"Mężczyźnie w życiu lżej" - te kobiety marzą o synu i już wiedzą, jaką ma mieć przyszłość
O polski reportaż jestem pytany w wielu krajach: skąd się wziął, dlaczego literacki, dlaczego taki dobry, dlaczego nie ma odpowiednika w świecie i czy ja wiem, dlaczego oni go nie mają. Wiem – mówię. Bo nie było u was komuny.
26.10.2018 | aktual.: 26.10.2018 16:49
Wyciągam z zanadrza reportaż Barbary N. Łopieńskiej „Łapa w łapę” z roku 1976, tłumaczę, że jest o tresowaniu tygrysów w cyrku, powstał na podstawie rozmowy z treserką, panią Haliną i czytam im na głos niektóre fragmenty:
1) „Jej rada jest taka: karmić przed numerem. Nie za dużo, żeby nie były leniwe, ale i nie za mało. Bo jeden tygrys - cichy i spokojny - będzie się z głodu podlizywał, znów drugi - nerwowy - może skoczyć”.
2) „Bić, to jest stara metoda. Teraz, od dziesięciu lat chyba, wszyscy treserzy przeszli na tresurę łagodną. Choć taka tresura jest jej zdaniem bardziej niebezpieczna. Zbytnie spoufalenie nie jest dobre”.
3) „Wszystkie naraz jeszcze nigdy się nie zbuntowały. Zresztą zdaniem pani Haliny, to one nawet by miały gorzej na wolności. Czy one w ogóle wiedzą, że siedzą w klatce?”.
4) „Pani Halina mówi, że w każdym państwie wybija się jakiś treser, ale najlepiej mają treserzy w Związku Radzieckim. Tam jest stały cyrk w każdym mieście. Mają dobre warunki i pod względem tresury najwyżej stoją”.
5) „Treserem może zostać każdy człowiek z cyrku. Taki, co przeszedł choćby żonglerkę czy, powiedzmy, człowiek guma”.
Ponieważ u nas (mówię im), wszystko czytało się między wierszami, polski reportaż był o tym o czym był, ale i o czymś jeszcze. Reporterzy musieli nauczyć się pisać tak, żeby przechytrzyć cenzora, być uczciwym wobec czytelnika i móc sobie samym spojrzeć w oczy (w lustrze oczywiście). W związku z tym reportaż, jak mówi Krall, był oazą przyzwoitości. Reporterzy, jak mówi Szejnert nie mogli pisać o ogóle, więc pisali o szczególe. Reporter szlifował w tej sytuacji literacką stronę swoich tekstów. Czytelnik szukał w nich drugiego dna, czasem znajdował siódme.
Tak do gazet zakradła się literatura.
Więc teraz przeczytam Państwu (mówię) jeszcze raz te sześć fragmentów na głos. Jeśli chcecie wiedzieć, jak rozumiał je Polak AD 1976, pamiętajcie, że tygrysy to obywatele, a treserzy to władza. Na przykład służba bezpieczeństwa lub partia komunistyczna. Czytam, zagraniczna publiczność poruszona. Reportaż – podsumowuję - w Polsce był właśnie sposobem na radzenie sobie z zakazem pisania wprost o systemie.
„Od formy zależało ile się przemyci. Kiedy nie da się mówić wprost, można się posłużyć cytatem, przenieść informację na barwę słowa, zawieszenie głosu, ironiczną pointę. Barbara Łopieńska była najlepsza z całej grupy w myleniu pogoni. >Basia, krótko mówiąc – wspominał ją Jerzy Pilch – miała wrażliwość graniczącą z pomieszaniem zmysłów<. W jej reportażach z lat siedemdziesiątych wrażliwość ta była głównie skierowana na to, by mówiąc o byle czym, nieraz z głupia frant, powiedzieć coś więcej. Na przykład "Wernisaż" tekst o otwarciu salonu Mody Polskiej w Bydgoszczy naprawdę był o czymś innym” – napisała Małgorzata Szejnert we wstępie, wznowionego po śmierci Łopieńskiej wydania jej książki z r. 1980 „Łapa w łapę” i przytacza fragment wypowiedzi Łopieńskiej:
"Chodziło mi o to, żeby pokazać ten fałsz, te szminki, to kretyństwo […] Szminka kosztowała tyle, co dwie pensje tych ludzi, którzy się pchali na otwarcie. Chodziło mi o zderzenie tego nadęcia ze zwykłymi ludźmi. Uważałam, że to jest tekst >>w ogóle<< a nie o otwarciu Mody Polskiej<”.
„Nie chciały mieć córek – pisze Małgorzata Szejnert. - Obawiały się, że córka będzie powtarzać ich życie. Ale i dla swych synów nie spodziewały się niczego. (>Ona powie mu tak: żyj, jak uważasz za stosowne. I tak będzie miał pretensję<). Był to, jednym słowem, reportaż o utracie nadziei. Niczego takiego nie mógł wtedy o społeczeństwie polskim powiedzieć publicysta. Udało się to pomysłowej reporterce”.
Syn
Wszystkie chcą mieć syna. Rozmawiały o tym w środę przed obchodem. Pani Kozłowska, technik chemik, lat dwadzieścia siedem, ta, która leży pod oknem, powiedziała:
– Mężczyźnie w życiu lżej.
Dziewczyna zakocha się nie w tym, co trzeba: córka cierpi i matka cierpi. A może to tylko pani Kozłowska spotykała same takie nieszczęśliwie zakochane dziewczyny? Ona nie miała nieszczęśliwych miłości, ale życie ma takie: powrzuca garnki do zlewu, jest już dziewiętnasta, mąż wyżera z lodówki kiełbasę, a pani Kozłowska nie czuje się wolna.
– Syna i tylko jednego. Żeby miał zapewnione życie – powiedziała pani Zawadzka, krawcowa, lat dwadzieścia, ta, która leży pod drzwiami. Urodzi tego syna, a potem ułożą sobie z mężem takie normalne życie – z wyjazdami na wczasy albo do kwater prywatnych.
Pani Gębala, rolnik spod Warszawy, ta, która leży na dostawce, też szybko się zdecydowała. Wyszła za mąż raczej z miłości z wzajemnością i mąż powiedział: „Nie będziemy się tak o wszystko zabijać, dopiero po dziecku dołożymy sobie trochę tego komfortu”.
Środa nie jest dniem odwiedzin, ale mąż pani Wozak, dwudziestodwuletniej kadrowej, jakoś się wkręcił. Miał dla żony ważną wiadomość. Już myśleli, że jak wstawią łóżeczko, to będą musieli zrezygnować z ławy, ale mąż właśnie postanowił, że dorobi nogi na zawiasach, i proszę sobie wyobrazić – ława się zmieści.
Pierwsze dziecko urodzi również pani Zielińska, inżynier, lat trzydzieści. Bardzo się bała ustabilizowanego życia – ona i jej koleżanki ze studiów. A teraz wszystkie jej mówią: „Słuchaj, strasznie ci zazdrościmy”.
– Specjalnie nie ma czego – powiedziała sąsiadka z prawej, pani Kujawa, lat trzydzieści sześć, pracownik działu gospodarczego spółdzielni inwalidów. Pani Kujawa też chciała mieć tylko jedynaka, żeby nie pragnął tego czy tamtego, ale żeby miał wszystko. A tu proszę – trzecie!
– Niepotrzebne mi to dziecko. Niepotrzebne przy mojej chorobie.
Ma tylko dwa i pół miliona czerwonych ciałek i mówi, że to na pewno na tle nerwowym: człowiek się denerwuje, bo nie wie, czy kupić coś do zjedzenia, czy do ubrania. Owszem, miała kiedyś bogatego, ale on przyprowadził raz kolegę. No i ten bogaty poszedł, a biedny został. Ale dobry jest. Odwiedził ją wczoraj i mówił, że bardzo na nią czeka. Uczy się do egzaminu na wyższą grupę, a bez niej nic mu nie wchodzi do głowy. Jak na jednej stronie ustał – tak stoi.
Drugie dziecko urodzi pani Justyniak, kasjer okienkowy, lat dwadzieścia siedem – ta z największym brzuchem, i pani Żurek, lat trzydzieści jeden – gospodyni drewnianej rudery na Targówku. Teściowa była przeciwna i wszyscy znajomi bardzo się dziwili, bo państwo Żurkowie w ciągu trzech lat zmienili siedem mieszkań, a raz nawet spali z wózkiem na dworcu.
– Ten własny kąt to jednak dużo w małżeństwie daje – mówi pani Żurek.
– Trudno. Przekołowaliśmy się z jednym dzieckiem, to przekołujemy się i z drugim. Co za różnica?
