Nominacje ambasadorskie last minute. Kadrowe roszady w MSZ
Tuż przed końcem kadencji prezydenta Bronisława Komorowskiego, MSZ zgłosił trzy nowe kandydatury na ambasadorów. Dwoje z nich to wiceszefowie dyplomacji. Tymczasem w ministerstwie mówi się o szykowanej "ewakuacji" urzędników.
09.06.2015 | aktual.: 09.06.2015 20:19
Szczególne zainteresowanie budzą kandydatury wiceministrów: podsekretarza stanu ds. bezpieczeństwa i polityki amerykańskiej gen. Leszka Soczewicy, który ma objąć funkcję ambasadora w Bratysławie oraz Henryki Mościckiej-Dendys, która odpowiadała dotychczas za stosunki z krajami Europy, a która jest kandydatem na ambasadora w Danii.
Oboje kandydaci mają za sobą bogate doświadczenie w dyplomacji i na placówkach dyplomatycznych: Soczewica był m.in. attache wojskowym w Waszyngtonie, zaś Mościcka-Dendys radcą w ambasadzie w Berlinie. Jednak to nie ich kwalifikacje budzą kontrowersje. - Co do kompetencji kandydatów nie może być wątpliwości. Biorąc pod uwagę doświadczenie i zdolności generała Soczewicy, można by nawet zapytać dlaczego zostaje wysłany do Bratysławy, a nie np. do Stałego Przedstawicielstwa przy NATO - mówi Janusz Sibora, badacz dziejów służby zagranicznej. - Problem jest jednak inny: termin tych zmian kadrowych i ich kontekst polityczny może sprawiać wrażenie "ucieczki" - tak w kraju, jak i zagranicą. To nie wpływa dobrze na powagę naszej dyplomacji - dodaje.
Wątpliwości budzi fakt, że termin zgłoszenia kandydatów był praktycznie ostatnim możliwym przed objęciem obowiązków prezydenta przez Andrzeja Dudę, który mógłby zablokować ich nominację. Zaś ewentualna wygrana PiS w nadchodzących wyborach parlamentarnych oznaczałaby najpewniej zmiany personalne, szczególnie w kierownictwie resortu.
Formalnie ambasadorów nominuje prezydent, lecz w praktyce inicjatywa wychodzi od MSZ, które zabiega o wstępną zgodę głowy państwa na nominację i informuje o kandydaturach kraj przyjmujący, zaś potem o ocenę sejmowej komisji. Dopiero wtedy prezydent oficjalnie podpisuje nominację. Zaopiniowanie kandydatów w Sejmie odbędzie się już w środę, podczas ostatniego zaplanowanego posiedzenia komisji spraw zagranicznych. Oznacza to, że ich nominację zdąży podpisać jeszcze prezydent Bronisław Komorowski.
Nominacje ambasadorskie były jednym z pól sporu kompetencyjnego w zakresie polityki zagranicznej podczas poprzedniego okresu "kohabitacji", między rządem PO a prezydentem wywodzącym się z Prawa i Sprawiedliwości. Prezydent Lech Kaczyński przez długi czas nie zatwierdzał zmian personalnych na placówkach zagranicznych proponowanych przez MSZ, bo uważał, że ministerstwo marginalizowało jego rolę w tej kwestii i nie konsultowało z nim decyzji personalnych. W rezultacie doszło do poważnego kryzysu; ówczesny szef MSZ Radosław Sikorski mówił nawet o stu dyplomatach czekających na prezydencki podpis.
Pamięć o burzliwym czasie kohabitacji jest w MSZ ciągle żywa. Urzędnicy resortu mówią w nieoficjalnych rozmowach mówią o masowej "ewakuacji" z ministerstwa. Ci zaś, którzy nie szykują się do odejścia, obawiają się o swoją przyszłość w MSZ, jeśli po wyborach w listopadzie dojdzie do zmiany władzy. Kiedy ministrem spraw zagranicznych w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza została Anna Fotyga, w resorcie doszło do sporych zmian personalnych i to nie tylko na najwyższym szczeblu. Czy podobnie będzie i tym razem?
- Tak naprawdę nigdy nie było w MSZ dużych zmian kadrowych i na pewno nie będzie ich także i po tych wyborach - zapewnia Paweł Kowal, były wiceszef MSZ i polityk Polski Razem - Nie sądzę też, by sprawa ambasadorów była powodem konfliktów. O ile MSZ będzie współpracować i informować o swoich zamiarach prezydenta, nie powinno być z tym problemów - dodaje.
- Myślę, że do wyborów na jesieni Platforma będzie próbować takich "wrzutek" ambasadorów, by sprowokować konflikt z nowym prezydentem, szczególnie że wielu polityków ma takie aspiracje - mówi WP Ryszard Czarnecki, europoseł PiS i wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego. - Prezydent nie powinien jednak wchodzić w ten konflikt - twierdzi polityk.
Zdaniem dr Sibory, problem z obecnymi kandydaturami na ambasadorów wykracza jednak poza bieżącą politykę i stawia pod wątpliwość organizację pracy w MSZ. Zwraca uwagę, że to już kolejna, piąta, zmiana na stanowiskach kierowniczych w MSZ w ciągu ostatniego roku: w ubiegłym roku stanowiska wiceministrów opuścili bowiem Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz (jest teraz ambasadorem w Moskwie) i Bogusław Winid (ambasador przy ONZ)
. Tą samą drogą poszedł także ambasador Tomasz Orłowski , który po powrocie z Paryża, funkcję podsekretarza stanu pełnił zaledwie przez cztery miesiące, po czym został szefem placówki we Rzymie. Obecni kandydaci również nie mają za sobą długiego stażu na obecnych posadach. W przypadku Soczewicy to mniej niż rok, w przypadku Mościckiej-Dendys - dwa lata.
- Należy tu postawić pytanie o ciągłość pracy ministerstwa, czy nie zakłóci to prac naszej dyplomacji. Polityka zagraniczna wymaga długoterminowego podejścia - mówi Sibora - To szczególnie ważne w przypadku gen. Soczewicy, który starał się o to, by Polska została członkiem w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, co było jednym z głównych celów naszej polityki zagranicznej. To wymagają wielu spotkań, wyrabiania relacji i wielomiesięcznych starań. Obawiam się, że wyjazd wiceministra nie poprawi naszych szans - twierdzi ekspert. Dodaje, że choć opiniowanie ambasadorów przez Sejm jest zwykle formalnością, to tym razem posłowie zasiadający w komisji powinni zadać pytanie o konsekwencje zmian personalnych dla pracy resortu.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych odmówiło komentarza w sprawie. - Co do zasady nie komentujemy polityki kadrowej resortu - w szczególności przed oficjalnym powołaniem na funkcję ambasadora - mówi rzecznik MSZ.
Zobacz również: Kontrowersyjny apel Dudy do rządu.