Niemiecka polityka wobec Kremla zbankrutowała. I co teraz?
Na finał zapowiedzianej przez Olafa Scholza rewolucji w niemieckiej polityce wschodniej trzeba będzie jeszcze zaczekać. Łatwiej zmienić zdanie niż system - pisze w tygodniku "Polityka" Adam Traczyk.
03.04.2022 12:07
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Minął miesiąc, odkąd kanclerz ogłosił w Bundestagu nastanie Zeitenwende, przełomu epok. Rosyjska agresja na Ukrainę miała być według niego bodźcem, "po którym świat nie jest już taki sam". Gdy Olaf Scholz schodził z mównicy, żegnały go oklaski na stojąco nie tylko od posłów rządzącej koalicji, ale i opozycyjnych chadeków.
W trwającym niecałe pół godziny przemówieniu Scholza było coś z rytuału wybudzenia z głębokiego transu. Przez ostatnie lata Angela Merkel prowadziła kraj wąskim torem, cementując wyobrażenie o bezalternatywności jej polityki. W ten sposób wepchnęła społeczeństwo w stan półsnu, w którym mogło ono pielęgnować dawno przeterminowane mity. Rosyjska napaść była pobudką.
Przemówienie i towarzyszące mu decyzje Scholza być może będą przywoływane przez przyszłe pokolenia historyków jako symbol jednego z największych zwrotów w niemieckiej polityce. Niedoinwestowana Bundeswehra otrzyma przez pięć lat dodatkowe 100 mld euro, co pozwoli osiągnąć natowski poziom 2 proc. PKB wydatków na zbrojenia. Niemcy za czasów Merkel nigdy się do niego nie zbliżyły, traktując powojenny niemiecki pacyfizm jako wygodne alibi.
Scholz rytualne "nigdy więcej", wynikające z doświadczeń III Rzeszy niemieckiej zobowiązanie moralne, przekuł w decyzję o wysłaniu na Ukrainę broni – już nie tylko wyśmiewanych hełmów, ale granatników przeciwpancernych i pocisków przeciwlotniczych. Niemcy wzmocnili także swoją obecność na wschodniej flance NATO. Powiększony został kontyngent wojskowy na Litwie, działający w ramach wysuniętej obecności Sojuszu. A na Słowację pojechała bateria systemu rakietowego Patriot. To wszystko jeszcze kilka tygodni temu było nie do pomyślenia.
Do lamusa odesłany został także miraż Rosji jako może trudnego, ale jednak przewidywalnego partnera. Niemal pół wieku po tym, jak do Niemiec zachodnich zaczął płynąć radziecki gaz, Scholz obrał kurs na dywersyfikację i przyspieszenie zielonej transformacji. Zamiast Nord Stream 2, którego certyfikację kanclerz zawiesił po uznaniu przez Kreml separatystycznych "republik" na wschodzie Ukrainy, powstać mają dwa terminale gazu skroplonego (LNG). Scholz odciął się także od swojego socjaldemokratycznego poprzednika Gerharda Schrödera. Choć byli przywódcy są w Niemczech traktowani z pewną estymą, w czasie wizyty w Waszyngtonie Scholz mówił o nim wręcz pogardliwie jako o "byłym polityku". Natomiast samozwańcza, kuriozalna próba mediacji na Kremlu ze strony byłego kanclerza stała się pożywką dla bulwarówek ze względu na zamieszczone w mediach społecznościowych zdjęcie jego żony ze złożonymi do modlitwy rękami na tle Kremla.
1.
Miesiąc po przełomowym wystąpieniu Scholza widać jednak, że uwolnienie się spod ciężaru ostatnich dekad nie będzie takie łatwe. Berlin jest dziś niczym kontenerowiec "Even Given", który w ubiegłym roku utknął w Kanale Sueskim. Na mostku być może zapadła już decyzja, aby zmienić kurs i płynąć dalej, ale statek nadal tkwi na mieliźnie. Niemcy, nawet dostrzegając bankructwo swojej dotychczasowej polityki wobec Kremla, dopiero zaczynają się uwalniać z sieci powiązań, w którą wikłały się przez dekady.
