Ukraińska kontrofensywa w okolicach Charkowa. 13 września 2022 roku© East News | AP

"Na poboczu wciąż leżą rosyjskie trupy". Wyzwolony rejon Ukrainy wraca do życia

25 września 2022

Tama dzieliła front na pół. Po jednej stronie Ukraina, po drugiej - rosyjski okupant. Pośrodku - Iryna Postnikowa z Czuhujewa, która razem z ochotnikami uparła się, że będzie tym po okupowanej stronie dostarczać chleb.

Położony na wschód od Charkowa Czuhujew był jednym z pierwszych miast zbombardowanych przez Rosję 24 lutego. Przez 200-tysięczny rejon czuhujewski, podzielony na dwie części przez rzekę Siwerskij Doniec, przez pół roku przebiegała linia frontu. Obie części rejonu łączyło kilka mostów przez Doniec, najważniejszą drogą była ta w miejscowości Peczenihy.

"To była nasza droga życia" — mówi Iryna Postnikowa, przewodnicząca Czuhujewskiej Rady Rejonowej. Mieszka w Peczenihach i niemal od początku pomagała rodakom z okupowanej części obwodu. Jak wyglądało sześć miesięcy życia na froncie, ukraińska kontrofensywa, i jakie są nastroje w wyzwolonej części obwodu charkowskiego — o tym opowiada w wywiadzie dla Wirtualnej Polski.

Igor Isajew, Wirtualna Polska: Co pani pamięta z 24 lutego?

Iryna Postnikowa: Odgłosy strzałów i wybuchów obudziły mnie o piątej rano. Zacząłem dzwonić do znajomych w Czuhujewie. Pierwsze, co usłyszałam: "Wojna. Zaczęło się". Kolejne telefony. Niektórzy płakali i mówili: "Wyjeżdżamy".

Na stacjach benzynowych szybko zaczęły tworzyć się ogromne kolejki. Już pierwszego dnia w Czuhujewie, który został mocno ostrzelany, zniszczono wieżowce, byli ranni. W Peczenihach też uderzono w część infrastruktury. Pamiętam gigantyczny wybuch, po którym całe miasteczko zadrżało.

U nas mamy obiekt strategiczny — tamę nad ogromnym zbiornikiem zaopatrującym Charków w wodę — i tam walnęli. Jeśli zapora zostałaby zniszczona, wiele okolicznych miejscowości zostałoby zalanych.

To jedno z najbardziej wstrząsających zdjęć wykonanych w pierwszych dniach wojny. Czuhujew, 24 lutego 2022 roku
To jedno z najbardziej wstrząsających zdjęć wykonanych w pierwszych dniach wojny. Czuhujew, 24 lutego 2022 roku© PAP | AA/ABACA

Pomimo ostrzału tama wytrzymała.

Wytrzymała, ale w tym pierwszym dniu wszyscy byliśmy przerażeni, bo pociski ją uszkodziły. Taką nadwyrężoną zaporę mógł przerwać sam napór wody. Dlatego zaczęliśmy ewakuację. Mam troje dzieci, najmłodsze ma dwa i pół roku, mój mąż jest energetykiem, gdyby nie oni, to bym została.

Część ludzi szybko zapakowała się do samochodów i popędziła na zachód. My nie zdecydowaliśmy się wyjechać daleko. Zaczęliśmy szukać najwyższych punktów w okolicy. Wybraliśmy pobliską wioskę położoną na górce. Razem z nami pojechało tam kilkadziesiąt osób.

Pierwszą noc po rozpoczęciu wojny spędziliśmy w jednej piwnicy. Słyszeliśmy, jak dookoła jeżdżą czołgi, jak spadają rakiety. Rano okazało się, że teren wokół już został zaminowany i strach było wracać do domu. Zostaliśmy w tej wiosce jeszcze jeden dzień, zanim odważyliśmy się spróbować powrotu do Peczenihów. Udało się, a wtedy powiedziałam: nigdzie już nie wyjadę z domu.

Rosjanie zajęli wschodnią stronę Dońca, a pani dom stał po drugiej.

Raszyści zatrzymali się właśnie z powodu tej tamy i do nas nie przyszli. Ale przez kilka dni i tak panował potworny chaos. Trudno było nawet zorientować się, co i gdzie można kupić. W sklepach i aptekach było pusto, nie mieliśmy światła. W domu nie mieliśmy nic do jedzenia.

Najważniejsze było zaopatrzenie w pieczywo. W Czuhujewie jest piekarnia, ale nasza armia zniszczyła mosty między nami a Czuhujewem, żeby zatrzymać okupanta. My Peczenihach byliśmy jak na wyspie. Trzeba było wszystko nosić na rękach. I tak przez cały czas przywoziliśmy chleb, a przecież ci, których okupowali, mieli jeszcze gorzej.

Poszłam do miejscowej rady i powiedziałem: pomóżmy sobie i im. I jednego dnia chleb był dla nas, drugiego dla nich. Dojeżdżaliśmy do tamy, a tam było takie dwustumetrowe przejście, i zanosiliśmy im ten chleb.

Na tamę ze wschodu podjeżdżali sołtysi z okupowanych wsi i wszystko dzieliliśmy w zależności od liczby ludności.

Czy to wystarczało?

Mamy około dwóch tysięcy mieszkańców i mogliśmy mieć po siedemset bochenków chleba. Tworzyły się ogromne kolejki. Takie coś znaliśmy ze starych kronik wojennych. Teraz widzieliśmy, jak ludzie wyciągali ręce po ćwiartki chleba.

Ten chleb to była jedyna żywność, jaką wtedy mieli. Dopiero potem znaleźli się wolontariusze, którzy pod ostrzałem zaczęli dostarczać z Charkowa pomoc humanitarną. Najpierw trzeba było jednak znaleźć bohatera, który wsiądzie do samochodu, przejedzie przez ostrzeliwany Charków i przywiezie pomoc. Mieliśmy tu katastrofę.

Czyli ludzie z okupowanej części przeżyli tylko dzięki waszej pomocy? Jak sami sobie radzili?

Już wspomniałam, że na początku nie mieli nic. Ani jedzenia, ani światła. Ale na szczęście wśród Ukraińców wszędzie są "złote rączki". W jednej wiosce pozostał elektryk — wiedział, gdzie i co podłączyć, żeby znów pojawił się prąd. Mój mąż też jeździł na drugą stronę, pomagał naprawić.

Ludzie z "drugiej strony" strasznie się bali, choć nie w każdych wsiach byli okupanci. Przez niektóre po prostu przejechali. Najgorzej było tam, gdzie stacjonowali. W jednej byli Buriaci i to oni robili najpotworniejsze rzeczy. Po raz pierwszy mogłam pojechać do tych wiosek dopiero kilka dni temu.

Nie da się na to patrzeć i nie płakać: każdy dom wymaga remontu, zniszczone szkoły, sklepy, stacje benzynowe. Oj, wszystko jest zniszczone. A na ulicach porzucone, zepsute samochody. Te sprawne zabierali Rosjanie. Ukradli nawet karetki i autobusy szkolne. Ludzie opowiadali mi, że bali się nawet wychodzić z domu, ale wyjechało stąd niewielu, trzymali się miesiącami do wyzwolenia.

Dlaczego nie wyjeżdżali?

Zależało to bardzo od sytuacji we wsi. Z wiosek, gdzie orków (tak obraźliwie Ukraińcy określają Rosjan - przyp. red.) nie było, ludzie zazwyczaj w ogóle nie wyjeżdżali. Ale z Nowego Burłuka, gdzie stacjonowali Buriaci, wielu uciekło. Okupanci w środku nocy wchodzili do domów i robili, co chcieli.

Jeden staruszek w tej miejscowości miał wnuczkę w ciężkim stanie, musiała pojechać do szpitala. Poprosił, żeby go wypuścili, a oni strzelili do samochodu i zabili tę dziewczynę. To było coś niewyobrażalnego i po tym wielu ludzi wyjechało z Burłuka. Zdali sobie sprawę, że dla Rosjan są niczym.

Ludzie zobaczyli zagrożenie bezpośrednio.

W Nowym Burłuku okupanci kradli na potęgę, ustalali godzinę policyjną. Tego w innych wioskach w okolicy nie było. Wiele rodzin wszystko tam zostawiło, po łąkach chodziły niedojone krowy.

Jeden z uciekinierów opowiadał mi, jak do jego rodziny przyszli wieczorem Buriaci. To był pierwszy raz. Kazali nalewać herbatę. Chodzili po domu, mówili: "to jest dobre, i to jest dobre". I zabierali wszystko. Na drugi dzień przychodzą i mówią właścicielowi: "Twoja żona jest bardzo dobra". W zamian za to, żeby zostawili ją w spokoju, oddał im samochód. Po tym porzucili wszystko i przeszli na naszą stronę.

A mój przyjaciel z klasy ze szkoły zniknął w pierwszych dniach. Został znaleziony tydzień później z poderżniętym gardłem.

Czy śledztwo trwa?

Trwa, jak i w przypadku każdego innego przestępstwa lub tortur. Do dziś nie wiemy, dlaczego został zamordowany. Ale po tej stronie jest wiele zbrodni — cały świat przecież mówi o grobach w Izjumie.

Co opowiadali ludzie na terenach wyzwolonych?

Bardzo potrzebują pomocy humanitarnej, żyją w głodzie. Wcześniej raszyści (połączenie słów "faszyści" i "Rosjanie" po ukraińsku - przyp. red.) nie zawsze wypuszczali ludzi na tamę po żywność. Był czas, że nie wypuszczali ich przez cały miesiąc.

Mieliśmy przypadek, kiedy dziecko z tamtej strony potrzebowało insuliny. Okupanci pozwolili rodzicom pojechać po nią. Natychmiast pobiegłam do ich samochodu, by załadować żywność. Rodzice mówią: jedziemy po insulinę, nie wpuszczą nas bez niej. Pobiegliśmy do szpitala, zdobyliśmy im insulinę, a wraz z nimi przekazaliśmy jedzenie. Wtedy zrozumieliśmy, że raszyści — prawdopodobnie jest w nich jeszcze coś ludzkiego — mogą wypuścić ludzi po lekarstwa dla ciężko chorych. Zaczęliśmy wyszukiwać takie osoby i organizować logistykę przez sołtysów.

Było sporo chętnych?

Nasi ludzie są niesamowici. W ten sposób dostarczaliśmy ludziom nawet emerytury! Jest taka pani, Tetiana Kornijenko, zastępczyni szefa charkowskiego urzędu pocztowego. Udało mi się z nią wynegocjować, by wydała w gotówce emerytury dla okupowanych terytoriów. Zgodziła się. Zaczęliśmy szukać różnych sposobów na przerzucenie tych pieniędzy.

W jednej z wiosek było chore niepełnosprawne dziecko. Rodzice zgodzili się, aby użyć syna (jako przykrywki - przyp. red.) i powiedzieli orkom, że lekarz powinien go zbadać. Przebraliśmy się za lekarzy, zapakowaliśmy w pampersy pieniądze i listę emerytów do podpisu o odbiorze emerytury. Chłopak przyszedł do nas, zabrał swoje leki i pampersy z milionami. Potem listonoszka dostarczyła ludziom te pieniądze.

Nikomu jeszcze nie opowiadałam tej historii, bo to była ogromna odpowiedzialność i ryzyko! Pomyślcie tylko, jaka to była odpowiedzialność dla chłopaka, dla listonoszki. Noszenie emerytur setek ludzi w terenie, na którym kradzieże stały się powszechną rzeczą!

Czy każdy emeryt otrzymał swoją emeryturę?

Tak, każdy! Ani hrywna nie zniknęła.

Czy Rosjanie mieli do pani pretensje, że pani ciągle na tej tamie?

W pewnym momencie zaczęłam nawet rozdawać jedzenie w workach w ukraińskich barwach i z napisem: "Dobry wieczór! Jesteśmy z Ukrainy!". To był ważny symbol, pokazywał, że się ich nie boimy. Chociaż za każdym razem, gdy spotykałam sołtysów z okupowanych terytoriów, którzy przyjeżdżali po te worki, widziałam, że ich oczy były pełne bezradności.

