Nie mów do mnie Murzyn
Afrykańczycy mieszkający w Polsce nie lubią słowa czarny. My przecież nie wołamy do was na ulicy: „Ej, biały”.
01.08.2005 | aktual.: 01.08.2005 13:06
20 września 2004 r. zabito w jego własnym mieszkaniu na Saskiej Kępie Joshuę Ehitoya, Nigeryjczyka. Ożenił się z Polką, miał plany... Dwa lata wcześniej niemal w ten sam sposób zginęła Dorothy Nkeiruka, również Nigeryjka. Afrykańczycy mieszkający w Polsce wysłali wiele listów, upominając się o bezpieczeństwo. Pisali: „Wasze popularne przysłowie to gość w dom, Bóg w dom...”. Wciąż czekają na odpowiedź, a mordercy do dziś są na wolności. Trudno powiedzieć, czy przez opieszałość policji.
Trudno też powiedzieć, że w tych morderstwach chodziło o rasizm. Być może. Na początku lipca br. portal Lewica.pl opublikował wypowiedź Jana Węgrzyna, dyrektora Urzędu ds. Cudzoziemców: „Polska nie chce przechodzić przez złe doświadczenia krajów zachodnich, które stworzyły sobie dużo problemów, pozwalając w latach 60. i 70. na masową imigrację. Polska powinna faworyzować osiedlanie się tych, którzy się najłatwiej asymilują, czyli Słowian”.
Simon Mol z Kamerunu, redaktor naczelny „Głosu Uchodźcy”, właśnie wysyła do gazet kolejne pisma z apelem, żeby pozwolono innym rasom czuć się w Polsce bezpiecznie.
Raj? Zobacz co tu mam – Mamadou Wague, wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim, rozgląda się po ciasnym pokoiku doktoranckim na Służewcu. Nie dla bogactwa opuścił Gwineę. W 1978 r. przyjechał na studia. I został. Czas płynie szybko...
Już spakował walizki. Jutro odlatuje do domu w mieście Kissidougou. Na miejscu przyjdą go powitać wszyscy bracia. W jego języku nie ma słowa kuzyn, każdy z klanu jest bratem. W Kissidougou ma trzy domy, gdzie może się zatrzymać. – Nie, bogactwo to nie ja – próbuje mi wytłumaczyć. – Bogactwo to klan.
Zamieszka w domu brata. Odkąd zmarł, na głowie Mamadou jest przyszłość jego dzieci.
Czarnoskóra kobieta, która uśmiecha się z portretu nad drzwiami, to babcia. Europejczykowi trudno pojąć pozycję starszej kobiety w jego rodzinie. Na przykład to, że ciocia wiele lat temu wychowała tam dla Mamadou kobietę na żonę. Był już w Polsce z kimś związany, ale musiał odmówić delikatnie, żeby nie urazić cioci. Europejczyk tego nie zrozumie. Powie: dzika Afryka...
Naukowcy, lekarze, sportowcy, studenci, którzy czasem zostają didżejami albo handlarzami na stadionie, a czasem zatrzymują ich tu na zawsze białe kobiety. – Nie pytaj: „Afrykańczyk w Polsce”. Każdy kraj Czarnego Lądu to inna historia – poprawiają mnie miękko i trochę dziecinnie brzmiącym polskim językiem. Wielu uczyło się go od okolicznych mieszkańców ośrodka dla uchodźców w Dębaku.
Nie wiadomo, ilu ich tak naprawdę jest. Dlaczego wybrali biały ląd? Simon Mol, poeta i dziennikarz, który musiał uciekać z Kamerunu za niepoprawny artykuł o korupcji, napisał: „Nie zada tego pytania nikt, kto wyuczył się koranicznego wersetu: kiedy miejsce, w którym jesteś, nie jest dobre, poszukaj innego. Po to Allah stworzył taki duży świat”.
Murzynka nie brzmi tak jak „piękna”
– W Kamerunie to nie do pomyślenia, żeby trzy osoby siedziały na jednej ławce, milcząc – Rufine Ambassa Assiene, czarnoskóra dziewczyna z burzą włosów splecionych w cieniutkie warkoczyki, kręci głową. – Są sobie obcy. Dlaczego mieliby rozmawiać? – pytam. W 13-milionowym kraju Rufine jest 279 języków, a jednak ludzie znajdują wspólny...
Wielu rzeczy nie widziała w Kamerunie. Choćby pijaków śpiących na ulicy. – Tam też piją, ale wracają spać do domów. I to słowo, k... Tego słowa tam nigdy nie usłyszysz.
Tak, tamto słowo też już słyszała. – Polak myśli, że jest sympatyczne, jak w waszym wierszyku dla dzieci. Ale gdy ktoś mówi do mnie „Murzynka”, nie czuję, że to coś dobrego. Nie brzmi tak, jakby powiedział „piękna”. W Kamerunie też jest takie jedno słowo na białych. Po polsku znaczy „świnia”. Dwa lata temu, dzień przed odlotem, Rufine zaznaczyła Polskę na mapie. Nawet nie wiedziała wcześniej, że to kraj wschodniej Europy. W szkole w Kamerunie poznawała Niemcy, Anglię, Hiszpanię, ale o Polsce w książkach nie czytała nic. Jak każdy obcokrajowiec, najpierw w Łodzi rok uczyła się trudnego języka. Całe dnie jedno pytanie: co to jest? Rufine odpowiadała: to jest krzesło, to książka... Pierwsze spacery wśród szarych łódzkich blokowisk. W jej kraju ludzie mieszkają w domach, tu gdziekolwiek Rufine spojrzy, wyrastają bloki.
Pierwszy śnieg, który woli oglądać z okna, pierwszy kurczak o papierowym smaku, marchew nie taka słodka jak tamta. I ciągle tylko ziemniaki. Dobrego pudru do ciemnej skóry już nawet nie szuka w polskich sklepach. Woli poprosić znajomych, którzy jeżdżą do Francji.
– Dlaczego wasi rodzice mają tak mało dzieci? – patrzy na niedzielne rodziny spacerujące po parkach. To zwyczajne w Kamerunie, że jest pięcioro dzieci. Jak w domu Rufine. Ale tylko ona mogła wyjechać do Europy po lepsze wykształcenie. Ojciec, zawodowy żołnierz, pozwolił tylko Rufine, bo bał się o starsze, bardziej niepokorne siostry. Powiedział im: Europa może was zepsuć. Zresztą więcej dzieci nie mógłby wysłać. Polska dała Rufine pół stypendium. Pół oznacza, że nie musi płacić za studia na Politechnice Warszawskiej, ale ojciec opłaca akademik i życie. Na lepsze wykształcenie Rufine idzie większość jego pensji.
Centrum Marszałkowskiej. Liczę męskie spojrzenia: jeden, drugi, trzeci. Ciemna dziewczyna w niebieskich dżinsach nie traktuje tych spojrzeń poważnie. Bo polscy mężczyźni lubią Afrykanki tylko do zabawy. Gdyby miała wybierać, wolałaby mężczyznę ze swojego kraju. Takiego, którego nie zepsuła Europa. Bo w Europie kobiety są łatwe. – W Afryce mogą rok podrywać dziewczynę i nie zbliżyć się do niej. Wasze kobiety nauczyły ich, że szybko można je mieć. Wystarczy im dzień albo tydzień i już je mają. Widziałam nieraz, jak po dyskotece zapisują na ręku pięć numerów telefonów.
Rufine często słyszy potem te telefony do kolegów: – Gdzie byłeś, co robiłeś? – naśladuje pretensjonalny ton. – W Afryce tak się nie pilnuje mężczyzn. Nie pyta, co robią, gdzie byli. To on ma trzymać nad kobietą kontrolę. Może ten autorytet tak pociąga polskie dziewczyny, że tak szybko zakochują się w nich? – zastanawia się Rufine.
