Dudni niemal bez przerwy, w dzień i w nocy. Rosyjska artyleria mści się na wyzwolonym mieście. Do miejscowości bardziej oddalonych od Dniepru przestały dolatywać pociski i rakiety. Ale tam też nie da się żyć.
Tekst: Mariusz Kowalczyk
Zdjęcia: Wojciech Grzędziński
***
Otwartą trumnę z ciałem 56-letniego Serhija grabarze postawili na drewnianych kozłach. Tamara Brezhun z matczyną czułością wyciera ręką zabrudzenie na połach marynarki, w którą jej syn został ubrany do grobu.
– I kto mi teraz będzie pomagał? Kto naprawi mi telewizor, jak się zepsuje? Ty mi, synu, zawsze pomagałeś – mówi do leżącego w trumnie Serhija.
Całuje syna w czoło i żegna się – jak prawosławna tradycja nakazuje – trzy razy. Młodszy o kilka lat od 82-letniej Tamary Wołodymyr nic nie mówi, tylko całuje syna i też trzy razy się żegna.
– Pożegnaliście się? – pyta grabarz. Tamara delikatnym skinieniem głowy potwierdza. Grabarze zamykają trumnę, wbijają po dwa gwoździe z przodu i tyłu wieka i niosą Serhija w głąb cmentarza. Rodzice chcą odprowadzić syna do grobu, ale okazuje się to się dla nich zbyt trudne.
Po roztopach cmentarz w Chersoniu zamienił się w grzęzawisko. Wystarczy zboczyć z głównej alejki i całe buty zapadają się w gliniastym błocie. Nawet batiuszka prawosławny tam się nie zapuszczał, modlitwy odprawił przed cmentarną bramą.
Wolodymyr się nie poddaje. Rusza za trumną, podpierając się laską. Ale robi zaledwie kilka kroków i upada w błoto. – Nawet do grobu syna nie będę mógł przyjść – szepcze, gdy pomagam mu wstać.
Śmierć dopadła ich syna pod koniec grudnia w domu, w Chersoniu. Liczne szwy na głowie, założone już w kostnicy, świadczyły o tym, że zmarł tragicznie. – Odpoczywał w swoim pokoju, gdy przyleciała rakieta – opowiada Tamara.
Przez ponad tydzień nie mogła zabrać ciała z kostnicy. – Wszystkie dokumenty syna się spaliły i musiałam wyrabiać specjalne poświadczenia. Bez nich nie pozwalali mi go pochować – tłumaczy.
ŚMIERĆ SPOWSZEDNIAŁA. "KAŻDY CHOWA SWOICH"
Na pogrzeb Serhija Bezhuna przyszli tylko jego rodzice. – A gdzie jego rodzina, znajomi, przyjaciele? – pytam.
– Syn się rozwiódł. Dzieci nie miał, bo jego była żona nie chciała. Znajomi nie przyszli, bo w Chersoniu jest tak dużo pogrzebów, że każdy chowa swoich albo czeka na pogrzeb w rodzinie. Nie tak dawno śmierć od ostrzału to było u nas wielkie wydarzenie. Na pogrzeby przyjeżdżali nawet lokalni urzędnicy. A teraz śmierć w Chersoniu jest tak częsta, że pogrzeb nie jest już czymś wyjątkowym.
Zagrożenie słychać zaraz po wjeździe do miasta. Rosyjska artyleria dudni niemal bez przerwy – w dzień i w nocy. Jeszcze niedawno putinowska propaganda wciskała ludziom do głów, że to jedyne zdobyte w wojnie obwodowe miasto Ukrainy jest "odwiecznie rosyjskie". Chersońskie ulice były obwieszone plakatami z hasłem "Rosja jest tu na zawsze". Po 11 listopada, kiedy rosyjscy żołnierze wycofali się na drugi brzeg Dniepru, strzelają do "odwiecznie rosyjskiego" miasta niemal bez przerwy.
Gdy Chersoń był w rosyjskich rękach, miasta nikt nie ostrzeliwał - aż do październikowej ukraińskiej kontrofensywy. Płonęły natomiast miejscowości na północ i zachód od miasta, które znajdowały się na terenach kontrolowanych przez Ukraińców, ale często też na linii ognia między siłami ukraińskimi a rosyjskimi.
– Teraz tam nie strzelają, bo ich artyleria tam nie sięga. Walą za to na oślep po Chersoniu – tłumaczyli mi mieszkańcy.
Jednak trudno uwierzyć, że rosyjscy wojskowi nie wiedzieli, co robią i strzelali na oślep, gdy w grudniu trafili w budynek władz obwodowych na głównym placu miasta – Placu Wolności. Raczej dobrze też celowali, gdy trafili w centrum, m.in. w skrzyżowanie, przy którym działa jeden z nielicznych czynnych supermarketów. To też popularne miejsce spotkań i punkt, gdzie taksówkarze czekają na klientów. Zginęło 10 osób, a 58 zostało rannych. Centrum nadal usłane jest szkłem z rozbitych okien. Na święta i Nowy Rok w Chersoniu nie postawiono miejskiej choinki. O fajerwerkach nie było nawet mowy.
GRADAMI W SZPITAL Z DZIEĆMI
– Ci z drugiej strony rzeki zapewnili nam wystrzały na Nowy Rok – mówi Jurij, w którego dom trafiła rakieta.
Najpierw słychać było artyleryjskie wystrzały i wybuchy, ale nikt się nimi nie przejmował, bo mieszkańcy przywykli. Chwilę po północy miastem wstrząsnęły mocniejsze eksplozje. Jak się później okazało, były to rakiety Grad, które zwykle służą do przełamywania i niszczenia pozycji przeciwnika na froncie. Tym razem przełamywały ściany dużego szpitala dziecięcego.
Wczesnym rankiem czuć tam było zapach spalenizny. Dookoła kilkupiętrowych budynków szpitala leżało rozbite szkło. Szyby wypadły z około 700 okien. Poważnie uszkodzony został oddział noworodków, zniszczeniu uległy dwa oddziały intensywnej terapii, a punkt pierwszej pomocy spłonął. – Nie wiem, jak to się stało, że nikt nie zginął – dziwiła się pielęgniarka z tego szpitala.
POCISK W SALONIE
Nowy Rok to na Wschodzie rodzinne święto i dla wielu najważniejsze w całym kalendarzu. Mieszająca niedaleko szpitala 74-letnia Hałyna ustawiła na stole talerze i już miała nakładać na nie noworoczne potrawy. Razem z bliskimi obejrzała telewizyjne orędzie prezydenta Ukrainy.
– Tylko Zełenski skończył mówić, zaczęły się wybuchy – opowiada. Zamiast sałatki Oliwier i śledzi pod pierzyną, które na Wschodzie podaje się w noworoczną noc, na talerzach wylądował tynk z sufitu. Część zastawy spadła na podłogę, rozbiła się i wymieszała ze szkłem z rozbitych okien. – Za co oni nam to robią, co my im takiego zrobiliśmy? – pytała kobieta.
Sąsiedzi Hałyny próbowali od razu uprzątać szkło, deski i cegły, którymi zasłane były ich podwórka. Pociski i rakiety pozbawiły dachów większość domów w okolicy. W wielu budynkach zawaliły się sufity.
– Takie noworoczne pozdrowienia przekazali nam Rosjanie. Na szczęście witaliśmy nowy rok u znajomych. Gdybyśmy tu zostali, raczej byśmy dziś nie rozmawiali – mówi Jurij, którego dom, gdzie mieszkał z żoną Tetianą, odłamki posiekały jak sito.
Oksana była w swoim dużym, ceglanym domu, gdy pocisk przebił dach i wpadł do salonu na dole. Nie eksplodował, tylko sterczał wbity do połowy w podłogę między telewizorem a regałem. Potem nadleciał drugi pocisk i wywołał pożar. Strażacy lali wodę na dom do rana. Odjechali, ale znów pojawiły się płomienie. Wrócili i tym razem zalewali dom wodą przez kolejne kilka godzin. – Pracowaliśmy na ten dom przez 30 lat. Wkładaliśmy w niego wszystko, co zarobiliśmy. Jedna chwila i wszystko poszło z dymem, a teraz tonie w wodzie – mówiła Oksana patrząc, jak traci dorobek życia. – Nie mam już na to wszystko słów, tylko przekleństwa. A i przekleństwa to za mało.
– Oby do wiosny. Zrobi się cieplej, to jakoś to odbudujemy. Na złość Putinowi – dziarsko rzucił Jurij. Jego sąsiad z wiertarką w ręku od razu próbował naprawiać drzwi do domu, z których wypadał nawet zamek i klamka.
Nie wszyscy ze zniszczonych domów w noworoczną noc w Chersoniu mieli tyle zapału i optymizmu. Nina Jelgajewa siedziała w sieni tego, co jeszcze kilka godzin było jej domem (rozbity dach, zawalony sufit, wybite okna). Trudno jej było nawet wyjść na podwórko, bo porusza się tylko przy pomocy chodzika. – Jak ja sama to naprawię? Nie mam pieniędzy, nie mam nic – powtarzała niepełnosprawna 76-letnia kobieta.
GODZINA POLICYJNA, PROHIBICJA I KONSPIRACJA
Rosjanie zajęli Chersoń pod koniec lutego 2022 r., bez większych problemów, bo pomogli im miejscowi kolaboranci. Przed rosyjską inwazją mieszkało tu ponad 280 tys. ludzi.
Dziś, po wyzwoleniu, miasto wygląda jak swój przedwojenny cień. Otwarte są tylko nieliczne sklepy. Ludzie tłoczą się przed nielicznymi, otwartymi oddziałami banków i bankomatami, w których gotówka tylko bywa, od czasu do czasu. Jest tu mnóstwo barów i restauracji, ale prawie wszystkie zamknięte. W tych, które działają, oferta jest skromna, np. tylko barszcz ukraiński i pizza.
Mieszkańcy i tak nie mieliby czasu przesiadywać w knajpach. Godzina policyjna zaczyna się już o 19.00. To i tak nieźle w porównaniu do tego, co było, gdy w mieście rządzili Rosjanie. Wtedy na ulicę nie można było wychodzić już o 15.00. Z tego okresu pozostało kursowanie komunikacji miejskiej, która nawet obecnie przestaje jeździć między 15:00 a 16:00. A jak jeździ, to niezbyt często, bo wycofujący się Rosjanie ukradli miejskie autobusy. Podobnie zresztą jak karetki pogotowia. Zabrali też ze sobą m.in. kilka pomników i unikatowe zbiory z Muzeum Krajoznawczego, założonego w 1890 r. Żniwa mają tylko taksówkarze, którzy koszą stawki za przejazd dwa razy wyższe niż ich koledzy po fachu w stołecznym Kijowie.
W części odbitego przez Ukraińców obwodu chersońskiego wprowadzono bezwzględną prohibicję. To jednak najmniejszy problem.
Pod niewielkim sklepem stoi grupka już trochę nietrzeźwych mężczyzn. W sklepie sprzedawczyni podaje wszystko, na co mają ochotę – wódkę, koniaki, piwo. Zachowuje jednak pozory konspiracji i podając butelki prosi, żeby od razu chować je do toreb.
Natomiast w noworoczny wieczór w byłym barze piwnym w centrum miasta, który na czas prohibicji przekwalifikował się na pizzerię, klienci pytali barmanów, czy może jednak mogliby im sprzedać trochę piwa.
– Sprzedaż alkoholu jest zabroniona. Możemy wam zrobić tylko prezent noworoczny – uśmiechnął się barman i napełnił pieniącym się płynem cztery litrowe, plastikowe butelki.
CI, KTÓRZY ZOSTALI
Nie ma dokładnych statystyk, ilu mieszkańców wyjechało z Chersonia. – Jakieś 60-70 proc. opuściło miasto – szacuje kobieta zajmująca się na dworcu kolejowym osobami wsiadającymi do wydzielonych wagonów ewakuacyjnych jadących do miasta Chmielnicki w centralnej Ukrainie.
Przed świętami Bożego Narodzenia, które w tym roku Cerkiew Prawosławna Ukrainy pozwoliła obchodzić w tym samych dniach, co katolicy, stała długa kolejka uchodźców, którzy rejestrowali się przed wejściem na perony. – Zwykle każdego dnia odjeżdżają trzy pełne wagony ewakuacyjne. Przed nowym rokiem zmniejszyła się liczba uchodźców, bo ludzie przekładali wyjazd na po świętach – dodaje kobieta, która pomaga przy ewakuacji.
– A pani nie wyjeżdża, nie boi się ostrzałów? – pytam.
– Ktoś musi tu zostać i pomagać ludziom, którzy wyjeżdżają, bo stracili swoje domy.
Wagony ewakuacyjne jadą na początku składu. Przed lokomotywą jedzie natomiast długi wózek. To na wypadek, gdyby na torach były miny lub niewybuchy. Wtedy w powietrze wyleci wózek, a nie - lokomotywa czy wagony.
Dwie kobiety w średnim wieku na peronie krzykiem przywołują do porządku dwójkę dzieci, które biegną przed nimi z psem. Kobiety zabrały ze sobą w dużych kraciastych torbach o wiele więcej, niż mogły unieść. Bez pomocy pracowników dworca same z tym majdanem nie zapakowałyby się do pociągu. Dzieci w wieku około pięciu lat zachowują się, jakby nie zdawały sobie sprawy z tego, że jadą w nieznane. Każde z nich pierwsze chce wejść do wagonu. O mały włos nie spadają razem pod pociąg. Dzieciom przygląda się drobna, starsza kobieta. Zabrała ze sobą mniejszy bagaż, ale jedzie do Chmielnickiego z psem.
– Nie mogłam go zostawić. Nawet nie miałabym komu go oddać. Pojedzie ze mną – tłumaczy Tetiana Knopa. – Nie wiem, co z nami będzie. Ale wyjeżdżam, bo tu się boję o życie. Budynek, w którym mieszkałam, został zniszczony. Boję się. Może syn, który wcześniej wyjechał, mi pomoże – ma nadzieję Tetiana.
Z miasta wyjechało wielu młodych ludzi. Głównie dlatego, że w Chersoniu nie ma pracy.
Wielu mieszkańców do wyjazdu nie przekonują jednak nawet kłopoty ze znalezieniem zatrudnienia ani utrata domu. Powtarzają, że nigdzie się nie wybierają.
– Nikt nigdzie na nas nie czeka. Za co wyjadę, co będę robiła nie wiadomo gdzie? – mówi starsza kobieta ze zniszczonego domu w Chersoniu.
– A w innych miastach jest teraz bezpiecznie? Rakiety wszędzie spadają i zabijają. To my wolimy u siebie zostać – tłumaczy Jurij, który zapowiedział, że odbuduje swój dom.
Inni, z którymi rozmawiamy, najczęściej tłumaczą, że się boją, bo tylko dureń nie boi się ostrzałów, ale zostają, bo muszą opiekować się niepełnosprawnymi lub chorymi rodzicami, którzy są zbyt słabi na długą podróż w nieznane.
WZDŁUŻ DNIEPRU
Droga z Chersonia do Nikopola (ok. 210 km) wiedzie wzdłuż Dniepru. Rosjanie mają ją pod kontrolą ogniową, więc oprócz wojska i miejscowych mało kto się tu zapuszcza.
– Ale dzisiaj to nasi do nich walili – mówi z satysfakcją i uśmiechem ukraiński żołnierz, gdy go pytamy, czy Rosjanie ostrzeliwują drogę.
Na poboczach leży wiele wraków spalonych samochodów osobowych i rozmaitych pojazdów wojskowych: czołgów, haubic samobieżnych, wozów piechoty. W większości to pozostałości po zaciętych walkach, które tu się toczyły do listopada. Pozostały też punkty kontrolne. Zatrzymujemy się przy jednym z nich. Wygląda, jakby rosyjscy żołnierze opuścili go wczoraj.
Na stole zostało nawet jedzenie – jakieś konserwy, słoiki z pomidorami konserwowymi i kapustą. Dookoła walają się plastikowe butelki po napojach. Na etykietach informacje, że wyprodukowane zostały w Rosji. Na innym punkcie kontrolnym Rosjanie wymalowali symbol swojej agresji na Ukrainę – litery "Z". Ukraińcy próbowali je zamalować na żółto-niebiesko, ale "zetki" wyłażą spod tej farby. Na tyłach Rosjanie ustawili sobie kanapę, na której można było wygrzewać się w słońcu. Została na niej przeczytana tylko do połowy książka. Wolę nie brać jej do rąk i nie sprawdzać tytułu, bo miejscowi ostrzegali, że Rosjanie zostawili po sobie sporo niespodzianek, które wybuchają, gdy się je dotknie.
Na obrzeżach niewielkiego miasteczka Berysław dwóch mężczyzn wsłuchuje się w wybuchy. – O, wystrzał. Za kilkanaście sekund okaże się, gdzie strzelili – zauważa Andrij.
Huknęło całkiem blisko.
– Walą w centrum, w komisariat policji – Wiaczesław rozpoznaje po dźwięku wybuchu i jego kierunku.
Ludzie mieszkający na tych ostrzeliwanych terytoriach bezbłędnie odróżniają "wyloty" od "przylotów" i nauczyli się rozpoznawać, z jakiej broni Rosjanie próbują ich pozabijać.
– Skąd strzelają? – pytam.
– Blisko, z drugiego brzegu. Tam jest russkij mir – odpowiada Andrij.
– Bardzo blisko. Dlaczego stąd nie wyjedziecie?
– A gdzie my pojedziemy i za co? Niektórzy wyjechali i już wrócili, bo im się pieniądze skończyły. My zostajemy. Co ma być, to będzie – macha ręką Wiaczesław. – O, znowu wylot.
Gdy jechaliśmy na zachód wzdłuż Dniepru, telefon chciał się przestawiać na roaming rosyjskich sieci. – Rosjanie zagłuszają sygnały ukraińskich operatorów komórkowych. Nie mamy przez to nawet łączności telefonicznej – Wiaczesław wyjaśnia kłopoty z roamingiem.
Kilka dni po naszej wizycie w Berysławiu rosyjski pocisk trafił w dom. Zginął 12-letni chłopiec i jego rodzice.
W Dudaczanach, na wschód od Berysławia, przed domem stoi dwóch mężczyzn, zajętych rozpoznawaniem "wylotów" i "przylotów". – Niedawno pocisk zabił u nas dziewczynę w ciąży – mówi jeden z nich. – To są nieludzie, a mózgów to już na pewno nie mają. Niech pan podjedzie, coś pokażę – i prowadzi mnie 50 metrów od swojego domu. W trawie widać wykopany spory, podłużny dół, jak grób. – Ruscy tutaj zorganizowali sobie stanowisko. Tylko niech pan spojrzy, podczas deszczu prosto do tego dołu spływa cała woda z ulicy. Siedzieli tu po kolana w wodzie. No czy nie debile?
Do Nikopola nie udaje się nam dojechać w komplecie. – Dalej nie pojedziecie. Nikopol jest miastem zamkniętym – informuje ukraiński żołnierz na punkcie kontrolnym. Nie pomaga tłumaczenie, ze jesteśmy dziennikarzami.
– Jeżeli macie akredytację od wojska, możecie się umówić na wjazd do Nikopola z przedstawicielami armii – odpowiada wojskowy.
Akredytację wojskową ma tylko jeden z nas - autor zdjęć Wojciech Grzędziński. A i tak udaje mu się wjechać do Nikopola dopiero po kilku dniach.
Według oficjalnych danych od początku konfliktu w mieście zginęły 34 osoby. Rosjanie stoją po drugiej stronie zbiornika wodnego na Dnieprze, gdzie znajduje się Zaporoska Elektrownia Atomowa – największy tego typu obiekt w Europie. Na terenie elektrowni zorganizowali bazę wojskową, żeby siły ukraińskie bały się w odwecie do nich strzelać.
W porównaniu do Chersonia miasto żyje w miarę normalnie. Otwarte są sklepy, a nawet kawiarnie. Najbardziej zniszczone przez ostrzały są tereny nad samym Dnieprem. O tym, że jest wojna, przypominają zabawy dzieci. 10-letni Sasza wyszedł pobawić się z kolegami z kałasznikowem na ramieniu. W Ukrainie jest mnóstwo łatwo dostępnej broni.
Nic się nie da zrobić, żeby odsunąć Rosjan od brzegu Dniepru i powstrzymać ostrzały? – W tej chwili nie widzę takiej możliwości. Trzeba ich stamtąd po prostu fizycznie wykurzyć. Zrobić to mogą tylko Siły Zbrojne Ukrainy – uważa przedstawiciel władz Nikopola Mykoła Mawrodi.
DO CHERSONIA PROSTO Z GROBU
W miejscowościach na północ od Chersonia, z których Rosjan udało się już wykurzyć, zostały po nich okopy, sterty łusek artyleryjskich, spalone pojazdy wojskowe i majtki.
Wioska Prawdyne nazywana jest przez okolicznych mieszkańców "polską wsią". – Kiedyś mówili też na nas "Warszawa" – z uśmiechem odpowiada mi mężczyzna w średnim wieku. Rozmawiamy koło ostrzelanego budynku, w którym kiedyś był wiejski sklep.
Prawdyne zostało założone w 1846 r. i najpierw nazywało się Carewodar, czyli dar od cara. Taki to był to dar, że polska szlachta (głównie z Wileńszczyzny, okolic Grodna i Podola), która sprzeciwiała się carowi, była tu zsyłana. We wsi stoi katolicki kościół z XIX w. wybudowany przez Polaków. Od początku zmasowanej inwazji na Ukrainę nikt w nim nie odprawia nabożeństw, bo gdy wchodzili Rosjanie, polski ksiądz wyjechał.
Na pobliskim cmentarzu sporo polskich nazwisk. Trwają tam teraz ekshumacje mieszkańców, których Rosjanie zabili podczas swojej obecności we wsi. Nikt nie pyta o ich narodowość. Gdy tam przyjechaliśmy, rozkopywany był grób Serhija. – W marcu, zaraz po wejściu tu Rosjan, jechał na rowerze. Rozstrzelali go z działka wozu opancerzonego. Zapewne myśleli, że podaje ukraińskim wojskom namiary na cele, bo Rosjanie byli przewrażliwieni na tym punkcie – podejrzewa prokurator obecny przy ekshumacji.
Mijają ponad dwie godziny, nim trzej grabarze dokopią się przez ciężki, błotnisty czarnoziem do pokrytego czerwonym materiałem wieka trumny. Resztki ciała mężczyzny zawinięte są w przezroczystą folię.
– Niewiele z niego zostało, bo Rosjanie strzelali z dużego kalibru – wyjaśnia prokurator.
Folia z resztkami ciała Serhija trafia do czarnego, policyjnego worka. Na otwartej przyczepie ciągniętej przez starą ładę Ołeh, jej właściciel, zawiezie Serhija do Chersonia, gdzie biegli ustalą, w jaki dokładnie sposób zginął, co ma pomóc w prowadzeniu śledztwa dotyczącego zbrodni wojennej.
WISIAŁ JAK WOREK BOKSERSKI
Po robocie najstarszy z grabarzy, 35-letni Ołeksandr, odpala papierosa i przedstawia się zdrobnieniem swojego imienia: – Sasza. Niewiele brakowało, a może dziś to mnie by wykopywali.
Przed rosyjską inwazją wstąpił do oddziału Obrony Terytorialnej. Rosjanie, którzy zajęli Prawdyne na przełomie lutego i marca, ze szczególną zapiekłością szukali żołnierzy ukraińskiej armii i właśnie Terobrony. Sasza się ukrywał, ale w lipcu go dorwali.
– Założyli mi worek na głowę i zawieźli do jakiejś piwnicy, gdzie było już kilka osób. Tam przedstawili się, że są z FSB [rosyjska Federalna Służba Bezpieczeństwa – przyp. red.]. Powiedzieli: "A teraz zobaczycie, co robimy z ukropami [rosyjskie, pogardliwe określenie Ukraińców – przyp. red.]". Przyprowadzili trzech facetów i ich rozstrzelali na naszych oczach. Potem powiesili mnie za ręce. Przez cztery dni robiłem za worek do ćwiczenia boksu – opowiada Sasza.
– Chcieli czegoś, próbowali wyciągnąć jakieś informacje? – pytam.
– No właśnie nie. Niczego nie chcieli, tylko się znęcali nad nami. I w październiku powiedzieli mi, że mogę sobie iść, bo nie jestem im już potrzebny.
Sasza pokazuje domy, w których mieszkali Rosjanie. Na ścianie domu 51-letniej Walentyny narysowali, zresztą krzywo, czerwoną gwiazdę i napisali "Krasnaja armia. The best". W przypadku innych domów nie starczyło im inwencji artystycznej nawet na czerwone gwiazdy i poprzestawali na malowaniu litery "Z". Na podwórkach walają się jeszcze tekturowe opakowania po racjach żywnościowych dla wojsk powietrzno-desantowych – WDW. Rosyjski żołnierz, otwierając pudełko, mógł na nim przeczytać "Nie na sprzedaż!" i "Nikt oprócz nas". Przed jednym z domów stoi pralka przygotowana już do wywiezienia do Rosji. Przed innym skrzynki na amunicję. Można jeszcze przeczytać na nich: "Zamawiający: MO RF" (Ministerstwo Obrony Rosyjskiej Federacji) i dowiedzieć się, że amunicja została wyprodukowana w Sarańsku i dostarczona do jednostki wojskowej nr 55443-RD.
– Wszystko kradli. Mieliśmy kury, kaczki. Wszystko zabrali, nawet cukier – mówi 81-letnia Nina Szkarbul.
– Jednostki frontowe, które pierwsze weszły do wsi, zachowywały się w miarę normalnie. Spokojni byli. Ale ci, co przyszli po nich, kadyrowcy i wagnerowcy, to zwierzęta. A najgorsi byli ci z Donieckiej Republiki Ludowej. To byli prawdziwi bandyci. Wyjeżdżali czołgiem za wieś, strzelali do nas, a potem mówili, że to Ukraińcy nas ostrzelali. Myśleli, że jesteśmy idiotami i nie widzieliśmy, co robią – opowiada Witalij, 59-letni syn Niny. – Szedłem kiedyś do domu, nie chcieli mnie puścić. Mówię, że idę do starej matki, a taki mały celuje do mnie z automatu i mówi, żebym spierdalał, bo mnie zabije. Jeździli wozami opancerzonymi i celowali do ludzi, a ludzi i bez tego byli wystraszeni. A potem mówili, że oni przyszli nas wyzwalać od banderowców. Prosił ich ktoś o wyzwalanie? Chorzy ludzie, pijani i chyba na narkotykach – dodaje Witalij.
– Do mnie też z automatów celowali i mówili: "Matko, odejdź stąd, dobrze ci radzę". Niech będą przeklęci, razem z tym swoim Putinem – prawie wykrzykuje Nina.
W Prawdyne widać, że Rosjanie szybko się stamtąd wycofywali. We wsi zostawili sporo rozbitego i spalonego sprzętu wojskowego. W niektórych miejscach leżą rosyjskie kurtki od mundurów polowych, a nawet majtki. – Suszyli i je i nie zdążyli zabrać – tłumaczy Sasza.
We wsi nie ma prądu, gazu, wody. Jednak życie towarzyskie już się toczy. Zwłaszcza koło dawnego sklepu. – Ludzie pomału wracają. Starają się zabezpieczyć, to co zostało z ich domów. Ale nie chodźcie na skraj wsi. Tam saperzy jeszcze nie rozminowywali – ostrzega nas mężczyzna przy sklepie, który prosi o papierosa, bo we wsi nie można ich kupić.
ZOSTAŁA TYLKO ŚWINIA
We wsi Myrne (czyli Pokojowe), leżącej na północ od Chersonia, w 2017 r. mieszkało 1888 osób. Teraz nie ma w niej ani jednego całego domu. Wojna wypędziła prawie wszystkich mieszkańców. Podczas działań zbrojnych we wsi zostało tylko starsze małżeństwo – Serhij i Lidia Kolasniczenko.
Wokół ich domu krajobraz księżycowy. Rozbite domy, większość bez dachów, leje po bombach, a na podwórku Serhija i Lidii dwa pociski. Koło bramy leżą jeszcze resztki rakiety. Od razu widać, że nie ma też prądu, bo doprowadzające go przewody są pozrywane.
– Wszystkim tu do nas strzelali. Z moździerzy, armat, czołgów, rakiety leciały, bomby fosforowe. Te fosfory to były jaśniejsze niż fajerwerki. Mieliśmy trzy świnie. Przeżyła jedna, ale została inwalidką. Odłamek trafił ją w nogę i teraz rusza się tylko na trzech – mówi Serhij.
Z jaką intensywnością i czym Rosjanie strzelali do wsi, widać po tym, co leży między domami. Niedaleko obejścia Serhija rakieta wyżłobiła kilkumetrowy dół. Kilkaset metrów dalej leży połowa dużej rakiety Toczka-U. Chodząc po wsi, trzeba uważać na sterczące pociski, które wbiły się w ziemię, ale nie wybuchły.
– Jak udało się wam tu przeżyć kilka miesięcy pod ostrzałem? – pytam.
– Nie wiem, może Bóg nas wziął pod swoją opiekę. Inaczej trudno to wyjaśnić – mówi Serhij.
Dom Kolesniczenków jest zniszczony, ale w przeciwieństwie do wielu innych w Myrnym nadaje się do remontu. Serhij już nawet nie pamięta, kiedy pocisk trafił w dach. Przykrył go prowizorycznie folią, żeby deszcz i śnieg nie padały do środka. – Czerwony Krzyż dał nam folię, bez nich nie miałbym czym zabezpieczyć tych ruin – Serhij pokazuje na budynek.
Mieszkali w piwnicy pod letnią kuchnią, obok domu. Jest tam tylko tylko łóżko i burżujka, czyli piecyk w rodzaju tego, co w Polsce nazywa się kozą, która zapewnia całkiem sporo ciepła.
– Jak strzelali, to ściany w piwnicy nie to, że drżały. One chodziły. Jedliśmy zapasy mąki i chleb, który czasami podrzucali nam ukraińscy żołnierze. Z chleba robiliśmy suchary. Posadziliśmy też ziemniaki. Wyrosły, ale takie małe jak śliwki, bo nie było deszczu. A wodę mieliśmy z tego, co napadało do wanny, którą wystawiliśmy na zewnątrz.
– I jako jedyni z całej wsi nie uciekliście? – upewniam się, bo aż nie chce mi się wierzyć, że dwie osoby mogły tu przeżyć same kilka miesięcy.
– Nie wyjechałem, bo tu się urodziłem, chodziłem tu do szkoły. To moja ziemia. Dlaczego miałbym stąd uciekać? – odpowiada Serhij.
Prowadzi do szkoły na skraju wsi. To spora placówka, przypomina polskie tysiąclatki. Rosjanie dobrze się w nią wstrzelali, jest zrujnowana. Jednak w środku, gdyby nie zawalony dach, gruz i wybite okna, można odnieść wrażenie, że dzieci pojechały na ferie i niedługo wrócą. W klasach stoją pokryte tynkiem z sufitu ławki i krzesła. Na ścianach wiszą mapy do nauki geografii i historii. Na półkach leżą zeszyty uczniów i dzienniki klasowe. Tylko na schodach leży pocisk, który tu wpadł.
– A, a tu dzieciaki zrobiły makietę naszej wsi. O, tu jest szkoła, a tu mój dom – Serhij pokazuje, jak kiedyś wyglądała wieś, której już nie ma. – I co oni narobili. Teraz tu powinny dzieci się uczyć, biegać po korytarzach. Zamiast dzieci są pociski – dodaje Serhij.
Do Myrnego wróciło już kilkanaście osób. Ale bez prądu, wody i ogrzewania trudno tam żyć. – Jedzenie mamy tylko z pomocy humanitarnej. Przywożą nam chleb i konserwy. Sami byśmy nic nie kupili, bo tu nie ma żadnej pracy. Ja w ogóle nie mam pieniędzy. Na emeryturę nie mogę jeszcze liczyć, bo nie osiągnąłem jeszcze wieku emerytalnego – dodaje Serhij.
– Ja dostaję minimalną zapomogę, to jest 1950 hrywien na miesiąc [w przeliczeniu około 260 zł – przyp. red.] – wtrąca Lidia.
– Obiecują, że może na wiosnę podłączą nam prąd. Jak będzie prąd, to i życie zacznie się pojawiać, bo ludzie z dziećmi zaczną wracać – przewiduje Serhij.
Gdy rozmawiamy koło domu Serhija, podchodzi jego sąsiad Anatolij. Przywiózł najnowsze informacje z okolicy. – Podobno jest decyzja, że Myrnego nie będą odbudowywali. Za duże zniszczenia. Sami będziemy musieli wszystko robić. Tylko za co? – pyta, raczej retorycznie.
Serhij zabiera nas jeszcze do zniszczonego budynku, w którym siedzibę miała rada wiejska, był też sklep i wiejska knajpa. – I wesela nawet tu były. Ludzie tańczyli, grała muzyka. Można było też przyjść pod sklep i – jak to na wsi – wypić piwko. – Serhij wspomina lepsze, przedwojenne czasy. – Budowaliśmy to wszystko przez całe życie. Nic nie zostało. Kto to teraz odbuduje? Ja już nie dam rady, bo - łamie mu się głos i szklą się oczy - mojego życia na to nie starczy.