– Zasadnicza – powiedziała pani Kozłowska, technik chemik, ta, która leży pod oknem. – Jedno nauczę, co jest dobre, a co złe. Ale dwojga się nie podejmuję.
– Żeby to można było czegoś nauczyć – wzdycha pani Justyniak, kasjer okienkowy, ta z największym brzuchem. Ona powie mu tak: „Żyj, jak uważasz za stosowne”. I tak będzie miał pretensję.
Dzieciństwo
Będzie chodził do przedszkola i na pływalnię. Będzie grał w tenisa – jeśli moda się utrzyma. Potem pójdzie do szkoły, a pani na pewno będzie lubiła włocławki. Przyjdzie ze szkoły – odgrzeje sobie kartofelki. Skończy szkołę – zacznie się piąć. A potem?
– A potem – mówi pani Justyniak – nic rewelacyjnego go nie spotka.
Rada dla syna
– Nie bądź taki roztentegowany, tylko pracuj. Niestety, ale praca człowieka uszlachetnia – powiedziałaby pani Gębala, rolnik spod Warszawy.
– Dopasuj się do sytuacji. Nigdy nic nie planuj, bo i tak ci nie wyjdzie – powiedziałaby pani Justyniak, kasjer okienkowy.
– Rób, co ci każą – powiedziałaby pani Żurek, gospodyni drewnianej rudery na Targówku.
Jej mąż jest kierownikiem ślusarzy – daje zlecenia. Inżynier działkowicz chciał dać swoją robotę poza kolejką. Mąż się nie zgodził i do dziś nie ma trzynastki.
– Nie bądź za wrażliwy, ale kieruj się prawdą – powiedziałaby pani Wozak, kadrowa. Chociaż nigdy mu wprost nie powie: „Słuchaj, to jest nieprawda”.
Załamałby się i nie wiedział, w co wierzyć. A gdyby spytał, jak jest, to starałaby się go naprowadzić okrężną drogą. Sam musi wybrać, co uważa za prawdę. A każdy wybiera co innego.
– Kochaj przyrodę – powiedziałaby pani Trepczyńska, ta, która nie może urodzić. To bardzo piękne cieszyć się rosą, a nie przeklinać, że się ma mokre skarpetki. – I bądź dobry jak chleb, co leży na stole. Kto chce, może wziąć.
Pani Trepczyńska pochodzi z katolickiej rodziny, jest wierząca, więc i syna chciałaby pokierować tą drogą.
Tradycja
– Nic takiego u mnie nie ma – pani Wozak, kadrowa, nie przypomina sobie, co jej matce przekazała babka. Ani pani Zawadzka, krawcowa. Ani pani inżynier Zielińska.
Co innego tradycje narodowe. Syn musi dobrze znać historię swego kraju. Pani Zielińska będzie to pielęgnować.
– Po co? – dziwi się pani Justyniak, kasjer okienkowy. – Nie można się wzorować na Mickiewiczu czy Słowackim, bo to są odległe czasy.
Za dwadzieścia pięć lat
Ciekawe, ile się będzie czekać na mieszkanie. My żyjemy w Polsce odbudowującej się – dzieciaki będą żyć chyba w odbudowanej. Ale na wszelki wypadek założą dziecku książeczkę, jak skończy rok, góra trzy.
– Bo w naszych warunkach trzeba młodego wyręczyć.
Syn pani Żurek, gospodyni drewnianej rudery na Targówku, będzie mieszkał w ciekawie urządzonym mieszkaniu: dużo poduszek, puszysty dywan, pani Żurek już nie żąda skór tygrysa.
– Pensja pięć tysięcy, własne mieszkanie, a w nim wszystko najedzone i poubierane.
Ale na wszelki wypadek będzie go od maleńkiego uczyła, że bez wielu rzeczy można się w życiu obejść.
Odwrotnie niż pani Wozak, kadrowa. Jej zdaniem, jak się chce – wszystko można osiągnąć.
– Mieliśmy niepraktyczny regał i doszliśmy do wniosku, że przydałaby się komoda. Stolarz powiedział, że nie da się przerobić, a mąż zrobił pięć szufladek i dwie półeczki.
No i proszę, jak się chce – wszystko można.