Jest pani przedstawicielką samorządu, czy wiedziała pani, że szykuje się kontrofensywa i że pani miejscowość odegra w niej strategiczną rolę?

W ogóle się tego nie spodziewałam. Wiedziałem tyle, co reszta ludzi. To było jak cud. Przez dłuższy czas nic się nie działo, a potem w ciągu jednego dnia wszystko się odwraca. Chociaż teraz myślę, że niektóre sygnały wskazywały na kontratak.

Nasi żołnierze jakiś czas przed kontrofensywą zablokowali nam dostęp do tamy. Tłumaczyłam sobie to tym, że nasza Służba Bezpieczeństwa uważa to za zbyt niebezpieczne. Na początku września nawet osobiście interweniowałam u gubernatora. Wtedy wiele osób z okupowanej strony pisało do mnie z wyrzutem: że jak to jest, że oni nie biorą niczego rosyjskiego, że nadal są Ukrainą, a my ich porzucamy.

Dopiero potem zrozumiałam, że chodziło właśnie o opracowanie kontrofensywy, a my moglibyśmy tam przeszkadzać.

Ofensywa była szybka, choć ukraińscy dowódcy przygotowywali się do niej od dawna.

Właśnie rozmawiałam z sołtyską okupowanej do niedawna wsi. Pytam: "Nadia, jak oni uciekli?" Mówi: "Wyobraź sobie, nawet zostawili zaparzoną kawę. Nie mieli czasu, by wypić. Przeszli obok i pytali: gdzie jest autobus? Z radością im powiedziałam, że nie ma autobusu. Uciekli w jeden dzień".

Kiedy przejeżdżałam przez te wioski, dwa rosyjskie trupy wciąż leżały na poboczu. Nasi ludzie, choć wiele od Rosjan wycierpieli, widzą, jak oni zachowują się wobec swoich. Mówią, że to niedobrze, że ich tak zostawili.

Wielu pani znajomych, samorządowców, pozostało pod okupacją. Czy na waszym terytorium byli otwarci kolaboranci jak mer Kupiańska, który sam wpuścił armię rosyjską do miasta?

W mojej okolicy nie było takich przypadków. Służby ukraińskie jednak prowadzą teraz rozmowy ze wszystkimi, którzy w tym czasie przebywali na okupowanym terytorium. Nie ma jeszcze podejrzanych i mamy przecież domniemanie niewinności. Kolaboracja to coś dobrowolnego. Żaden z naszych sołtysów nie prowadził wieców czy kampanii na rzecz Rosji, ale przecież musieli rozmawiać z okupantami, aby dbać o mieszkańców swoich wiosek i gmin.

W Ukrainie część opinii publicznej uważa, że urzędnicy, samorządowcy czy w ogóle osoby znane, powinny natychmiast opuścić okupowane terytorium.

Uważam, że nie należy zostawiać ludzi samych, zwłaszcza gdy wielu z nich jest bezradnych. Ten, kto mógł wyjechać, zrobił to od razu, a zostali ci bardziej potrzebujący pomocy. Ja sama po drugiej stronie miałam niewidomą matkę. Byłam na tej tamie też dla niej, dla moich rodziców, dla tysięcy bezsilnych ludzi, którzy po prostu nie mieli innej pomocy i nie mogli wyjechać.

Powiedziałam też naszym służbom: róbcie ze mną, co chcecie, a ja będę czołgała się po tej tamie, by dostarczyć ludziom leki, pieluchy i jedzenie. Nie każdy może wyjechać, a ja podziwiam tych sołtysów, którzy zostali ze swoimi ludźmi. Byli świadomi niebezpieczeństwa.

Ludzie na terenach wyzwolonych są przestraszeni, wielu jest wściekłych. W końcu głodowali, byli bez prądu i gazu. Nie wolno ich zostawić. Widziałam tam znajomych, którzy przez ten czas posiwieli, postarzeli się. Przeszli przez sześć miesięcy piekła.

Dla Wirtualnej Polski Igor Isajew

Źródło artykułu:WP magazyn
wojna w Ukrainiewładimir putinMagazyn WP