inwestycyjnym – to najbardziej w kupowaniu wpływów pomaga fundusz państwowy zarządzany przez Qatar Investment Authority (QIA). Co ciekawe, z 450 mld dolarów to dopiero dziewiąty na świecie taki fundusz pod względem wielkości, ale inwestycje przyciągają uwagę.

Gdzie są największe? Paradoksalnie nie we Francji, mimo silnych powiązań politycznych, ale w Wielkiej Brytanii. W ciągu ostatniej dekady Katarczycy zainwestowali na Wyspach ok. 45 mld dolarów. Należy do nich londyński drapacz chmur Shard, luksusowy dom towarowy Harrods, mają także udziały w Rolls-Royce, Stock Exchange, porcie lotniczym Heathrow, British Airways czy Barclays. Sztandarowa inwestycja we Francji to oczywiście klub Paris Saint-Germain, ale odpowiednie gałęzie QIA są też udziałowcami w branży hotelarskiej (Accor), petrochemicznej (Total Energies), nie mówiąc o prestiżowych nieruchomościach – (hotele Peninsula, Royal Monceau, Hôtel de la Paix, Maison Delano w Paryżu czy Carlton w Cannes).

Wszystko po to, aby się pokazać, zdywersyfikować stan posiadania, ale też zapewnić sobie wsparcie sojuszników na wypadek nagłej zmiany kierunku wiatru.

Z najpoważniejszej dotychczas próby – gdy w 2017 roku sąsiedzi pod wodzą Arabii Saudyjskiej chcieli pokazać Ad-Dausze miejsce w szeregu i zablokowali mały emirat – Katar wyszedł niemal bez szwanku. A nawet jeszcze silniejszy.

To też rzecz na Bliskim Wschodzie niespotykana.

Remigiusz Półtorak, dziennikarz Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
katarbliski wschódemir
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (231)