Pani Justyniak, kasjer okienkowy, bardzo się martwi, że źle się na świecie dzieje: powodzie, głód, kotłuje się wszystko i trzęsie. Ludzie kopią tę ziemię, wiercą, a w środku – wszystko puste! Ludzie są wściekli. Starsze kobiety mówią, że małżeństw nie będzie, śluby zanikną. Za dwadzieścia pięć lat więcej będzie ludzi wykształconych i jak jeden z drugim się pogodzi?
W instytucie pani Kozłowskiej już teraz jest ciężko. Przeprowadzono badania nad masami tynkopodobnymi – coś genialnego. Szybko wdrożono do produkcji.
– No, niestety – mówi pani Kozłowska – ale za dwa lata te domy się odbarwią i trzeba je będzie tynkować od nowa. Teraz już nic nie można zrobić, bo wielu ludzi zleciałoby ze stołków. Do instytutu przyszedł młody inżynier po studiach. Miał pomysł na masy tynkopodobne, chciał poprawić; przesunięto go do gipsów.
– Chyba tak nie będzie, żeby człowiek realizował się w pracy. Musiałby się stać wielki cud.
Niech będzie:
– Zwykłym ślusarzem – pani Kujawa chciała do niedawna, żeby był piosenkarzem.
Ale jednak nie. Ciągle wyrastają młode talenty i ci piosenkarze strasznie się denerwują.
– Te piosenkarze mają jeszcze gorzej jak te ślusarze. Żeby robił coś takiego, aby zarobił, a nikt go nie szarpał.
– Ale co by to mogło być? – martwi się pani Kujawa. – Nawet do dozorcy mają pretensje, że niepomyte klatki. Nawet do tego, co kopie dół, przyjdzie kierownik i powie: „Za duży żeś wykopał”.
– Więc mógłby być artystą pisarzem – mówi pani Zawadzka, krawcowa, ta, która leży pod drzwiami. – Ale sławnym. I żeby pisał coś z życia wzięte.
– Eee, tam. Nie napisze…
– No to profesorem, podróżnikiem czy czymś w tym rodzaju. Miałby możliwość wyjazdów, zwiedziłby starożytne kraje – marzy pani Justyniak. – Miałby wspomnienia z pracy i urozmaicone życie.
– Życie nie jest monotonne – uważa pani Gębala, rolnik spod Warszawy, ta, co leży na dostawce. – Wiosna, lato, jesień, zima, niby tak w kółko, ale przecież każdy rok jest inny. Jej syn będzie mechanikiem w kółku rolniczym. To wcale nie jest monotonna praca. Jednego dnia zreperuje kombajn zbożowy, a drugiego – buraczany. Jeśli akurat będą części.
– To już lepiej inżynier – mówi pani Wozak, kadrowa. – Inżynier elektronik.
Pani Wozak zna wielu elektroników i jak oni rozmawiają, to jest dla niej chińszczyzna, ale naprawdę bardzo ciekawa. Inżynier elektronik – wynalazca. Żeby odkrył coś dobrego dla ludzi. Mówiliby wtedy: „Ach! Jednak doczekaliśmy się! Jednak znalazło się rozwiązanie!”. Inżynier elektronik, wynalazca – ale nie naukowiec. Bo pani Wozak słyszała, że naukowcy mają u nas z odkryciami bardzo duże trudności.
Jego dzień
Wyjście do pracy, przyjście, wyjście z żoną do kina, przyjście.
Kariera
Pani Zawadzka, krawcowa, uważa, że gdyby działał, unowocześniał, to może i tym dyrektorem by został.
– Ale czy dyrektor pracuje? Nie. On żeruje na innych i poniża szarego człowieka. – Pani Gębala, rolnik spod Warszawy, nie mówi, że wszyscy są tacy, pokazują ich czasem w telewizji. Ale w dużej ilości to pasibrzuchy. – On, dyrektor? Tak go ta praca dyrektorska rozbodzie, że przyjedzie do matki, ona mu ugotuje rosołek, a on położy się na leżaku. I to byłoby bardzo przykre. Dyrektor – owszem, ma pieniądze, ma uznanie. Ale on nie mówi szczerze. No, chyba że człowiek starszej daty.
– I współczuć takiemu dyrektorowi należy bardzo. – Pani Justyniak nie chciałaby, żeby syn robił taką karierę. Ani pani Kozłowska, technik chemik. Ani pani inżynier Zielińska.
Idea
Co może być takiego, żeby się poświęcić?