Idą tam, gdzie są kobiety
Dziś w Harendzie afrykański wieczór. A tam, gdzie jest rozrywka, jest Demba Soumare. Chłopak w kaszkiecie, dobrze znany w show-biznesie jako DJ Demba, czuje rytm jak żaden Europejczyk, ale dziś sam nie puszcza muzyki. Demba, czarny polski inżynier, absolwent Politechniki Warszawskiej, nie chce całe życie być didżejem. Już ma czujących rytm świeżych chłopaków, którymi kieruje. Demba nie lubi pracować „od do”. Niedawno zaproponowano mu pracę inżyniera na dobrych warunkach, ale jej nie przyjął: – Bo jak coś robić, to robić z sercem. Tak jak w miłości – to filozofia Demby. – Afrykańscy bracia mówią, że trudno tu coś znaleźć, ale nie wiem, czy dobrze szukają. Nie, nie sądzę, by chodziło o rasizm, w Polsce po prostu jest ciężko.
Demba ma głowę do interesów. Gdy jechał na studia nad Wisłę, znał trzy nasze słowa: nazwisko Lato i Okrągły Stół, o którym uczył się na historii w Mali. Tyle wiedział. Teraz mówi świetnie i czuje polskie realia. Właśnie otworzył Brooklyn Shop z amerykańską odzieżą, kaszkietami, koszulkami. Demba ma cel: jak się uda, otworzy sieć z jedzeniem. Gdy zarobi, zbuduje w Mali stadninę koni dla turystów. Na parkiecie robi się gęsto. Fosforyzują białe koszulki na czarnych ciałach. Przy stoliku obserwuje taniec kilka blondynek z papierosem. – Ale na afrykańskie wieczory przychodzi niewielu czarnych braci – Demba rozgląda się po sali. To dla niego bolesny temat. Gra na dyskotekach parę lat i nawet tu widzi różnice w solidarności między narodami: – Latynosi idą tam, gdzie grają salsę, Polacy idą na polski hip-hop, a Afrykańczycy? Już trzy dyskoteki w Warszawie padły. Dlaczego? Jego bracia wolą iść na techno, choć nienawidzą techno, bo tam są kobiety. A Afrykańczyk zawsze idzie tam, gdzie są kobiety. Demba ma inną
filozofię. Jeśli jego kumpel z Afryki otwiera tu coś swojego, idzie, żeby wspierać brata, który inwestował. Ale takich jest mało. Afrykańczycy w Polsce trochę przypominają Dembie Polaków w Chicago. Boli go najbardziej, że tak wolno się rozwijają w tym środowisku. Tłumaczy braciom: „Jak nie umiesz pisać i czytać, idź do drugiego, żeby cię nauczył, bo dopóki sami sobie nie pomożemy, nic z rozwoju”. – Zobacz – mówi – jak wspierają się Wietnamczycy. Przyjeżdża, rok popracuje i już ma samochód, popracuje dwa lata i ma dom. Afrykańczyk studiuje pięć lat, kolejne dwa stoi na stadionie i nie ma nic. To znaczy, że coś jest nie tak. Demba mówi braciom: „Jak twój kolega stoi na stadionie, idź i powiedz mu: ty jesteś doktorem i twoje miejsce to nie jest bazar”. To, że tam kończy tylu po studiach, że cofa się i wpada w marazm, jest trudnym tematem dla Demby. – Traci na tym i Polska, bo ich wykształciła, i Afryka, bo tam potrzeba wykształconych ludzi – analizuje.
– Gdyby Amerykanie wiedzieli, ilu wykształconych ludzi stoi na bazarze, zapłaciliby za bilet, żeby mieć ich u siebie. Bo Ameryka myśli.
Jedno, co może zrobić dla swojego kontynentu, to mówić braciom, że trzeba dorosnąć. Demba wie, co jest nie tak. Nie tak jest to powodzenie u kobiet: – Prawda, że je mamy i potrafimy mieć po kilka naraz. Ale to, że Polki nas lubią, większość tylko opóźnia. Dziewczyny zabierają czas, który można wykorzystać na rozwój. Demba też miał taki okres. Teraz ma polską żonę i wie, że nie przyjechał tu marnować szans, ale oszczędzać. Niedługo otworzy konto w Mali, żeby wysyłać tam zarobione tu pieniądze. To jest też pomoc dla Afryki – że będą obracać jego pieniędzmi.
