Nie płaczmy nad frekwencją. Nie ma nad czym [OPINIA]
Utyskiwania, że Polacy nie poszli masowo do urn, są bez sensu. Druga tura wyborów samorządowych nie była bowiem żadnym "świętem demokracji". A tych, którzy zostali w domach, bo powtórka "Familiady" była ciekawsza od głosowania, w pełni rozumiem.
W telewizji, tuż przed ogłoszeniem sondażowych wyników wyborczych w Krakowie, Wrocławiu i Rzeszowie, powiedzieli, że była kiepska frekwencja, bo nie dopisała pogoda. Było zimno i deszczowo.
Dwa tygodnie temu w telewizji mówili, że była kiepska frekwencja, bo pogoda dopisała. Było ciepło i ludzie wybrali wyjazdy oraz pikniki zamiast wyborów.
Ech, wszystko przez tę nieumiarkowaną pogodę!
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kiepsko, ale bywało gorzej
Gdy piszę te słowa, nie jest jeszcze znana frekwencja w drugiej turze wyborów samorządowych. Zapewne wyniesie niewiele ponad 40 proc. Czyli będzie o wiele niższa niż podczas ubiegłorocznych wyborów parlamentarnych, niższa niż w wyborach samorządowych w 2018 r., ale zapewne trochę wyższa niż podczas wyborów samorządowych w 2014 r.
Krótko mówiąc: kiepsko, ale bywało gorzej.
I zapewne mało kto skupiałby się na frekwencji - to bowiem naturalne, że podczas drugiej tury wyborów samorządowych nie jest ona oszałamiająca - gdyby nie to, że w zeszłym roku niektórzy wieszczyli narodzenie się kultu głosowania.
Po znakomitej frekwencji w wyborach parlamentarnych część ekspertów wskazywała, że obywatele się obudzili. I tak jak poszli do wyborów, by zmienić Polskę, tak będą chodzić do kolejnych - bo dostrzegli, że wiele od ich głosu zależy.
Wiemy już, że nic takiego się nie wydarzyło. Frekwencja na poziomie ponad 74 proc. w październiku 2023 r. była raczej wyjątkiem od reguły niżeli nową regułą.
Dwa tygodnie temu, gdy wszyscy utyskiwali na niską frekwencję po pierwszej turze wyborów samorządowych, napisałem, że Polacy uznali, iż swoje zrobili w październiku 2023 r. Albo sprzeciwili się ośmioletnim rządom Prawa i Sprawiedliwości, albo je poparli. A dalej - niech już sobie politycy radzą sami - stwierdziło kilka milionów Polaków.
I dodałem, że ostatnia kampania wyborcza - samorządowa - była skrajnie nudna i skromna. Co też jest zrozumiałe, bo najważniejsze wybory mamy za sobą, a kolejne bardzo istotne będą już w 2025 r., gdy Polacy zdecydują, kto zastąpi w prezydenckim fotelu Andrzeja Dudę.
Pomiędzy zaś jeszcze trzeba wykrzesać odrobinę sił na wybory europarlamentarne, które zostaną przeprowadzone już w czerwcu 2024 r.
Żaden wybór
Uważam, że niska frekwencja w obecnych wyborach to nie problem. A obywatele wcale nie zlekceważyli tego, że mogą decydować o kształcie swych, jak to politycy uwielbiają mawiać, "małych ojczyzn", tylko właśnie na swój sposób zdecydowali - nie idąc do lokali wyborczych, nie głosując.
Wmawia nam się bowiem, że głosowanie to obywatelski obowiązek, że jak sami nie wybierzemy, to ktoś wybierze za nas. Ba, że jeśli ktoś nie głosuje, to nie ma prawa do krytyki.
Tyle że wszystkie te twierdzenia - bardziej lub mniej mądre - zupełnie nie mają racji bytu podczas drugiej tury wyborów samorządowych. Spójrzmy raptem na dwa przykłady.
Pierwszy: Wrocław. Przeciętny wrocławianin mógł wybrać nieudolnego prezydenta, który w toku kampanii wyborczej obiecał, że w przyszłości wszystko będzie robił inaczej, niż robił do tej pory.
Jeśli taki kandydat komuś nie pasował, mógł oddać głos na panią polityk, która mogłaby osiągnąć o wiele lepszy wynik wyborczy, gdyby w toku kampanii nie odezwała się ani jednym słowem. Niestety się odzywała. A największym wydarzeniem ostatnich dni było to, że jej koleżanki i koledzy z partii przylecieli do Wrocławia na spotkanie wyborcze na koszt podatników.
Drugi przykład: podwarszawska miejscowość; dajmy spokój nazwie - nie chce mi się biegać po sądach.
W drugiej turze startował obecny włodarz miejsca, działający w lokalnym samorządzie od ponad 30 lat. To człowiek, który zasłynął tym, że przez te 30 lat nie podjął nigdy żadnej decyzji. Wprost wielokrotnie mówił, że najważniejsze dla niego jest to, by nikomu się nie narazić. No to się nie narażał, nic nie robił. Niektórym to się nawet podoba, bo radzą sobie bez pomocy władz miasta. Ale jest też spora grupa niezadowolonych mieszkańców.
No to pojawił się konkurent - lokalny watażka, który ma mniej więcej tuzin biznesów, z czego połowa co najmniej kontrowersyjna. Kilka miesięcy temu na lokalnym festynie, który współfinansował, po pijaku wyrzucił z pracy jedną panią, która nie odwzajemniała jego zalotów. Zrobiła się nawet drobna zadyma w lokalnych mediach, ale sprawa przycichła.
Ktoś jeszcze chce mnie przekonywać, że trzeba zawsze iść na wybory, aby wybrać mniejsze zło?
To znów wina pogody
Prawda jest też taka, że frekwencji wyborczej zaszkodziła kolejność wyborów w tym kilkumiesięcznym maratonie. Gdyby wybory samorządowe były przed parlamentarnymi, frekwencja byłaby lepsza. Największym partiom politycznym zależałoby bowiem na dobrych wynikach. Te stanowiłyby bowiem istotny sondaż wyborczy przed kluczowymi wyborami parlamentarnymi.
Kolejność jednak ostatecznie była inna. Zaczęliśmy od wyborów parlamentarnych. Poskutkowały one zmianą rządu, wymianą władz w wielu organizacjach i na wielu szczeblach. Wybory samorządowe były mniej istotne i dla centralnych władz partyjnych, i dla wielu obywateli. Nie oszukujmy się bowiem - w wielu miejscowościach głosuje się nie na konkretną osobę, tylko na szyld partyjny, który za kandydatem stoi.
Teraz mamy kilka tygodni spokoju. Szykuje się bowiem niemrawa kampania przed wyborami europarlamentarnymi (co logiczne - partie polityczne mają ograniczone zasoby, a kampania parlamentarna w październiku 2023 r. była bardzo wymagająca, czasochłonna i kosztochłonna). Niebawem więc będziemy mogli ponarzekać na to, że znów frekwencja kiepska. I standardowo zrzucić winę na pogodę.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski