Norwegowie uznali ich za patologiczną rodzinę. Uciekli, 10 lat będą czarnej liście
Przesłuchiwano dzieci, czy tata i mama biją. Do śledztwa zaangażowano policję, opiekę społeczną i urzędników gminy. Grożono im interwencją i odebraniem dzieci na 2 miesiące. Powód? Zwichnięty łokieć u 3-letniego dziecka.
Łukasz Iwański, z zawodu szklarz budowlany, choć żył w Norwegii 13 lat, już nie uważa tego kraju za skandynawski raj, dobre miejsce do życia i pracy. Gdy jego rodzinę zaczęli nękać pracownicy Barnevernet (urząd do spraw wychowania dzieci), w zaledwie 5 dni spakowali się i uciekli do Bydgoszczy.
- Osaczyli nas. Czułem się jak kamyk rzucony w tryby wielkiej machiny. W zaledwie kilka dni przekreślono całą historię naszej porządnej rodziny. Uznano nas za podejrzanych o przemoc domową, groziło nam odebranie dzieci - mówi Wirtualnej Polsce oburzony ojciec. Iwańscy to jedna z rodzin, której pomógł konsul Sławomir Kowalski.
Z jego powodu między Polską a Norwegią trwa wymiana dyplomatycznych ciosów. Dyplomata naraził się norweskim władzom i urzędowi Barnevernet, bo stanowczo interweniował w obronie dzieci odbieranych pod byle pretekstem rodzicom.
Szykany za niewinność
Historia Barbary i Łukasza Iwańskich przebija wszystko, co do tej pory napisano o dziwacznych praktykach norweskich urzędników wobec dzieci i rodziców. - Zaczęło się zupełnie niewinnie. Pojechałem na pogotowie z naszym 3-letnim Julianem, który podczas zabawy uderzył się w łokieć - opowiada Łukasz Iwański. Chłopiec cierpiał, a ojciec stanowczo domagał się konsultacji z lekarzem. Pomocy otrzymał i wydawało się, że to już koniec przykrej przygody.
Po miesiącu dowiedział się, że pracownicy urzędu ds. wychowania dzieci zjawili się w szkole czwórki jego starszych dzieci, aby je przesłuchać. "Czy mam i tata was biją?" - pytali. Alarm wszczęła pielęgniarka ze szpitala. Uraz małego Juliana zinterpretowała jako rzekomy efekt stosowania przemocy domowej. Do śledztwa zaangażowano policję, opiekę społeczną, urzędników gminy, a nawet pracodawcę pana Łukasza.
Choć ze wszystkich źródeł urzędnicy uzyskali dobre opinie, nie chcieli zakończyć postępowania w sprawie domniemanej patologii w polskiej rodzinie. - To było upokarzające. Byłem zmuszany wielokrotnie tłumaczyć, że nie biję swoich dzieci - wspomina Iwański. - Kocham je. Jesteśmy normalną rodziną. W Norwegii jestem znanym fachowcem, szklarzem. To tam urodziła się szóstka moich pociech - wspomina. - To osaczanie odbiło się na psychice całej rodziny - dodaje.
Będą czarnej liście na 10 lat
Początkowo nie rozumiał intencji urzędników. Trafił jednak na opisywane przez innych Polaków, historie interwencji Barnevernet. Przeraził się i wieczorem zadzwonił do konsula Kowalskiego. Ten uświadomił mu powagę sytuacji. Że urzędnicy mają prawo interwencyjnie odebrać dzieci, a wyjaśnienie sprawy może zabrać nawet kilka miesięcy.
- Rozmowa odbyła się w środę. W piątek postanowiliśmy, że nie będziemy ryzykować problemów i wyjeżdżamy. Dobytek, którego nie daliśmy rady spakować do Polski, rozdałem sąsiadom. W poniedziałek byliśmy już w Bydgoszczy - opowiada dalej Łukasz Iwański.
Urzędnicy Barnevernet nie dawali spokoju przez kilka tygodni. Pisali do rodziny maile, dzwonili na komórkę. Twierdzili, że skoro Iwańscy uciekli, to znaczy, że mają coś na sumieniu. Zablokowali dzieciom wydanie świadectw z norweskiej szkoły. Iwański twierdzi, że przez konsulat Norwegii w Polsce próbowano ustalić ich adres. Po co? Nie wie. Na koniec urzędnicy poinformowali, że wpisują ich na listę interwencyjną na okres 10 lat. To oznacza, że jeśli wrócą do Norwegii postępowanie będzie kontynuowane. Iwańscy nie wrócą.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl