Mika Hakkinen, dwukrotny mistrz świata F1: "Kubica może wrócić na tor. Wierzę w niego"© Forum/Reuters | Tim Chong

Mika Hakkinen, dwukrotny mistrz świata F1: "Kubica może wrócić na tor. Wierzę w niego"

Marcin Makowski
14 września 2018

- Sam talent nigdzie cię w Formule 1 nie zaprowadzi. Musisz umieć rozmawiać z ludźmi, nieustannie poprawiać błędy, słuchać tylko zaufanych doradców i wierzyć w to, że dasz radę. Wiary w siebie nie można jednak mylić z arogancją, a nawet gdy wygrywasz, musisz zrobić chwilę przerwy na złapanie oddechu - mówi Wirtualnej Polsce dwukrotny mistrz świata Formuły 1, Mika Hakkinen.

Marcin Makowski: To nie jest pana pierwsza wizyta w Polsce. Co tym razem sprowadza dwukrotnego mistrza Formuły 1 do Warszawy?

Mika Hakkinen: To prawda, w Polsce byłem wcześniej kilka razy, ale nigdy z tak ciekawego powodu, jak świętowanie setnej rocznicy odzyskania niepodległości. Jestem jednym z panelistów projektu ”100x100” Polskiej Fundacji Narodowej, podczas którego wpływowi ludzie ze świata kultury, sportu czy biznesu będą opowiadać o tym, jak osiągneli sukces, oraz jak możecie ich doświadczenia wykorzystać jako naród. Poza tym miałem okazję spotkać się z premierem Mateuszem Morawieckim.

Było coś o elektrycznych samochodach?

(Śmiech). Nie do końca, ale poza historią, premier mówił dużo na temat potencjału, który ma obecnie Polska oraz o szansach jego pełnego wykorzystania. Nie chcę zabierać głosu na temat polityki, bo jestem tylko kierowcą wyścigowym, ale naprawdę mam poczucie, że jako Polacy jesteście w przełomowym momencie dla swojego kraju, ale…

Obraz
© East News / Mika Hakkinen (z lewej) i Patrick Ney podczas spotkania zorganizowanego przez Polską Fundację Narodową. Otwierało ono projekt "100x100" w Reducie Banku Polskiego. (fot.Mateusz Grochocki) | Mateusz Grochocki

Nie wykorzystujemy go w pełni?

Podczas kariery w Formule 1 i później, zwiedziłem właściwie cały świat. Choć macie bardzo ciekawą przeszłość i przyszłość przed sobą, o Polsce zawsze było zaskakująco cicho. Dzisiaj powoli się to zmienia, w samej Warszawie coraz więcej firm widzi możliwości inwestowania, przenosi albo otwiera swoje biura. To bardzo motywujące i musicie zrobić wszystko co w swojej mocy, aby ta atmosfera udzieliła się również młodym ludziom, którzy zastanawiają się nad swoim życiem.

Między innymi to chciałem osiągnąć mówiąc o własnym sukcesie. Liczyłem na to, że słuchający mnie studenci pomyślą: ”hej, jeśli on dał radę spełnić swoje marzenia, dlaczego ja mam tego nie zrobić?”.

A propos sukcesów. Pańska kariera w wyścigach to naprawdę długa droga. W 1973 pierwsze kroki w kartingu, w 1981 tytuł mistrza Finlandii. W wieku 18 lat przeszedł pan do brytyjskiej formuły 3, gdzie w 1990 wywalczył tytuł mistrzowski. Od początku widział pan swój cel w postaci Formuły 1, czy to był proces, a apetyt rósł w miarę jedzenia?

Zdecydowanie cały ten czas postrzegam jako skomplikowany proces uczenia się codziennie czegoś nowego. Uczenia się również samego siebie i szukania błędów w nawykach i zachowaniu. Formuła 1 była wtedy tak daleko, że trudno mi było sobie nawet wyobrazić, że pewnego dnia usiądę w bolidzie i pojadę na torze Grand Prix. Jedna cecha charakteru pomagała mi jednak od dzieciństwa: nie miałem żadnych wątpliwości, że jestem najlepszym i najszybszym kierowcą na świecie.

Poza Michaelem Schumacherem.

No tak, kawał był z niego skurczybyka (śmiech). Non stop konkurowaliśmy na jakiś wyścigach, na długo przed Formułą 1. Nie przeszkadzało mi to jednak wstawać rano, patrzeć w lustro i mówić sobie: ”Mika, nie ma w tym fachu lepszego od ciebie”. To może brzmieć śmiesznie, ale przekładało się na mój styl jazdy i umiejętność podejmowania ryzyka. Cały sekret polegał jednak na tym, żeby pewności siebie nie mylić z arogancją. A tą byłoby myślenie, że w wieku 18-lat nie mam niczego więcej do nauczenia się.

Czyli pewność siebie musi iść w parze ze świadomością własnych ograniczeń.

Znałem wielu kierowców, którzy mieli tą pierwszą, ale nie potrafili wyciągać wniosków z błędów i nie znali własnych ograniczeń.

Kiedy w takim razie przyszedł moment, w którym poczuł się pan gotowy konkurować z najlepszymi?

Dotarło to do mnie chyba dopiero wtedy, gdy podpisałem kontrakt z teamem Lotus w 1991 roku. Stopniowo, z dnia na dzień, zaczynałem rozumieć w co ja się najlepszego wpakowałem. Ale mówiąc poważnie, gdy już się z tym wszystkim przespałem przyszło niesamowite uczucie uświadomienia sobie, że wreszcie mogę pokazać maksimum potencjału, na który mnie stać, a droga wiedzie tylko w górę, na sam szczyt. Nic, żadne zwycięstwa w Formule 3 nie równały się z frajdą konkurowania z samą czołówką.

Obraz
© EAST NEWS/AFP / 12 sierpnia 2000 r. Hungaroring. Dwaj wielcy kierowcy i rywale - Niemiec Michael Schumacher (z lewej) i Fin Mika Hakkinen (z prawej). Pomiędzy nimi stoi prezes FOA Bernie Ecclestone. (fot. PIERRE VERDY) | PIERRE VERDY

Niektórzy mówią w takich sytuacjach: ”to był pierwszy dzień reszty mojego życia”. Przesada, czy faktycznie świat stanął na głowie?

Dokładnie tak się czułem, to był dzień zero. F1 to nie tylko inny poziom jazdy, ale również wkroczenie w ogromny świat biznesu, kibiców, podróżowania, współpracy z zespołami. I ta nieustanna świadomość, że każdy wyścig to starcie nie tyle z najlepszymi kierowcami jakiejś kategorii albo kraju, ale po prostu - najlepszymi kierowcami jacy istnieją. Żaden z nich nie chciał sprzedać tanio skóry, to byli naprawdę poważni i kochający rywalizację ludzie.

Czego się pan od nich nauczył?

To dobre pytanie, bo wielu ludzi zarówno w życiu jak i sporcie traktuje swoich rywali jako wrogów. Oczywiście, w sensie formalnym konkurują oni o twoje podium i nikt nie będzie miał skrupułów wyprzedzić cię na zakręcie, ale moim zdaniem kluczową rzeczą w utrzymywaniu formy jest uczenie się od nich. Będąc w tak wymagającym środowisku jak Formuła 1, możesz przyjąć za pewnik, że każdy z tych facetów ma niesamowity talent.

Co ich jednak odróżnia, dlaczego niektórzy są lepsi od innych? Bo poza talentem potrafią się jeszcze nieustannie uczyć, obserwować otoczenie i wyciągać wnioski. Uczenie się, to jednak nie jest proste powtarzanie tego, co oni robią, ale dostosowywanie najlepszych praktyk do swojego charakteru, stylu jazdy i preferencji.

Na to, kim byłem za bolidem złożyło się wiele osób: Alan Prost, Nigel Mansell, Ayrton Senna, James Hunt, Martin Brundle, David Coulthard. Mogę tak wymieniać jeszcze długo. Poza talentem i uczeniem się od przeciwników, jest jeszcze jedna kluczowa rzecz, gdy chcesz być najlepszy.

Jaka?

Komunikacja.

To prawda. Nawet w latach 90’, zespoły F1 to setki osób pracujących na sukces tej jednej.

I dlatego czasami potrafi być bardzo zwodnicza. Kibice klepią cię po plecach i mówią: ”jesteś mistrzem” - w młodym wieku bardzo łatwo uwierzyć, że dokonałeś tego wszystkiego sam, a reszta zespołu po prostu ci statystowała. To droga do porażki. Rzeczywistość jest bardziej brutalna, i jeśli nie zrozumiesz, że wygrywanie to żmudny proces ciągłych korekt, analizowania danych, kosmetycznych poprawek, które razem składają się na szerszy obraz - wtedy prędzej czy później sam talent przestanie wystarczać.

Podobno był pan pod tym względem bardzo, hmm… nieustępliwy.

Powiedzmy wprost, zespół uważał, że jestem irytujący. Ilość pytań, które zadawałem, była przytłaczająca. Inżynierowie nie lubili ze mną współpracować, bo byłem tak uparty i ich wkurzałem. Mika Hakkinen - wrzód na tyłku (śmiech).

Był jednak banalny powód, dla którego to robiłem. Chciałem być najlepszy, a drogą do tego celu było dla mnie eliminowanie błędów. Muszę jednak podkreślić, że to był mój indywidualny sposób osiągania sukcesu. Nie odkryłem żadnej uniwersalnej prawdy i schematu, który każdy może w szczegółach powtórzyć we własnym życiu.

Po prostu chciałem zrozumieć, dlaczego rywale byli na jakimś odcinku lepsi, a ja nie dawałem ich rady dogonić. Co robili inaczej, i jak tą ”inność” dostosować do siebie i wykorzystać jako przewagę. Gdy wyciągnąłem wnioski, dzieliłem się nimi z zespołem i wspólnie dostosowywaliśmy strategię. Gdybym wszystko chciał robić samodzielnie do końca, nigdzie bym nie zajechał. W momencie, w którym przejdziesz już tę drogę, zgrasz się z teamem i wypracujesz własne rutyny wygrywania, możesz robić rzeczy magiczne. To jednak czasami trwa lata.

To prawda. Po debiucie w Lotusie, w 1993 r. przeszedł pan do teamu McLaren. Dopiero po siedmiu latach wyścigów odniósł pan pierwsze zwycięstwo podczas Grand Prix Hiszpanii. Kiedy kierowca wygrywa, życie jest łatwe, ale o czym myśli się przez tak długi czas bez lepszych rezultatów?

Przyznaję, niesamowicie trudny czas. Człowiek myśli, że robi wszystko idealnie, ale to i tak nie wystarcza. Dlatego właśnie musisz mieć wokół siebie dobrych ludzi. Nie tylko zespół wyścigowy, ale przede wszystkim wierzącą w ciebie rodzinę i przyjaciół, którzy podnoszą cię na duchu. Nikt nie jest na tyle silny, żeby dźwigać siedem lat porażek na własnych barkach.

Bo dla kierowcy Formuły 1 każdy wyścig, w którym nie znajdzie się na podium, to w jakimś sensie porażka. I tutaj wracamy do kwestii komunikacji. Jeśli nie rozmawiasz na temat swoich niepowodzeń, nie dajesz sygnału zwrotnego że pracujesz nad sobą i udoskonalasz technikę, w końcu nawet najlepszy team zaczyna tracić nadzieję. Tutaj wszystko musi iść ze sobą w parze. Dam przykład. Podczas pierwszego sezonu w 1991 nasz samochód był około 50 kg za ciężki. W tym sporcie to naprawdę wiele. Trzeba było zagryźć zęby i jeździć, bez szans na ”pudło”.

Później, gdy przeszedłem do McLarenaa non stop zmienialiśmy konstrukcję i silniki. Była jednostka Porsche, Hondy, Forda, Lamborghini, Mercedesa… i one nieustannie się psuły. W Formule 1, w przeciwieństwie do normalnego samochodu, silnik jest częścią konstrukcji całego szkieletu nadwozia, dlatego przeciążenia podczas jazdy i zakrętów wpływają na jego kształt. Wiele jednostek tego nie wytrzymuje i wybucha. Tak było w naszym przypadku.

I teraz powiedz, co miałem zrobić? Została tylko jedna rzecz - po prostu nieustannie szukać lepszych rozwiązań, wysyłać informację zwrotną i czekać na lepsze czasy. A wiedzieliśmy, że jeśli będziemy konsekwentni, w końcu przyjdą. Gdyby tego zabrakło, nikt nie miałby motywacji, żeby starać się dalej.

Obraz
© East News/Reuters / Singapur. Marzec 2008 r. Mika Hakkinen w bolidzie McLaren Mercedes. Dwukrotny mistrz Formuły 1 po teście toru stwierdził, że będzie on stanowił wyjątkowe wyzwanie dla kierowców. Nie pomylił się. (fot. Vivek Prakash) | Vivek Prakash

Zamiast tego w 1995 roku w Australii wydarzył się panu okropny wypadek, który niemal przypłacił pan życiem. Gdy już się pan ocknął w szpitalu, przyszła myśl, że to koniec marzeń?

Na początku nie miałem siły myśleć o niczym innym, poza bólem. Miałem pękniętą czaszkę, byłem faszerowany lekami. Przez ponad miesiąc leżałem w szpitalu. Gdy w końcu poczułem się nieco lepiej i chciałem polecieć do domu, pojawił się kolejny problem - nikt nie był pewien, czy mogę wsiąść do samolotu, a moje ledwo zrośnięte kości wytrzymają zmianę ciśnienia.

