Ogromne serce dla uchodźców. Pojechali we czterech na granicę z Ukrainą
Niewiele trzeba, by stać się wybawcą. Wystarczy bezinteresownie zmienić na chwilę swój plan dnia, a można odmienić czyjeś życie. A każdy taki gest, uczyniony w kierunku potrzebujących pomocy w ucieczce przed niebezpieczeństwem, to kolejna wygrana mała wojna z Władimirem Putinem. Na tej wojnie ofiarą może być każdy.
"Jak Mechanik, Podróżnik, Inżynier i Informatyk wyruszyli z pomocą pod ukraińską granicę" - taki tytuł ma relacja Michała z wyprawy, podczas której nie padło zbyt wiele słów, ale stała się rzecz wielka. Rodzina, uciekająca przed koszmarem wojny, znalazła bezpieczne schronienie.
Michał z Wirtualnej Polski, znany jest w naszej redakcji z tego, że pomaganie ma we krwi. Namawiać go nie trzeba zbyt długo - to człowiek czynu, który zorganizował już wiele akcji charytatywnych, zbiórek, społecznych zdarzeń. Zawsze myśli o innych. Nic więc dziwnego, że na hasło o organizacji spontanicznej grupy pomocowej, która uda się na granicę po potrzebujących transportu ludzi, zareagował natychmiast. Opowieść o tej akcji Michał zamieścił na Facebooku, ale relację przekazał również nam.
- Informację o pilnym poszukiwaniu wolontariuszy z samochodem, gotowych na podróż do granicy, znalazłem na Facebooku. Chodziło o przewiezienie matek z dziećmi z przejścia granicznego w Budomierzu do Warszawy i okolic. Byłem akurat na siłowni, bo udało mi się uśpić moje dzieci i miałem chwilę wolnego czasu. No więc skończyłem ćwiczenia i choć sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie, nastawiłem się na taką wyprawę - opowiada.
Ekipa szybko się sformowała. - Mariusza znam już kilka lat, Michała i Kubę poznaliśmy z Mariuszem dopiero w sobotę. Nie stało to na przeszkodzie, aby dopiero co poznani ludzie działali wspólnie i zapewnili bezpieczny transport dla uchodźców do Warszawy - relacjonuje.
Polska przechodzi wielki sprawdzian. Zdajemy celująco
Budomierz w końcu zmienił się w Korczową. Okazało się, że tam również są potrzebujący. Trzeba było jeszcze zabrać transport z rzeczowej pomocą.
Ekspedycja miała wprawdzie w swoim głównym założeniu być akcją ratunkową dla jednej konkretnej osoby. Ale dla ratowników oczywiste było, że konwój pomocowy nie wróci na pusto, a misja nie skończy się na dostarczeniu zaopatrzenia czekającym na zatłoczonych przejściach uciekinierom.
Z ostatnią paczką do załadowanego samochodu Michała dobiegła w ostatniej chwili sąsiadka. Ekipa ratownicza w realu poznała się dopiero na pierwszym postoju. I kierowcom przyszło się zmierzyć z symptomami wojny, które odczuć można już i na polskiej stronie w postaci deficytów.
- Na odcinku około 200 kilometrów do granicy w Korczowej brak benzyny - szybko konstatują podróżnicy. - Jeżeli było jakieś paliwo, to tylko diesel i LPG. Byliśmy ciekawi, co będzie dalej. Próbowaliśmy ustalić to w sieci, a do tego czasu jechać oszczędniej. Wreszcie znaleźliśmy stację, na której jest benzyna. Tyle tylko, że nie leciała z dystrybutora.
Okazało się, że to efekt reglamentacji. Tego słowa i tej przykrej sytuacji, kiedy jednorazowo można dostać tylko odgórnie wyznaczoną ilość potrzebnego towaru, dawno już nie znamy w Polsce.
- Wie pan, że maksymalnie 24 litry za 150 zł - lojalnie ostrzega Michała sprzedawca. A jak odjadę, zrobię kółko i wrócę - pyta Michał. - To niech pan zrobi 2 kółka i zobaczymy - taka rozmowa odbyła się przy ladzie na stacji.
- Na stacji słyszymy w radiu komunikat o działaniach wojsk rosyjskich na terytorium Ukrainy. Młody chłopak krzyczy w stronę głośnika kilka niecenzuralnych słów pod adresem Putina oraz Rosji i pyta dokąd jedziemy. Gdy dowiaduje się, że zabrać z granicy matki z dziećmi, mówi nam, że zawiózł żonę i córkę, a sam wraca na wojnę, tak jak wszyscy jego koledzy, którzy do tej pory pracowali w Polsce.
Ekipa następnego poranka przekazuje cały swój ładunek wolontariuszom w II Liceum Ogólnokształcącym w Przemyślu. Sala gimnastyczna jest pełna, a nadjeżdżają kolejne samochody.
Polacy ruszyli na pomoc Ukrainie. Rosjanka też chce
Przy granicy do zespołu dołącza Elena, Rosjanka, która chce swoimi czynami choć trochę ratować wiarę w jej rodaków. - Chciała pomagać, ale jednocześnie bała się, że wszyscy będą mieli jej za złe narodowość, że spadną na nią pretensje. To straszny efekt tej wojny - mówi Michał.
Wreszcie ratownicy docierają na miejsce. - Parking pełen samochodów osobowych, busów i kilka autokarów - wszystkie poobklejane planszami w wielu językach. Wokoło pełno ludzi oferujących darmowy przejazd do przeróżnych miast na terenie całej Polski, a nawet i Czech. Ale niewiele kobiet reaguje entuzjazmem - opowiada.
To, jak się okazuje, efekt ostrzeżeń o niebezpiecznych sytuacjach. Internetu ostrzega przed niefrasobliwym wsiadaniem do nieznanych samochodów, prowadzonych przez mężczyzn. Ponoć zdarzały się potworne incydenty - gwałty i próby porwań kobiet, ale może to tylko plotka.
W końcu drużyna się rozdziela. Mariusz z Eleną czekają na informację od osoby, po którą przyjechali, a która czekała już od wielu godzin w autokarze po ukraińskiej stronie. Przedostanie się dopiero wtedy, gdy obaj Michałowie dojadą już do Warszawy.
Przywiozą do stolicy sympatyczną gromadkę ciemnoskórych kobiet z dziećmi. Uciekły przed wojną, która - jak mówi Michał, paradoksalnie przyniosła im trochę szczęścia i zapewniła legalny wjazd do Unii Europejskiej. Schronienie w Ukrainie udało im się znaleźć niedawno. Teraz tam, gdzie rodzina znalazła tymczasowy dom, znów dopadły ją problemy - zamiast stabilnego życia kolejna ucieczka.
- Przewieźliśmy siedemnaście osób - pań w widocznej ciąży i z dziećmi potwornie wymęczeni. Wiele przeszli, zanim wsiedli ze mną do auta. Nie pogadaliśmy po drodze zbyt wiele. Nie wiem więc o nich za dużo, skąd pochodzą i jakie przejścia mają za sobą. Wiem tylko, że są bezpieczne. Mogą zacząć życie na nowo - mówi Michał.