Dalej kariera
Przewodniczący w związkach zawodowych? Gdyby chciał – czemu nie? Wszystko jest dla ludzi. Pani Wozak, kadrowa, nie lubi polityki. Nie lubi, nie interesuje się. Gdyby on polubił – no, trudno! Ale nie daj Boże wtrąciłby się na margines społeczny – tego by nie przeżyła.
Pani Justyniak, kasjer okienkowy, mówi, że dyplomata ma dobre życie. Ale dziś jest, a jutro – co z nim może być?
– Tak, tak – zgadza się pani Gębala, rolnik spod Warszawy, ta, co leży na dostawce. – Nie należy się wtajemniczać w sprawy państwowe, bo tego żaden prywatny mózg nie rozwikła. U nich w rodzinie nikt takimi sprawami się nie zajmował, choć tato był dwie kadencje sołtysem. Ale zrezygnował. I jak pani Gębala sobie pomyśli, że syn miałby być naczelnikiem gminy, to aż dreszcze ją przechodzą. Taka martwica panuje w jej naczelniku, że nic nie można załatwić. Matka pani Gębali nie umie się wysłowić i zanim co powie, to już naczelnik nie ma czasu.
Uczciwość
Matka pani Justyniak, tej z największym brzuchem, nawet często używa tego słowa. Ale dla pani Justyniak mogłoby go w ogóle nie być.
– Nie pasuje do nikogo, kogo znam.
A pani Gębala, rolnik spod Warszawy, widzi po sobie, że uczciwością dalej zajedzie niż nieuczciwością. Zajechała właśnie z paszą do pół drogi, kiedy zorientowała się, że kasjerka wydała jej za dużo reszty. Wróciła i dobrze zrobiła. „Kochana, powiedziała kasjerka, ja już do pani wysłałam zawiadomienie: »Jeśli pani nie zwróci, oprze się to w sądzie«”.
– Ale czasem człowiek w ogóle nie wie, czego się trzymać – mówi pani Justyniak, kasjer okienkowy. – Na przykład sytuacja: stanąć po stronie człowieka i być wyrzuconym z pracy, czy nie stanąć i zostać.
Pani Zawadzka, krawcowa, uważa, że jest to sytuacja makabryczna. A może być tak, jak mówi pani Kujawa, że syna wyrzucą, a człowieka zostawią. Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy – poradziłaby.
Skoro człowiek, to powinien rozumieć.
– Dlaczego obaj mają płacić, jeśli jeden może? – pyta pani Żurek, która chciałaby, aby syn miał wielu przyjaciół.
– Uczciwy zawsze znajdzie przyjaciół.
– Ale nie można mówić: „Żyj uczciwie”, bo dla każdego jest granica.
Pani Justyniak nie powie tak synowi.
Panią inżynier Zielińską czeka teraz przykra sprawa. Będzie musiała zamienić to M-2 Za Żelazną Bramą, a spółdzielnia już od kilku lat nie przyjmuje podań. No, trudno, coś wymyśli, bo przecież w każdym tkwi chęć, żeby sobie ułożyć to życie.
– Stosujemy różne chwyty ze smutkiem, ale martwię się, że syn już mojego smutku nie zrozumie.
Mariusz Szczygieł - reporter, felietonista, wydawca. Laureat Europejskiej Nagrody Literackiej (za książkę "Gottland"), Dziennikarz Roku 2013 w konkursie "Grand Press". Oprócz Krall i Kapuścińskiego najczęściej wydawany za granicą polski reporter, jego książki wyszły w 21 językach. Jest autorem trzytomowej antologii polskiego reportażu XX wieku "100/XX" (wydawnictwo Czarne). Wykłada w Polskiej Szkole Reportażu. Od kilku lat co tydzień w "Dużym Formacie" - dodatku do "Gazety Wyborczej" prowadzi swój "Projekt: prawda", w którym różni ludzie zdradzają mu swoje życiowe prawdy. Czechofil, znany propagator kultury czeskiej. 2 listopada w wydawnictwie Dowody na Istnienie wyjdzie jego najnowsza książka reporterska pt. "Nie ma".
Czytaj także:
"Doprawdy, czasem wstyd mi było, że należę do rasy białej" - wstrząsający reportaż z Afryki
Atakowali na uczelni za lewicowe poglądy. Dlatego poprosił o pozwolenie na broń
Ten reportaż długo nie mógł być wydrukowany. Na swój czas czekał w bańkach na mleko
Zobacz także: A jaka jest Twoja Polska? Napisz do WP