Demba lubi sport. Jeśli miałby powiedzieć, za czym tęskni w Mali, powiedziałby, że za boiskiem. Ale nie chodzi na mecze. Nie chce słuchać: „Małpy wracać na drzewa”. Ale głupota ludzka to też strata, przelicza. Bo i drużyna traci, i państwo:
– Jak Demba nie może iść na mecz, nie kupi biletu i tracą wszyscy. Ale nie mówi: „Polak jest zły”, mówi: „Polscy kibice są źli”. – Tylko ci, którzy nie rozumieją świata, wytykają, że przyjechałem do nich, bo tu jest dobrze. Zapominają, że za granicą jest więcej Polaków niż wszyscy obcokrajowcy razem wzięci.
Piłkarze ze Stadionu Dziesięciolecia
Na koronie, najwyższym poziomie Stadionu Dziesięciolecia, stoją przed swoimi leżakami z byle czym. Ciemny chłopak ma właśnie wakacje na politechnice, ale stoi między braćmi tylko dla towarzystwa. Bo tu, gdzie intensywnie można poczuć kawałek Czarnego Lądu, czuje się jak w domu. Stoi wielu silnych, dobrze zbudowanych, którzy do niedawna w swoich krajach byli zawodowymi piłkarzami. Usłyszeli, że w Polsce można szybko zrobić karierę.
– Tu są słabe drużyny i nie ma konkurencji – mówią, osłaniając się kaszkietem od słońca. Czasem zagrają na jakimś meczu, rozgrywanym po parkach podczas festynów, i czekają, że ktoś ich wyłapie. Zwykle nikt nie wyłapuje. Jak mają szczęście, pograją w trzeciorzędnym klubie za 200 zł miesięcznie, zwykle wyrzucani po pierwszej kontuzji.
Zostaje stadion, największy polski punkt kontaktowy, gdzie piłkarze kończą marzenia o tym, żeby dzięki nogom stanąć na nogi. Stoją przy coraz szerszych leżakach, rozkręcając biznes. Czasem jadą pograć do parku Skaryszewskiego. Lucky Ede jest wtedy w ataku, jak zwykle.
– Przymierz, potem powiem, za ile – Lucky sprzedaje obuwie sportowe na znany chwyt. Bo jak człowiek zmierzy, może nie będzie dyskutował o cenie. A jak będzie, Lucky lubi się targować.
Grał w Nigerii w zawodowym klubie, gdy kolega zadzwonił, że w Polsce są perspektywy na pieniądze z piłki. Dwa lata już minęły. Trochę pograł w radomskim klubie, ale macha ręką na znak, że nie warto opowiadać. Pieniądze takie, że trudno wyżyć i Radom... Szaro i pełno psich kup na ulicach. Lucky mówi: – Tylu waszych piłkarzy nie ma pracy, to nikt sobie czarnymi nie zawraca głowy.
Też został handlarzem na stadionie. Wstaje o godz. 5 rano, o 6 już stoi z podrobionymi sportowymi butami, które kupuje niżej po 40 zł. Raz zdarzyło się, że podeszło do leżaka kilku ogolonych wyrostków i drażnili się, rzucając buty. Lucky poprosił grzecznie: „Kolego, postaw buty na miejsce”. Bo nie lubi bójek. Tamtej też nie chciał... Na zdjęciu Lucky ubrany w garnitur patrzy na kawałek nieba, które widać przez okratowany dach spacerniaka. Obok Beata w białej sukience. Ślub miał niezwykły, na spacerniaku aresztu deportacyjnego w Warszawie. Akurat starał się o status uchodźcy, gdy w tramwaju podszedł do niego biały z tekstem: „Bambo na drzewo”. Lucky wstał i doszło do bójki. Przyjechała policja, sprawdzili dokumenty, tamtego puścili, a jego zabrali. Już był zaplanowany termin ślubu. Beatę poznał na dyskotece w Harendzie, mówił jej, że nie chce, aby robiła to, by uniknął deportacji. Na ślubie płakał. Nigdy w Afryce żadnej kobiecie nie powiedział: kocham. Bo dla Lucky „kocham” jest na całe życie. Po dwóch
godzinach ceremonii oddał garnitur i wrócił do celi...
Wielu rzeczom dziwi się w tym kraju. Na przykład dziewczynom, które chodzą z papierosem „arogantnie” na ulicy. W Nigerii powiedzieliby o takiej prostytutka i na pewno nikt by się z nią nie ożenił.