Lejtmotywem niemieckiego podejścia do Rosji było dotychczas zaczerpnięte z Ostpolitik Willy’ego Brandta (przełom lat 60. i 70.) przekonanie, że należy z Moskwą budować powiązania gospodarcze i utrzymywać dialog polityczny za wszelką cenę. Tyle tylko, że dla Brandta nawiązanie współpracy z ZSRR i innymi państwami bloku wschodniego było narzędziem do osiągnięcia konkretnego, strategicznego celu, czyli normalizacji wzajemnych relacji – jako przystanku na drodze do zjednoczenia Niemiec. Co więcej, nigdy nie działo się to kosztem zachodnich sojuszników. Dla kolejnych rządów po upadku muru berlińskiego stało się natomiast celem samym w sobie.
W zjednoczonych Niemczech brandtowskie Wandel durch Annährung, zmiana poprzez zbliżenie, z czasem przerodziło się w Wandel durch Handel, zmianę poprzez handel, aby finalnie przybrać karykaturalną formę Handel ohne Wandel, handlu bez zmiany.
Jeszcze w latach 70., gdy po okresie odprężenia ZSRR zaczął modernizować arsenał nuklearny, następca Brandta Helmut Schmidt potrafił zmodyfikować swoją politykę wschodnią. Nie bacząc na opory społeczne, domagał się adekwatnej odpowiedzi NATO i rozmieszczenia w Europie Zachodniej nowych amerykańskich rakiet. Ceną, jaką ostatecznie za to zapłacił, była utrata władzy. W bliższych nam czasach Merkel, mimo pewnych korekt, nie zmieniła zasadniczo kursu wobec Rosji, nawet po aneksji Krymu. A rok później przyklepała drugą nitkę Nord Stream.
KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY SIĘ PRZENIEŚĆ DO AKTUALNEGO WYDANIA "POLITYKI"
W Berlinie mało kto chciał słuchać ostrzeżeń, że romans z Putinem, zamiast dać Berlinowi możliwości nacisku na Rosję, w rzeczywistości zwiąże Niemcom ręce. Poza bieżącymi korzyściami z dostępu do taniego rosyjskiego gazu niemiecko-rosyjska współzależność energetyczna miała w zamyśle Berlina dyscyplinować Putina i powstrzymywać go przed kolejnymi agresywnymi krokami.
Żeby to jednak zadziałało, potrzebna jest wola polityczna, aby użyć tych powiązań do wymuszenia ustępstw. Dziś jednak Berlin ociąga się z sankcjami na rosyjskie surowce z obawy przed kosztami własnymi. W końcu dostawy z Rosji stanowią przeszło połowę niemieckiego importu gazu, niemal połowę importu węgla i jedną trzecią importu ropy. Całkowite embargo na rosyjskie surowce "zepchnęłoby nasz kraj i Europę w recesję", ostrzega Scholz.
2.
Dlatego dziś Niemcy desperacko poszukują alternatywy. – Wicekanclerz Robert Habeck pracuje pełną parą, aby wreszcie uniezależnić się od rosyjskiego gazu i ropy – mówi Agnieszka Brugger, urodzona w Legnicy wiceprzewodnicząca frakcji Zielonych w Bundestagu. Habeck dopiero co gościł w Katarze i Zjednoczonych Emiratach z misją wyrwania się z "uścisku importu paliw kopalnych z Rosji", jak sam napisał na Instagramie. Ironią losu jest, że to akurat politykowi Zielonych przypadła niewdzięczna rola naprawiania błędów poprzedników, które jego partia w przeszłości wielokrotnie krytykowała.
W dywersyfikacji źródeł energii ma też pomóc wspomniana budowa terminali LNG. Jeszcze niedawno ten krok nieskutecznie próbował wymusić na Berlinie Donald Trump. Niemcy bronili się przed nim, uparcie argumentując, że jest on ekonomicznie nieopłacalny. Sam Scholz jeszcze jako minister finansów oferował administracji Trumpa kompromisowe rozwiązanie – finansowe wsparcie niemieckiego rządu dla gazoportów w zamian za zniesienie amerykańskich sankcji na Nord Stream 2. Ostatecznie pomysł nie wyszedł poza fazę poufnych listów.
Teraz sprawa terminali odżyła. Rząd federalny zobowiązał się już do pokrycia połowy kosztów budowy gazoportu w Brunsbüttel leżącym przy ujściu Łaby. Choć podpisany został dopiero list intencyjny, terminal ma już pierwszego klienta: koncern Shell zaklepał sobie znaczną część jego możliwości przerobowych, dostępnych najpóźniej w 2026 r.
Biznes wyczuł już więc, w którą stronę wieje wiatr. Budowa terminali LNG, podobnie jak przyspieszenie zielonej transformacji, na którą rząd chce wydać w najbliższych latach 200 mld euro, na stałe zmieni relacje Niemiec z Rosją. Sprawi, że powrót do business as usual sprzed wojny stanie się w zasadzie niemożliwy.
3.
Efekty wysiłków Habecka mają być szybko widoczne. Do końca roku Niemcy chcą uniezależnić się od ropy i węgla, a w redukcji zależności od gazu mają dodatkowo pomóc trzy pływające terminale LNG. Wszystko to nie rozwiązuje jednak bieżącego problemu niemieckich pieniędzy, które płyną dziś wciąż do Rosji w zamian za surowce. I tym samym podtrzymują przy życiu rosyjską gospodarkę i machinę wojenną. A to ściąga na Berlin liczne głosy krytyki.
Najdonioślejszym z nich jest ten należący do ukraińskiego ambasadora w Berlinie Andrija Melnyka, który co chwila ciska gromy w niemiecką elitę polityczną, nie żałując ostrych słów. Melnyka rozgrzesza nie tylko dramatyczna sytuacja jego kraju, ale także fakt, że i sami Niemcy często nie potrafią zachować powagi. Zaraz po wirtualnym wystąpieniu Wołodymyra Zełenskiego przed Bundestagiem posłowie przeszli jakby nigdy nic do porządku dziennego. Brak odniesienia się do apeli Zełenskiego "Die Welt" nazwał "hańbą dla parlamentu".
Brak adekwatnej reakcji Niemiec dotyczy wielu spraw związanych z Ukrainą, również dostaw broni. Wspomniany Habeck jeszcze przed zeszłorocznymi wyborami apelował o jej dostarczenie. Wówczas został szybko przywołany do porządku – takie wyskoki nie mieściły się w ponadpartyjnym konsensie spinanym przez Merkel. "Powaga sytuacji zabrania, aby wykorzystywać ją do generowania nagłówków" – komentował wówczas Scholz. Rosji nie należało przecież drażnić.
Dziś rząd Scholza przekazuje już broń Ukraińcom, choć nie bez problemów. Po początkowej decyzji o dostarczeniu tysiąca nowoczesnych Panzerfaustów i 500 pocisków Stinger Niemcy chcieli iść za ciosem, wysyłając 2700 poradzieckich pocisków Streła, które Bundeswehra odziedziczyła po NRD. Problem w tym, że 700 z nich nie nadawało się już do użycia, a z pozostałych na Ukrainę dotarła zaledwie jedna czwarta. Gdy zniecierpliwieni Ukraińcy zaczęli się domagać więcej sprzętu, minister obrony Christine Lambrecht rozłożyła ręce. "Możliwości dostarczenia broni z zasobów Bundeswehry się wyczerpały" – ogłosiła. Dopiero po fali oburzenia udało się wygrzebać z magazynów kolejne 2000 Panzerfaustów, a dostawy nowej już broni ma koordynować ministerstwo gospodarki.
Absurd całej sytuacji leży w schizofrenicznym stosunku Niemców do wojska. Miejscowy przemysł zbrojeniowy należy do największych na świecie. Jednocześnie Bundeswehra przez lata była zaniedbywana. W dniu rosyjskiej inwazji głównodowodzący armii gen. Alfons Mais we wpisie na portalu LinkedIn stwierdził, że Bundeswehra jest "mniej lub bardziej naga".
Czy te wszystkie niedociągnięcia są jedynie potknięciami na drodze ku "nowej epoce"? Czy raczej sygnałem, że Niemcy wcale nie porzucili kunktatorstwa, zwanego czasem pragmatyzmem, i nadal tkwią w dawnych schematach? Obserwując debatę nad Sprewą i reakcje na rosyjską agresję, trudno oprzeć się wrażeniu, że Niemcom ręce wiąże nie tylko dziedzictwo ostatnich dekad, ale i brak strategicznego kompasu. Berlin uznał już fiasko swojej dotychczasowej polityki i nie chce powielać dawnych błędów. Wciąż jednak nie wie, jaką drogę wybrać w sytuacji załamania się porządku bezpieczeństwa w Europie, którego Niemcy przez długie lata były beneficjentem.
