Musisz jechać obok pijaka i za to płacić - kto to wymyślił?
Coraz więcej przedmiotów z naszego codziennego życia się miniaturyzuje. W większości przypadków są to zmiany na korzyść, jednak nie zawsze. Najlepszym przykładem niepożądanej miniaturyzacji jest zastąpienie autobusów normalnych rozmiarów minibusami. Minibusy jeżdżą gdzie chcą, kiedy chcą i którędy chcą. To jak jazda autostopem, tylko gorsza, bo za siedzenie obok pijaka jeszcze musisz płacić - pisze Jamie Stokes w Wirtualnej Polsce.
Miniaturowe wersje różnych rzeczy są często lepsze, słodsze i bardziej seksowne w porównaniu do swoich dużych odpowiedników. Spójrzmy na misie, minispódniczki i bikini. Niestety nie jest to uniwersalna zasada. Mały płaski telewizorek nie jest lepszy od ogromnego płaskiego telewizora, nigdy nie otrzymałem też maila z zapytaniem, czy chciałbym pomniejszyć swojego penisa.
Innym przykładem na to, że spadek rozmiaru oznacza spadek jakości są minibusy - dużo, dużo gorsze od autobusów normalnych rozmiarów. Autobus powinien, zgodnie z definicją, by pojazdem służącym do transportu dużej liczby osób. Zastępowanie autobusów minibusami wydaje się więc tak rozsądne, jak zastępowanie schodów zboczem pokrytym lodem.
Tymczasem w całej Polsce autobusy znikają, ustępując miejsca tysiącom minibusów. To jak koniec okresu Jury. Ogromne ciężkie bestie, które rządziły ziemią przez tysiąclecia, niespodziewanie wymierają, a szybkie, kolorowe stworzonka wyrastają jak grzyby po deszczu, by zapełnić sobą całą przestrzeń.
Działający w grupach nowi są nieprzewidywalni i bardzo niebezpieczni, zupełnie jak Welociraptory. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się pojawić i – jeśli nie chce się stracić życia lub kończyn - lepiej trzymać się od nich z daleka.
Staram się unikać opuszczania miasta tak bardzo jak to możliwe, zdarza się jednak, że bywam zmuszony do odbycia wędrówki w stronę jednego z tych wielkich, zielonych i pustych miejsc na mapie. Do niedawna tereny wokół miasta obsługiwane były przez staromodne autobusy PKS-u. Niektóre z nich wyglądały tak jakby były na służbie od czasów Potopu Szwedzkiego, ale trzymały się rozkładu, a ich kierowcy rozumieli różnicę między 14-tonowym autobusem i Fiatem 125.
Brakuje mi tych rozkładów jazdy. Pekaesowskie rozkłady jazdy były pustawe i często zawierały trudne do wyjaśnienia adnotacje (- nie kursuje w czwartki w marcu, * - z wyjątkiem sytuacji, kiedy kierowcą jest Paweł, bo on boi się skręcać w lewo), ale przynajmniej dawały jako takie wyobrażenie o tym, w których godzinach dnia należy spodziewać się autobusu.
Minibusy nie mają rozkładów. To znaczy niektóre może i mają, ale trzymają się ich jak scenariusz Toy Story rzeczywistości. One trzymają się zasady ruszania wtedy, kiedy zbierze się tak duża liczba pasażerów, by podróż się opłacała. Nie wierzyłem, dopóki nie zobaczyłem tego na własne oczy. Trudno wyobrazić mi sobie stosowanie tej zasady w przypadku innych środków transportu: "Tak, proszę pana, pociąg odjedzie z toru siódmego, ale dopiero gdy znajdzie się 900 osób chcących pojechać do Katowic."
Minibusy jeżdżą gdzie chcą, kiedy chcą i którędy chcą. Zatrzymają się, widząc cię machającego jak wariant w jakimś odludnym miejscu z dala od cywilizacji, jeśli kierowca akurat poczuje przypływ litości. Innymi słowy jazda minibusami jest jak jazda autostopem, z tą różnicą, że musisz za nie płacić i masz większe szanse siedzenia obok pijaka.
Kto to wymyślił?
Jamie Stokes specjalnie dla Wirtualnej Polski