Następna w kolejce do raju Putina? Mołdawia ma się czego obawiać
Rosnące napięcia w separatystycznym Naddniestrzu mogą oznaczać, że nowym celem rosyjskiej agresji będzie Mołdawia - pisze w "Polityce" Bogumił Luft, były ambasador Polski w Rumunii i Mołdawii.
Mołdawskie media pod koniec ubiegłego tygodnia codziennie informowały o strzelaninach na granicy między separatystycznym regionem Mołdawii – Naddniestrzem a Ukrainą. Kijów oficjalnie milczy, podobnie zresztą jak Kiszyniów. Ale separatyści alarmują, że to Ukraińcy zaczęli i dopuszczają się "ataków terrorystycznych" na terytorium ich samozwańczej republiki. Mają ponoć strzelać przez granicę, atakować budynki wywiadu wewnątrz naddniestrzańskiego terytorium i wysyłać uzbrojone drony. Jednocześnie separatyści krytykują Unię Europejską, że tylko dorzuca do ognia, proponując pomoc Republice Mołdawii.
Według mołdawskiej telewizji Kanał 24 ukraiński kontrwywiad, a za nim służby mołdawskie jeszcze w zeszłym tygodniu twierdziły, że to tylko przygrywka – kampania dezinformacyjna, która ma przygotować grunt pod rosyjską interwencję w tym parapaństwie, wciśniętym między Dniestr a Ukrainę. Kreml miałby w ten sposób otworzyć kolejny front przeciwko Ukraińcom, a przy okazji uznać niepodległość Naddniestrza. I to szybko, żeby było co świętować w Dniu Zwycięstwa 9 maja. Potem nastąpiłaby powtórka z Krymu: referendum i przywrócenie Naddniestrza, a może i całej 3,5-milionowej Mołdawii, w końcu byłej republiki radzieckiej, na łono Matuszki Rosiji.
Źródła wywiadowcze twierdzą, że Rosjanie mają planować lotniczy desant z Krymu na Naddniestrze i jednoczesne wzniecenie "kierowanych protestów" w samym Kiszyniowie. Ostatecznie do tak wzburzonego państwa miałyby lądem wkroczyć rosyjskie jednostki. Rosyjski generał Rustam Minnekajew ujawnił, że armia wcześniej chce zająć południe Ukrainy, aż do granic Naddniestrza. To przy okazji odcięłoby Ukrainę od Morza Czarnego. Minnekajew twierdzi, że "Rosja nie ma wyboru", bo rosyjskojęzyczna ludność Naddniestrza jest prześladowana. A więc w domyśle należałoby ją "wyzwolić" – tak jak ludność Donbasu.
Niestety, Naddniestrze, ze swoją pogmatwaną polityką i historią najnowszą doskonale nadaje się do opowiadania takich bzdur – tylko czeka, aby je "wyzwolić". Samozwańcza Republika Naddniestrzańska powstała z chwilą upadku ZSRR, w rezultacie zbrojnego buntu rosyjskojęzycznej ludności tego regionu przeciw niepodległości Mołdawii – w większości rumuńskojęzycznej. Naddniestrzańskiego państwa nie uznaje oficjalnie żaden kraj, nawet Rosja, która otacza je od 30 lat troskliwą opieką.
W stołecznym Tyraspolu rezyduje parlament i prezydent wybierany w powszechnym głosowaniu. Samochody mają tablice rejestracyjne z flagą dawnej sowieckiej Mołdawii. W obiegu jest własna waluta – rubel naddniestrzański. Na jednorublówce widnieje stara rycina z podobizną carskiego generalissimusa Aleksandra Suworowa, zasłużonego w podbijaniu przez Rosję tego zakątka Europy. Miesza się to z nostalgią postsowiecką – pomników Włodzimierza Lenina jest tam co niemiara.
Wąski pasek terytorium na lewym brzegu Dniestru zaludnia niespełna pół miliona mieszkańców – głównie etnicznych Rosjan i zrusyfikowanych Ukraińców. Ale jest też duża mniejszość rumuńskojęzycznych Mołdawian. Jeśli ktoś bywa w Naddniestrzu prześladowany, to raczej ci ostatni. Jest na przykład nakaz pisania języka rumuńskiego cyrylicą (jak w radzieckiej Mołdawii), choć po drugiej stronie Dniestru już dawno przywrócono alfabet łaciński. Mołdawskojęzyczne szkoły, które się temu nie podporządkowują, są szykanowane.
Naddniestrze wygląda na dziwaczny skansen nostalgii za utraconym postsowieckim rajem i coraz bardziej "ruskim mirem". Ale to tylko użyteczne pozory przydatne w rządzeniu. W rzeczywistości to parapaństwo założyła w początku lat 90. rosyjskojęzyczna część postsowieckiej nomenklatury – w celu przejęcia gospodarczej masy upadłościowej po bankructwie radzieckiego państwa i w perspektywie kapitalistycznej transformacji. A w Naddniestrzu było co zagarniać. To właśnie na tym wschodnim skrawku sowieckiej Mołdawii władze lokalizowały ważniejsze inwestycje przemysłowe.
KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY SIĘ PRZENIEŚĆ DO AKTUALNEGO WYDANIA "POLITYKI"
Tę masę upadłościową udało się przejąć z pomocą stacjonującej na terenie Naddniestrza resztówki sowieckiej 14. armii, pilnującej już wtedy tylko sporego arsenału broni. To właśnie z owego arsenału wyciekało niepostrzeżenie uzbrojenie, przy pomocy którego separatyści w 1992 r. zdołali umocnić "granicę" na Dniestrze. Na straży nienaruszalności tej "granicy" stanęły tak zwane siły pokojowe złożone z żołnierzy rosyjskich, mołdawskich i naddniestrzańskich.
