Trwa ładowanie...

"Doprawdy, czasem wstyd mi było, że należę do rasy białej" - wstrząsający reportaż z Afryki

W 1928 roku marynarz Tadeusz Dębicki, lat 26, stworzył imponującą swoją wymową książkę z Kongo. Jest ona dowodem na to, że był on jeden z pierwszych autorów, który nie myślał w kategoriach rasy.

"Doprawdy, czasem wstyd mi było, że należę do rasy białej" - wstrząsający reportaż z AfrykiŹródło: Pixabay.com
dm3nxrh
dm3nxrh

Jeśli każda cywilizacja ma tendencje do narcyzmu – jak twierdził Kapuściński – to Dębicki reporter, Dębicki gość zachowywał się w Afryce jak ktoś, kto nie zamiaru być narcyzem. Tadeusz Dębicki był synem Zdzisława Dębickiego, poety i krytyka literackiego, który w latach 1918–1929 kierował „Tygodnikiem Ilustrowanym”.

Nim powstał zaskakujący w swej otwartości reportaż Moiendi Nzadi, u wrót Konga – a powstał przy okazji podróży Tadeusza do Konga na statku Mateba – autor próbował już swoich sił w tekstach marynistycznych. Jako student Szkoły Morskiej w Tczewie, którą skończył w 1924 roku, prowadził dziennik z innego rejsu na statku Lwów – z Gdańska do Rio de Janeiro i z powrotem.

Dębicki rzeczowo rejestruje monotonne dni na morzu, ale kiedy tylko w porcie lub na falach dzieje się coś niecodziennego, potrafi dostrzec sytuacje, z których może zrobić anegdotę lub scenkę.

Na przykład w Rio De Janeiro, gdy Lwów nawiedzili goście, z których dwóch miało równo ucięte noski prawych butów. Okazało się, że w Brazylii oprócz zwyczajnych nożowników grasują jeszcze specjaliści walczący brzytwami. Brzytwę ukrywa się między dużym a drugim palcem stopy i umiejętnym kopnięciem rozpruwa brzuch przeciwnikowi.

dm3nxrh

Kiedy marynarzom udało się złowić dwumetrowego rekina (kapitan musiał do niego strzelić, gdyż ryba tak się rzucała, iż nie sposób było jej wciągnąć na pokład), każdy zapragnął wziąć sobie coś „na pamiątkę”. Gdy rozcięto rekinowi brzuch, okazało się, że połknął papiery i kawałki drutu ze Lwowa.

Na Wyspach Zielonego Przylądka Dębicki opisuje handel z tubylcami, których języka nie znali. Mieszkańcy, podpływając do żaglowca łódkami pełnymi owoców, wykrzykiwali „papierosy”, gdyż uznali je za najlepszą dla siebie monetę.
Innym razem, włócząc się po mieście, marynarze wstąpili do winiarni, gdzie „zbliżył się do nas mały czarny nagusek, trzymając za rękę jeszcze mniejsze i umorusane czarne bobo i, trącając nas nieśmiało ręką, powiedział: »Master, my sister, two dollars«”. Spytali go, czy chce sprzedać swoją siostrę. Ucieszył się i dodał szybko: „Yes, yes master”. Widząc, że się śmieją, opuścił cenę na dolara. Na pytanie, co powie matka, odparł, że matka kazała mu sprzedać siostrzyczkę, bo do portu przyszedł nowy statek. „Daliśmy mu dolara i kazali odprowadzić dziecko do domu”.

Dziennik jest dowodem na to, jak szczegółowo interesował się Dębicki życiem miejsc, do których przypływali. Dowiadywał się na przykład, ile statków zawijało do jakiegoś portu przed pierwszą wojną światową, a ile po; z czego żyją mieszkańcy, czy wszyscy mają pracę itp.

Książka Moiendi Nzadi, u wrót Konga nie bardzo spodobała się ówczesnym krytykom. Pisano, że autor co chwilę ubolewa nad losem afrykańskich murzynów jako ofiar europejskiej cywilizacji. Kto chce więcej przeczytać o niezwykłej książce Dębickiego, polecam. A sama książka jest dostępna w księgarniach internetowych.

dm3nxrh

Po zakończeniu wojny Tadeusz Dębicki został pierwszym dyrektorem reaktywowanego towarzystwa żeglugowego Gdynia America Line, z którego w 1951 roku wyodrębniono Polską Żeglugę Morską i Polskie Linie Oceaniczne.
Jak twierdzi synowa Tadeusza Dębickiego (syn już nie żyje), nic nie wiadomo o tym, żeby po wojnie wrócił do reportaży czy opowiadań. Zostało za to po nim kilka szant, do których napisał teksty. Między innymi ta o tytule "Morowa marynarska wiara".

Tadeusz Dębicki "Moienzi Nzadi, u wrót Konga"

Zbiórka wszystkich Murzynów. Długim szeregiem ustawiają się na molo i na brzegu. Zjawia się komendant w świeżo odprasowanym, naszywanym złotem, śnieżnobiałym mundurze. Razem z pierwszym oficerem liczą czarnych i rozdają im małe ćwiartki papieru z pieczęcią okrętową. Służą one do sprawdzania obecności. Od czasu do czasu, niespodziewanie, podczas roboty, zarządza się zbiórkę i wszystkim obecnym robi się jakiś specjalny znak na ich kartkach. Po miesiącu, podczas wypłaty, tym, którzy nie przedstawili każdorazowo swych papierków do kontroli, potrąca się część ich wynagrodzenia. Sposób to dość prymitywny, ale bodajże jedyny, jaki można tu zastosować, gdyż o żadnym sprawdzaniu według nazwisk, a nawet imion nie może być mowy.

African Americans harvesting cotton. Illustration originally published in Hesse-Wartegg's "Nord Amerika", swedish edition published in 1880. The image is currently in public domain. iStock.com
African Americans harvesting cotton. Illustration originally published in Hesse-Wartegg's "Nord Amerika", swedish edition published in 1880. The image is currently in public domain. Źródło: iStock.com, fot: iStock

Oprócz kartek, wydanych im przez komendanta statku, wszyscy Murzyni pracujący na okrętach posiadają jeszcze blaszane numerki – coś w rodzaju ich dowodu osobistego. Są to małe, kwadratowe blaszki, na których są wyciśnięte odpowiednie cyfry i – nie wiem, czy w oczach władz ma to zastąpić fotografię właściciela - siedząca na gałęzi małpa. Pomysł w każdym razie niezmiernie dowcipny!

dm3nxrh

Natychmiast po skończonej zbiórce rozpoczynamy pracę. Drugi oficer zabiera połowę czarnych na pokład i do ładowni – ja z resztą pozostaję na brzegu. Siatka, naładowana stukilowymi workami ryżu, opuszcza się na molo. Dwóch celników Murzynów i dwóch czarnych pointeur’ów rzuca się do przeliczenia sztuk. Jednocześnie moi boys pchają się już po swój ładunek. Wybieram dwóch najsilniejszych dla podawania worków innym na głowy. Jest to praca najcięższa. Stosunkowo słaby nawet Murzyn z łatwością będzie biegł z wielkim ciężarem na głowie. Ale schylać się co parę sekund do ziemi, podnosić wysoko do góry ciężkie worki i usadawiać je na głowie tragarza to dla czarnych, którzy mięśnie ramion mają zwykle dość słabo rozwinięte, praca nie lada. Jednakże moje dwa draby spisują się doskonale. Pot cieknie po nich jak woda, a oni pomimo to nie robią zupełnie wrażenia zmęczonych. Podśpiewują i pogwizdują sobie jakąś prymitywną melodię, zupełnie podobną do kilku innych, które już u nich słyszałem. A reszta, chudzi i wysocy czy mali, okrągli, starsi czy jeszcze dzieciaki prawie, gdy tylko poczują, że worek pewnie leży na ich głowie, biegną drobnym, elastycznym krokiem do odległego o sto metrów na brzegu magazynu, dudniąc bosymi piętami po deskach pomostu.

Ale oto wkrótce wszystkie worki zostały wyładowane. Przychodzi kolej na rozmaite skrzynie. Teraz trzeba pilnie uważać na ich ciężar i wielkość, gdyż zwykle najstarsi porywają najmniejsze i najlżejsze pakunki, zostawiając rzeczy ciężkie dla czternastoletnich chłopców.

Jedni noszą skrzynie również na głowie, aby jednak było im wygodniej, skręcają w grube, miękkie powrósło kilka zerwanych na brzegu wielkich liści i kładą na swe kędziory niby wianek. W ten sposób twarda skrzynia nie naciska bezpośrednio na czaszkę i leży pewniej na większej powierzchni. Inni wolą nosić skrzynki oparte kantem na ramieniu. Podziwiałem chłopców, którzy po kilkunastokrotnym obróceniu tam i z powrotem mieli oba ramiona pokaleczone i starte do krwi, a pomimo to sami jeszcze się cisnęli po następne sztuki.

dm3nxrh

Przy wyładowywaniu jakiejś partii niewielkich, ale bardzo ciężkich skrzynek z żelazem kazałem Murzynom przyciągnąć z magazynu niskie, dwukołowe ręczne wózki, aby na nich przewozić towar. Okazało się to jednak zupełnie niepraktyczne, gdyż, po pierwsze, nie umieli zupełnie ładować tych wózków i zwykle już w połowie drogi wysypywali wszystko, po drugie zaś ciągnięcie wózka z kilkoma skrzynkami trwało dłużej niż zaniesienie ich do szopy przez tę samą liczbę robotników. Kiedy kazałem, aby skrzynki noszono dalej ręcznie, Murzyni zaczęli nawet wykrzykiwać z radości i znowu, aczkolwiek uginając się pod ciężarem, puścili się biegiem w stronę brzegu. Muszę tu jednakże nadmienić, że jeśli biegną oni z ładunkiem, to bynajmniej nie z chęci przeniesienia jak największej ilości paczek, ale po prostu żeby prędzej złożyć swój ciężar na ziemię. Wracając z magazynu, szli zawsze wolno, i nawet ociągając się.

