Narkotykowy boom w Afganistanie. Wielkość pól makowych i handel opium osiągają rekordowe rozmiary, a talibowie liczą zyski
• USA wydały od 2002 r. 8,5 mld dol. na walkę z narkotykami w Afganistanie
• Mimo tego, produkcja i handel opium, z którego powstaje heroina, kwitnie
• Talibowie odzyskują dawną siłę i czerpią zyski z narkotyków
• Szacuje się, że nawet 95 proc. ich dochodów pochodzi z narkotyków
• Afgańska policja nie ma środków by walczyć z hodowcami i handlarzami
• Opium to nie tylko eksport. Rośnie liczba uzależnionych w samym Afganistanie
17.03.2016 | aktual.: 17.03.2016 11:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
8,5 miliard dolarów - tyle, według oficjalnych danych, Amerykanie wydali od 2002 roku na walkę z narkotykami w Afganistanie.
Z jednej strony - ogromna kwota. Z drugiej - drobniaki. Cała wojna kosztowała USA bowiem ponad bilion dolarów. Rezultaty są więc adekwatne do poświęconej uwagi: po blisko piętnastu latach zachodniej okupacji, Afganistan pozostaje niekwestionowanym liderem w produkcji opium, z którego wyrabiana jest m.in. docierająca do Europy heroina.
Dzisiaj ma to szczególne znacznie. Ponad rok po wycofaniu się z centralnej Azji głównych sił NATO, talibowie błyskawicznie odzyskują swoją dawną siłę. Handel opiatami przynosi im setki milionów dolarów zysku. Stare zaniedbania mogą już wkrótce zemścić się ze zdwojoną siłą.
Węzeł gordyjski
Kiedy natowskie samoloty zaczęły bombardować talibów, ukrywających Osamę bin Ladena, walka z narkotykami zajmowała bardzo odległe miejsce na liście priorytetów zachodnich dowódców. Po paru miesiącach wojny jako pierwsi problemem zainteresowali się Brytyjczycy. Blisko 95 proc. sprzedawanej na Wyspach heroiny pochodziło spod Hindukuszu; Londyn uznał, że nie może szczędzić pieniędzy. Na doszkalanie afgańskiej policji, wyposażenie jej w sprzęt do wykrywania opiatów oraz kampanie edukacyjne Whitehall wydał w ciągu niecałych trzech lat 160 mln dolarów. W zderzeniu z powszechną anarchią efekty były niestety mizerne. Zamiast zmaleć, areał rozsianych po niemal całym kraju pól maku szybko wzrósł kilkanaście razy w porównaniu sprzed inwazji NATO. Chociaż narkotyki produkowano w Afganistanie od dekad, bonanza miała się dopiero zacząć.
Dla Amerykanów temat afgańskiego opium początkowo praktycznie nie istniał. Heroina docierała do USA przede wszystkim z Ameryki Południowej i Meksyku, a wielu pasztuńskich przemytników było starymi znajomymi CIA jeszcze z czasów dżihadu przeciwko ZSRR. Biały Dom widział w nich zatem nie wrogów, lecz potencjalnych sojuszników w wojnie z islamistami. Dopiero pod koniec 2004 roku amerykański wywiad zrozumiał, że sprzedaż opiatów staje się dla talibów jednym z głównych źródeł utrzymania, a różnice między nimi i lokalnymi baronami nie są wcale tak wyraźne.
Kopiując model znany z Kolumbii, Waszyngton postawił na agresywną kampanię antynarkotykową, w której ważną rolę odgrywało lotnictwo. Szkopuł w tym, że zrzucanie chemikaliów na głowy afgańskich rolników nie mogło zaskarbić okupantom sympatii zwykłych ludzi. Aby usunąć z widoku własnych żołnierzy, Amerykanie próbowali następnie niszczyć nielegalne uprawy rękoma lokalnych milicji. Pomysł co najmniej nie wypalił - szczodrze opłacani kacykowie chętnie przyjmowali zagraniczne dolary, ale wcale nie palili się do pracy. - Jeśli coś likwidowali, to z reguły były to pola należące do ich konkurentów. W rezultacie amerykańskie wojsko pozwalało wzbogacić się rozmaitym watażkom, a na końcu zawsze cierpieli afgańscy chłopi - tłumaczył Johan Blank, ekspert ds. Afganistanu z think-tanku RAND Corporation.
W 2007 roku uprawy maku zajmowały 193 tys. hektarów, co według wyliczeń ONZ przekładało się na ponad 8 tys. ton opium - towar wart wówczas przeszło połowę afgańskiego PKB. Niektóre organizacje szacowały, że na samych narkopodatkach talibowie zarabiają ponad 400 mln dolarów rocznie; kolejne zyski miało przynosić im około 50 laboratoriów, w których wyrabiali heroinę.