W związku z tym postanowiono zrobić eksperyment i zabrano mnie do siedziby australijskiej marynarki wojennej i wsadzono do komory hiperbarycznej. Siedziałem w tej metalowej klatce kilka godzin, czekając czy przypadkiem nie eksploduje mi głowa. Na szczęście nie eksplodowała i mogłem wrócić do Wielkiej Brytanii gdzie… powtórzono testy. Wściekłem się i powiedziałem: dosyć. Żadnych igieł, badania ciśnienia, leków. Chciałem wrócić do ścigania się, ale zanim udało mi się to zrobić, minęły kolejne miesiące. Czekałem, ćwiczyłem, dużo rozmyślałem.

Nie bał się pan, że McLaren nie będzie chciał czekać tak długo?

Na szczęście chcieli. Powiedzieli tylko: ”okej Mika, masz tyle czasu ile potrzebujesz, wracaj jak poczujesz się lepiej”. Po jakimś czasie przyszedł moment, w którym wiedziałem, że trzeba wyjść, i choćby bolało, ruszyć na testy. Powoli i od nowa oswoić się z bolidem. Gdy zespół zobaczył mnie po raz pierwszy od wypadku, choć wiedział jak będę wyglądać, był w szoku.

Dużo straciłem na wadze, miałem ogoloną głowę. Nie chciałem oglądać ich spojrzeń i wskoczyłem za kierownicę. Od razu poczułem, że przez ten czas wszystko przygotowano idealnie pode mnie. Samochód był jak garnitur szyty na miarę. Odpaliłem silnik, który brzmiał fantastycznie, powoli wyjechałem z garażu, lekko dodałem gazu, a potem ruszyłem. Boże, co za uczucie.

Nie miał pan żadnych wątpliwości, lęku?

Nie. Po prostu zakochałem się na nowo w aucie, prędkości. Nie miałem żadnego lęku. Chciałem wszystkim pokazać, że nadal to mam, i kolejne okrążenia pokonywałem jak błyskawica. Coś nie do opisania. Nie mogło być inaczej, wiedziałem całym sobą, że w tej sytuacji nie ma planu B. Ścigałem się odkąd miałem pięć lat, doszedłem najwyżej jak się dało, byłem w najlepszej drużynie w stawce. Jeśli zrezygnuję teraz, nie będzie powrotu. Nie chciałem wrócić do domu i płakać wieczorami na sofie. Mogłem jechać tylko naprzód.

I tak dojechał pan do pierwszego i drugiego tytułu mistrza świata Formuły 1. To był rok 1998 i 1999. Miał pan w ogóle czas na świętowanie sukcesu, gdy już przyszedł?

Oj tak, miałem czas. Oczywiście byłem zajęty kwestiami marketingowymi, mediami, lataniem po świecie, występowaniem w reklamach. Tak spędziłem miesiąc po pierwszym tytule. Nie da się tego porównać z niczym, czego doświadczyłem wcześniej. Masz wrażeniem, że przez chwilę kula ziemska kręci się wokół ciebie. Na szczęście udało się w tym show nie zatracić bez reszty, i w ostatni miesiąc przed restartem tego całego cyrku Formuły 1 wyjechałem na wakacje.

Wynająłem jacht i na cztery tygodnie zaszyłem się w Karaibach. Nurkowanie, pływanie, narty wodne, jedzenie i spanie. Tylko ze swoimi myślami. To był świetny moment do naładowania baterii i powrotu do pełnej formy. To był też sposób, aby znowu poczuć głód wygrywania.

Plan wypalił.

I to jak. Kolejny sezon, kolejne rekordy, kolejne mistrzostwo. Ale tym razem po wszystkim nie wynająłem łodzi… i to był błąd. Zabrakło spokoju i chwili na oddech, który jest potrzebny w sytuacji, gdy 11 miesięcy w roku jesteś poddawany nieustannym testom, krytyce i obciążeniom.

Obraz
© East News / Warszawa. 10 września 2018 r. Spotkanie premiera Mateusza Morawieckiego oraz Miki Hakkinena. (fot. Jan Bielecki) | Jan Bielecki

Jak żyje się pod taką presją?