Stąd wrażenie, jakby Berlin zatrzymał się w pół drogi. Zapowiedzianemu przez Scholza przełomowi epok w niemieckiej polityce nie towarzyszą impulsy, które mogłyby od razu wpłynąć na przebieg wojny w Ukrainie. W sprawie unijnych sankcji Niemcy co chwila naciskają na hamulec, w sprawie dostaw broni ociągają się i działają pod presją Kijowa, sojuszników i opinii publicznej, a nie z własnej inicjatywy. Zupełnie jakby Berlin miał plan na jutro, ale nie na teraz.
Brak owej "strategii konfliktu" na łamach "Die Zeit" krytykują Claudia Major i Christian Mölling reprezentujący SWP i DGAP, dwa najważniejsze berlińskie think tanki zajmujące się polityką zagraniczną. Argumentują, że ustalenie nowej strategii jest niezbędne, aby "przeforsować własne interesy w trwale niestabilnym świecie – w kontrze do interesów tych, którzy przeciwstawiają się naszym, i co więcej, których interesem jest wymazanie naszego sposobu życia z mapy".
Na razie jednak Berlin nie jest gotowy iść na całość. I to mimo że ewentualny upadek Ukrainy i funkcjonowanie w stanie ciągłego zagrożenia ze strony zbójeckiego mocarstwa byłoby dla Niemiec niewspółmiernie bardziej kosztowne niż przejściowe wyższe ceny energii i benzyny czy nawet chwilowa recesja.
– Berlin napotyka wbudowane w niemiecki system hamulce, które czynią proces zmiany trudniejszym, niż byłoby to w innych krajach. Tożsamość polityczna i kultura strategiczna ewoluują powoli – zwraca uwagę Kai-Olaf Lang z SWP. – Scholz swoim historycznym przemówieniem zaskoczył także własne środowisko. Teraz musi wykrystalizować się nowy konsens.
Gustav Gressel z European Council on Foreign Relations dodaje do tego jeszcze jeden aspekt: – W niemieckich ministerstwach ciągle pracuje wiele osób, które przez lata utrzymywały, że Nord Stream 2 jest projektem komercyjnym, a "zmiana przez handel" świetnie działa. Nadejście nowej epoki hamuje więc brak zmian personalnych, na które nowa koalicja zwyczajnie nie miała jeszcze czasu.
4.
Niemieckie społeczeństwo wydaje się bardziej otwarte na nowy konsens niż elity i urzędnicy. Choć w badaniu Instytutu Allensbach aż trzy czwarte Niemców deklaruje, że czują się bezpośrednio zagrożeni skutkami rosyjskiej agresji, a zaledwie 19 proc. z optymizmem patrzy w przyszłość (dotychczasowe minimum – 29 proc. – odnotowano w czasie wojny koreańskiej), to nie popada w rezygnację. Jest wręcz odwrotnie.
W sondażu przeprowadzonym na zlecenie Fundacji Körbera aż 67 proc. respondentów chce, aby Niemcy aktywnie angażowały się w rozwiązywanie międzynarodowych kryzysów. To wzrost o 22 pkt proc. w porównaniu z badaniem z ubiegłego roku. Zachowawczej postawy chce jedynie 29 proc., rok temu tego zdania była aż połowa Niemców.
Niemcy są ostrożniejsi w sprawie odcięcia się od rosyjskich surowców. Ale i tu widać, że rząd ma więcej pola manewru, niż chce przyznać. Tym bardziej że duża część ekonomistów nie widzi skutków embarga w tak czarnych barwach jak kanclerz Scholz. W badaniu "Der Spiegel" co prawda 48 proc. Niemców opowiedziało się przeciwko embargu na rosyjski gaz, a tylko 41 proc. było za, ale już w przypadku ropy proporcje były odwrotne.
Rosyjska agresja na Ukrainę z pewnością zamknęła pewien rozdział w niemieckiej polityce. Skala ostatnich zmian musi robić wrażenie. Jednocześnie wiele pozostało do zrobienia. To pokazuje, z jak głębokiego strategicznego dołka musi się wygrzebać Berlin – niechlubne dziedzictwo Merkel z czasem będziemy oceniać coraz gorzej. Trzeba więc trzymać kciuki, aby obecnej ekipie starczyło determinacji nie tylko w grzebaniu starego porządku, ale też we współtworzeniu nowego. Od tego zależy bezpieczeństwo Europy.
ADAM TRACZYK Z BERLINA
Autor jest politologiem, współzałożycielem i wiceprezesem think tanku Global.Lab.