Gdy rozwiązania siłowe ostatecznie zawiodły, Waszyngton musiał poszukać innych metod, rozdając pompy nawadniające oraz darmowe nasiona. W 2009 roku Amerykanie zaczęli przekonywać afgańskich chłopów do dobrowolnego porzucenia nielegalnych zasiewów. Oenzetowskie statystyki mówią jednak, że w dobrym sezonie rolnicy są w stanie zebrać 18 kilogramów opium z jednego hektara makówek; przemytnicy płacą im od 130 do 200 dolarów za kilogram. Podsuwana przez obcych alternatywa nigdy nie prezentowała się więc szczególnie atrakcyjnie - zwłaszcza że uprawa i sprzedaż maku wymaga znacznie mniej wysiłku niż w przypadku pszenicy czy bawełny. Choć pierwsze lata nowej strategii przyniosły pozytywne zmiany, wkrótce wszystko wróciło na stare tory. W 2013 roku makowe pola rozciągały się już na 209 tys. hektarów. Rok później, kiedy ostatnie oddziały natowskiej misji ISAF żegnały się z Hindukuszem, liczba ta sięgnęła rekordowych 224 tys. hektarów. To tyle, ile zajmowałyby cztery Warszawy.
Jak bumerang
Eksperci od dawna przewidywali, że talibowie wykorzystają odwrót Zachodu, by odzyskać dawne tereny. Ale robią to prawdopodobnie szybciej, niż zakładali najwięksi pesymiści. Między styczniem a listopadem zeszłego roku rebelianci zabili aż siedem tysięcy afgańskich żołnierzy i policjantów, a ranili prawie dwukrotnie więcej; w wyniku walk zginęło też 11 tysięcy cywilów. W grudniu pod kontrolą lub silnymi wpływami talibów znajdowało się około 30 proc. powierzchni kraju.
Chociaż najpewniej czują się w centrum i na południowym-wschodzie, w listopadzie islamiści przypuścili zuchwały atak na położony na północy Afganistanu Kunduz. - To miasto jest jednym z głównych punktów przeładunkowych dla heroiny wywożonej do Rosji. Potrzebowali go - wyjaśniał w rozmowie z rozgłośnią PRI Ed Follis, były analityk amerykańskiej Agencji Antynarkotykowej (DEA).
Mimo że grzyb atakujący mak zniszczył w zeszłym roku jedną piątą upraw, wynikający z mniejszej podaży wzrost cen wynagrodził talibom wszelkie straty. - Handel opiatami daje im 95 proc. dochodów. Bez tych pieniędzy byliby w stanie działać tylko na mocno ograniczonym obszarze i musieliby wrócić do pozyskiwania funduszy poprzez handel ludźmi, bronią i porwania - tłumaczył Follis. Swoje miejsce w środkowoazjatyckim narkoświecie stara się także zaznaczyć coraz intensywniej działające w Afganistanie Państwo Islamskie.
Koncentrując się na bezpośrednich starciach z rebeliantami, rząd w Kabulu nie jest w stanie przeznaczyć dodatkowych środków na likwidację upraw maku czy ściganie przemytników. Gdy Amerykanie przestali łożyć na utrzymanie liczącego 850 osób batalionu antynarkotywego, afgańskie dowództwo postanowiło go po prostu rozwiązać; w październiku policja antynarkotykowa musiała z kolei oddać wszystkie swoje helikoptery armii.
W walce z przemytem nie pomaga też to, że w opiumowy biznes od lat zaplątana jest duża część elit spod Hindukuszu: polityków, oficerów, a nawet duchownych. “[W okręgu Garmsir] miejscowe władze nałożyły na uprawy maku podatek niemal identyczny do tego, jaki pobierają talibowie. Część pieniędzy trafia od razu do urzędników w Kabulu, dzięki czemu lokalni przedstawiciele mogą cieszyć się przyzwoleniem z góry” - pisał w reportażu z zeszłego miesiąca “New York Times”. Opłaty za “przymykanie oka” wynoszą z reguły od 50 do 100 dolarów za hektar upraw. Według rankingu Transparency International Afganistan to najbardziej skorumpowane państwo świata, więc makowe pola sąsiadujące z bazami wojskowymi stały się tam już widokiem, który nikogo nie zadziwia.
Opiumowy problem ma jednak także inny wymiar. O ile dwie dekady temu opiaty były w Afganistanie praktycznie wyłącznie towarem eksportowym, tak dzisiaj ich spożycie osiąga tam krytycznie wysoki poziom. Niedawne badania ONZ wykazały, że aż 11 proc. Afgańczyków regularnie sięga po narkotyki, z czego połowa - około 1,6 mln osób, w tym kobiety i dzieci - cierpi z powodu uzależnienia od heroiny. W kraju działają zaledwie 123 niedofinansowane ośrodki dla narkomanów, która mogą objąć pomocą jedynie co dziesiątego potrzebującego. Najnowszą z placówek, przeznaczoną dla tysiąca bezdomnych heroinistów, otwarto na początku tego roku. Powstała na terenie Camp Phoenix, niedawnej bazy wojsk NATO. Trudno nie dostrzec w tym pewnej ironii.