Trudno, ale da się ją oswoić jeśli uświadomisz sobie, że nie musisz słuchać opinii wszystkich ludzi, którzy mają ci coś do powiedzenia. Zdecydowana większość powtarza banały, nie ma na myśli twojego dobra, niektórzy zupełnie wprost chcą zaszkodzić. Musisz po prostu wiedzieć czyje uwagi są cenne i mogą ci pomóc się rozwijać, a czyje puścić koło ucha. To najprostsza i jednocześnie najtrudniejsza rzecz w życiu.

Czy miał pan w swojej karierze taki moment, w którym jedna rada kogoś z zewnątrz sprawiła, że zmienił pan swój sposób myślenia o wyścigach. Coś poprawił, radykalnie zmienił?

(Cisza). Wiem, że długo się zastanawiam, ale myślę, że był taki moment. Musi pan pamiętać, że Formuła 1 to grupa absolutnych specjalistów, ale jednak środowisko dosyć zamknięte na świat zewnętrzny. Ciężko powiedzieć, w którym momencie ta ekskluzywność zaczyna działać przeciwko nam. Na szczęście miałem wokół siebie ludzi, którzy wiedzieli o co w tym sporcie chodzi. To od nich dowiedziałem się, że popełniam błąd, którego w zespole nie potrafiliśmy dostrzec. Po prostu jeździłem za szybko.

To w Grand Prix można jeździć za szybko?

Oczywiście. Mój samochód nie był w stanie nadążyć za wynikami, które chciałem wykręcić. W pewnym momencie trzeba było po prostu nieco zwolnić. Wykonywać te same manewry nieco precyzyjniej. Nigdy nie wydarzyłoby się to, gdybym nie szukał opinii przyjaciół, którzy wiedzieli co mówią i chcieli pomóc. Z samych danych generowanych przez samochód nie dało się wywnioskować tego, co podpowiadała mu intuicja. Dlatego zawsze, nawet na topie, trzeba mieć otwartą głowę na zmiany, dbać o siebie, zdrowo się odżywiać. Połączenie tych elementów to jeden z najważniejszych czynników przy osiąganiu sukcesu.

Później przyszedł rok 2000 - wicemistrzostwo świata, a następnie 2001 - koniec karier. I to w wieku 34 lat, nadal u szczytu możliwości. Skąd taka decyzja?

Może moja odpowiedź będzie rozczarowująca, ale po prostu poczułem się spełniony. Dwukrotnie podnosiłem trofeum najszybszego kierowcy na świecie, czego mogłem chcieć więcej? Nie było niczego więcej. Prawdę mówiąc, był też drugi aspekt mojej decyzji - w 2001 roku znowu miałem wypadek, bolid psuł się częściej niż zwykle. W szpitalu zaczęły nachodzić mnie myśli, że zbliżam się do granicy mojego szczęścia i zaczynam grać w tchórza ze śmiercią.

Musi pan pamiętać, że w tamtych czasach nie było równie wyrafinowanych systemów bezpieczeństwa co obecnie. Wielu kierowców ginęło na torze. A ja nie chciałem być jednym z nich, miałem niesamowitą rodzinę, do której pragnąłem wrócić. I tak po prostu zrobiłem, niczego nie żałując.

Na koniec muszę jeszcze o to zapytać, polscy fani Formuły 1 by mi nie wybaczyli. Zna pan Roberta Kubicę osobiście? Jakim jest kierowcą?

Znam go, to świetny facet i utalentowany kierowca. Ma ogromnie wielu fanów na świecie, gdy jeszcze jeździł wszędzie było widać biało-czerwone flagi.

Czy pana zdaniem może wrócić do bolidu i do wygrywania. Mimo kontuzji?

Tak. A wie pan dlaczego? Bo tak jak mówiłem, maszyna którą prowadzisz jest zaprojektowana i stworzona dokładnie pod twoje warunki fizyczne. Skrzynia biegów, przekładnie, przyciski na kierownicy, opór kierownicy przy zakrętach - niemal wszystko można dostosować.

Ba, da się nawet wystarać w FIA o zmianę przepisów i zamontować w bolidzie część, której nie mają inne zespoły, aby pomogła wyrównać różnice w osiągach wynikające z kontuzji. Jestem przekonany, że jeśli Kubicy uda się wrócić, to będzie prawdziwy sukces. I dla Polaków, i dla fanów F1, i dla wszystkich ludzi po urazach fizycznych, którzy będą mieli idealny przykład motywacyjny. Robert jest nadal wystarczająco młody i silny, aby wygrywać. Wierzę w niego i trzymam kciuki.

Rozmawiał Marcin Makowski dla WP Opinie

Źródło artykułu:WP Opinie
Komentarze (0)