Rosja wsparła to parapaństwo finansowo, dzięki czemu rządzący Naddniestrzem mafiosi mogli zapewnić w miarę znośny byt swojej ludności, gdy reszta Republiki Mołdawii przeżywała głęboki kryzys gospodarczy. Sami zaś mogli się oddać dochodowej działalności przemytniczej, korzystając ze swojego nieprzejrzystego statusu na pograniczu Wschodu i Zachodu. A także czerpiąc zyski z przejętych przedsiębiorstw przemysłowych Naddniestrza.
Stabilność tego kontrowersyjnego projektu, trwającego już 30 lat, robi wrażenie. Negocjacje w sprawie tzw. reunifikacji Mołdawii trwają od lat, bez rezultatu. Kilka razy samozwańcze władze Naddniestrza występowały do Rosji o wchłonięcie, ale Kreml nie był zainteresowany. Jeszcze przed agresją na Ukrainę Rosja marzyła, by Naddniestrze sfederowało się z Republiką Mołdawii i w ten sposób zablokowało marsz Kiszyniowa na Zachód.
Pomysł przystąpienia do UE wciąż powraca w Kiszyniowie – ostatnio dzięki wielkiemu ruchowi społecznemu, na czele którego stanęła charyzmatyczna 49-latka Maia Sandu, urodzona na głębokiej mołdawskiej prowincji, która po studiach w Kiszyniowie i na Harvardzie była doradcą dyrektora Banku Światowego w Waszyngtonie. Porzuciła karierę na Zachodzie, wróciła do kraju i od 2020 r. jest prezydentem.
Maia Sandu i jej koleżanka z Harvardu, 45-letnia Natalia Gavrilita, która jest premierem, od początku rządów walczą z korupcją i reformują kraj na modłę zachodnią. Ale zapewne nie sądziły, że tak nagle i blisko będą musiały się zmierzyć z geopolitycznym wyzwaniem, jakie przynosi wojna w Ukrainie. Mołdawia pod ich rządami w pierwszej reakcji na wojnę w Ukrainie złożyła wniosek o przyjęcie do Unii. Ale nie wiadomo, czy to wystarczy.
Kilka dni temu Sandu oświadczyła z rozbrajającą szczerością: "Nie mamy armii zdolnej do walki". I rzeczywiście – pamiętam defiladę w Kiszyniowie w 20. rocznicę niepodległości, w 2011 r. przed trybuną honorową przemaszerowała chyba połowa mołdawskiej armii, a trwało to jakieś 20 minut. Od tych czasów niewiele się zmieniło – armia Republiki Mołdawii to co najwyżej 6 tys. ludzi, prawie bez ciężkiego sprzętu i lotnictwa.
W przypadku ataku armii rosyjskiej Mołdawia po prostu nie będzie się bronić. Zwłaszcza że udzielenie jej pomocy z zagranicy – choćby dostawy ciężkiego sprzętu – nie będzie miało większego sensu, bo nie ma tam przeszkolonych żołnierzy. Dzisiaj najlepszymi obrońcami Mołdawii są Ukraińcy, którzy blokują marsz Rosjan na zachód.
Nie znaczy to bynajmniej, że mieszkańcy Mołdawii przyjęliby armię rosyjską kwiatami, choć i tacy mogą się zdarzyć, zwłaszcza w Naddniestrzu. Ale zachwyceni nie będą też naddniestrzańscy przywódcy, bo ich interesy kręcą się doskonale. W ostatnich latach – wraz z całą Mołdawią, której są częścią z punktu widzenia prawa międzynarodowego – zostali objęci strefą wolnego handlu z UE. "Wyzwolenie" przez armię rosyjską nie jest im do niczego potrzebne.
Ale właściwie dlaczego armia rosyjska miałaby zaatakować Mołdawię? W grudniu Maia Sandu przypomniała, że Mołdawia jest krajem neutralnym i nie zamierza przystąpić do NATO, takiego ruchu nie poparłoby również społeczeństwo, nawet zwolennicy członkostwa w UE. Ma to związek z głęboko zakorzenioną u Mołdawian obawą, że NATO jest stroną groźnej konfrontacji – tak to przedstawiała przez lata propaganda sowiecka.
Oznaczałoby to również, że Republika Mołdawii wyklucza zjednoczenie z należącą do NATO Rumunią, choć taka perspektywa zyskała w ostatnich latach rosnącą liczbę zwolenników (według niektórych źródeł nawet 40 proc.). Oświadczenie Sandu miało zapewne na celu utrudnienie Moskwie użycia argumentu o zagrożeniu geopolitycznym ze strony Kiszyniowa.
Jednak Kremlowi nie chodzi przecież o wydumane zagrożenie bezpieczeństwa Rosji. Mołdawia ma się czego obawiać, bo od trzech dziesięcioleci uparcie poszukuje drogi do demokracji i zbliżenia z Zachodem. A to – przynajmniej w przypadku postsowieckiej republiki – Władimir Putin uważa za niedopuszczalne.
Jest jeszcze w tym wszystkim element geopolityczno-militarny. W latach 90. Mołdawię przecinała imponująca betonowa droga z Kiszyniowa do granicy rumuńskiej, omijając tereny zamieszkane. Potem została wyasfaltowana i przekształcona w cywilną arterię. Ale w czasach sowieckich miały nią podobno jechać czołgi z Naddniestrza w kierunku Europy Południowo-Wschodniej w przypadku wojny. Naddniestrze było wtedy jedną wielką bazą wojskową. Więc może Rosja chce po prostu odbudować logistyczną infrastrukturę? Tak na wszelki wypadek.
Bogumił Luft
Bogumił Luft był ambasadorem RP w Rumunii i Mołdawii. Jest autorem książki "Rumun goni za happy endem".