Język polski ma z nami problem
Afrykańczycy schodzący dziś do w Cafe Kulturalna trzymają w ręku gazetę, która wywołała burzę. Na okładce tytuł: „Czarna kobieta w Afryce to nie człowiek”. Nie lubią czytać tych polskich artykułów o dzikiej Afryce. Mają żal do polskich reporterów. Na hasło „czarny” wtłaczani w jeden schemat.
Głos zabiera Emanuel Zuu, szef Stowarzyszenia Uchodźców RP: – Siedem lat uczę angielskiego w państwowej szkole. Tę gazetę zobaczyłem w klasie. Uczniowie śmiali się: „Pan jest człowiek, profesorze, tu chodzi o kobietę”. Zuu nie podoba się takie widzenie Afryki. 20 lat mieszka w Polsce. Dowiedział się o tym kraju z gazety w Liberii, która ogłosiła, że są stypendia do państw socjalistycznych. Zuu powiedział ojcu, że jedzie do państwa, które nazywa się Polska. Ojciec, jedyny, który słyszał o Wałęsie, ostrzegał: „Tam jest komunizm”. Zuu tłumaczył: „Ja nie szukam komuna, szukam wykształcenia”. Dlaczego Polska? Nieraz odpowiada na to pytanie. Mówi:
– Gdyby Kanada, Francja, Anglia dały mi stypendium, chętnie bym pojechał. Polska jedyna mnie zaprosiła. Za to jestem jej wdzięczny. Gdy wylądował na Okęciu, nie mógł uwierzyć. Myślał, że będzie wielkie lotnisko, a było malutkie, jak w Liberii. Długo tłumaczył polskim kolegom na studiach, że nie mieszka w drzewie...
Czas biegnie szybko. Już przyzwyczaił się do polskiego słońca. Bo tu słońce kłuje w skórę. W jego kraju grzeje i wieje wiatr, a na tropikalnej ziemi wszystko rośnie. Nawet jak wyrzucisz 10 centów, urosną gałęzie... Tu ożenił się z Kenijką i urodziły mu się dzieci. Wyciąga z portfela zdjęcia czarnoskórych córek. Daisy, Helissa i Olivia jedzą polskie ziemniaki i mówią bez akcentu. Nigdy nie były u dziadków, bo w Liberii od 15 lat trwa wojna domowa. Czasem ktoś dzwoni do Zuu i gdy któraś z córek odbiera telefon, nie wierzy, że to była córka Zuu. Mówi: „To była Polka”.
– Czy Polacy myślą o nich polskie dzieci? Nie wiem. Wstaje mężczyzna z dredami, didżej z Senegalu. Też chce wytknąć reporterom, że uzurpują sobie prawo pisania o Afryce, opowiadając to, co ludzie chcą usłyszeć. I jeszcze biorą za to pieniądze: – Czytam w polskich gazetach o tym, jak Afrykańczyk po ciężkiej pracy odpoczywa w cieniu zielonego orzecha. Orzech w Afryce jest wielkości krzaku truskawki (na sali śmiech).
– Ile pan był w Afryce? – pyta Adama Leszczyńskiego, autora zamieszania. – Półtora roku. – W ilu krajach? – 30. – To po dwa tygodnie w jednym. Afrykańczycy na sali znów wybuchają śmiechem. – Elita powinna dawać przykład – wyrzuca. – Język polski ma problem, bo nie wiedzą, jak o nas mówić: Murzyn, Afrykańczyk, ciemnoskóry, czarnoskóry? Nie słyszałem, żeby komentator sportowy powiedział o Japończyku: żółtoskóry zawodnik. O nas zawsze mówią: czarnoskóry zawodnik. Przecież w sporcie wszyscy mają nazwiska.
– Pan zarabia na kłamstwach – wstaje mężczyzna z Angoli. Zuu kiwa głową na znak, że się zgadza. – Wy mówicie, że jesteśmy na to czujni. Tak, jestem czujny. Murzyn to nie jest moje imię. Jak znasz moje imię, mów do mnie Emanuel, nie znasz imię, a znasz kraj, mów Liberyjczyk, nie znasz kraj, mów Afrykańczyk. Ja nie powiem do ciebie: „Ej, biały”. Zuu uczy tego polskie dzieci.
Edyta Gietka