Miał coś wspólnego ze śmiercią dziewczyny, która utopiła się w wannie?
Junior, który chętnie przebywa w towarzystwie establishmentu, bywa przedmiotem drwin. Jedną z takich sytuacji opisuje Urban: "Było to w 1971 r. w Zakopanem. On był bardzo młodym, świeżym premierowiczem. Robiliśmy zeń balona, np. w nocnej knajpie każąc mu zdjąć łokcie ze stołu barowego czy też rękę z pupy panienki. Co chwila go strofowaliśmy, pouczając, że mu już czegoś czynić nie wypada, gdyż stał się synem premiera".
Plotkami o "Czerwonym Księciu" karmi się cała Polska. A ponieważ nie istnieje jeszcze plotkarska prasa, plotka wlatuje wróblem, a wraca wołem. Jedna z nich łączy Andrzeja Jaroszewicza i Władysława Komara, wybitnego kulomiota, z tragiczną śmiercią dziewczyny, która utopiła się w wannie wraz z towarzyszem zabawy, zwanym Słoniem podczas hucznego przyjęcia wyprawianego w warszawskim mieszkaniu owego Słonia przez kierowcę rajdowego, Włocha Leilo Lattariego. Prawda przedstawia się inaczej: Jaroszewicz i Komar rzeczywiście byli w tym mieszkaniu, ale z tym wypadkiem nie mieli nic wspólnego. Wersji tego zdarzenia jest klika, m.in. taka, że dziewczyna zmarła znacznie później wskutek nieszczęśliwego wypadku - zatruła się czadem, który się ulatniał z piecyka gazowego.
Inna z plotek mówi o kobiecie, którą "Czerwony Książę" miałby przejechać na przejściu dla pieszych. "Nigdy nie było trupów w wannie ani kobiety przejechanej na pasach" - prostuje Jaroszewicz. Ale w plotkach zdarza się ziarno prawdy - "Extra Mocny" faktycznie bywa w kasynach gry w Monte Carlo. "Trudno było nie pójść do kasyna - tłumaczy - jak się ma nalepkę 'Kierowca rajdowy'. Nie przegrywałem wielkich kwot, bo nie miałem pieniędzy. - Ale przyznaje: - Byłem człowiekiem rozrywkowym. Czasami poza prawem na szosie. Jako synowi premiera było mi łatwiej" - czytamy w "Celebrytach z tamtych lat".
Maryla Rodowicz: "Ale był też niezłym awanturnikiem. Pamiętam, że po jednym z koncertów, gdzieś w Polsce, weszliśmy do przydrożnego zajazdu - mój menedżer, Andrzej, jego pilot rajdowy, ja i może ktoś jeszcze. Krótka wymiana zdań z miejscowymi i zrobiła się szarpanina. Przyjechała milicja. Zdrętwiałam ze strachu. Tym bardziej, że na Andrzeja milicja działała jak płachta na byka, nie znosił ich. Kiedyś zgarnęli go po jakiejś bójce, zawieźli na komisariat, a on zobaczył, że w tym kantorku, w którym siedzi dyżurny, stoi dużo karabinów. Dał więc nura przez to okienko, złapał broń i zaczął się ostrzeliwać! Wtedy jednak, w tym zajeździe, milicja wybawiła nas z opresji. Miejscowi mogli nas zatłuc".