Potężne i wyrobione karki
Opowiadano mi, że zdarzają się czarni, którzy potrafią wykonać tylko jedną pracę pokazaną im przez białych, a zrozumienie czegoś innego poza tym zupełnie przekracza ich inteligencję. W Pointe-Noire mianowicie (Kongo Francuskie) Murzyni pracowali, pchając wagonetki po szynach kolejki polowej. W pewnym miejscu w poprzek toru leżała kłoda drzewa. Pierwsi dwaj, dopchnąwszy do niej swój wagonik, poczuli opór. Zamiast zdjąć belkę z szyn, zaczęli pchać silniej. Inne wagonetki zatrzymały się za nimi. Wreszcie przy pomocy większej liczby ludzi udało im się ruszyć z miejsca pierwszy wózek, posuwając go ciągle z belką pod przednimi kołami.

Co do mnie jednak, to muszę przyznać, że spośród czarnych, którzy pracowali ze mną przeszło miesiąc, nie znalazłem ani jednego, który by przypominał tamtych. Przeciwnie nawet, większość była bardzo inteligentna i sprytna i umiała sobie dawać radę w trudnych czasem sytuacjach. Co do przykładu z noszeniem skrzyń czy też wożeniem ich na wózku, to przypuszczam, że było to raczej przyzwyczajenie do danego rodzaju wysiłku fizycznego, a ich potężne i od małego wyrobione karki są znacznie odporniejsze na zmęczenie niż mięśnie ramion.

dm3nxrh

Winda wyrzuca teraz na molo pęki długich desek. Czarni porywają je na ramiona i biegną z nimi niemal po omacku. Słońce już zaszło. Jasne lampy zalewają pokład snopami światła. Setki nietoperzy i olbrzymie ćmy krążą koło latarni. Słychać brzęczenie tysięcy moskitów. Molo i brzeg są pogrążone w ciemności.

iStock.com
Źródło: iStock.com

– Zole, baka zole! (Po dwie, zabierajcie po dwie!) – wołam do zmęczonych już porządnie chłopców.
Jest godzina dziewiąta wieczór. Od południa pracują bez chwili przerwy i bez posiłku. Ja, który ich tylko pilnuję, już czuję się wyczerpany. A oni najpierw zlani potem dźwigali ciężkie skrzynie pod ołowianymi promieniami słońca, teraz po ciemku potykają się i kaleczą nogi na sterczących z pomostu gwoździach.
– Zole! Zole!
Deski muszą być dziś jeszcze wyładowane. Kolacja będzie dopiero po skończonej pracy. Żal mi dzieciaków, uginających się pod ciężarem, biegnących krokiem coraz mniej pewnym, patrzących na mnie ze strachem. Ale o piątej rano pobudka. Muszę więc ich poganiać, aby skończyli jak najprędzej.
– Malu, malu! (Prędko, prędko!)

dm3nxrh

Aż wreszcie ogłuszające wrzaski i krzyki rozlegają się na pokładzie. Zdaje się, że ziemia zapada się dokoła. Hałas ten to znak, że ostatnie deski wyciągnięto już z ładowni. Murzyni pracujący u mnie przyłączają się natychmiast do tej kociej muzyki. Jeszcze dwa, trzy obroty tam i z powrotem i praca na dzisiaj jest skończona. Wracam na statek. Bije godzina pół do jedenastej. Jestem głodny jak wilk. Zmęczony, wolnym krokiem kieruję się do jadalni, skąd zalatują już smakowite zapachy. Po drodze widzę, jak drużynowi rozdzielają między swych ludzi kolację: po cztery suchary na osobę.
– Ho-o! Tanto, tanto! – Na wpół przez sen jeszcze słyszę głośne wołanie. – Ho-o! Tanto, tanto!

Krzyk powtarza się znowu, wraca jak natrętna, dokuczliwa mucha, brzęczy mi w uszach, wreszcie dokazuje swego – budzę się ostatecznie. Odchylam muślinową siatkę, a raczej wyciągam dolny jej róg spod materaca, gdyż, nauczony doświadczeniem poprzednich nocy, opancerzam się nią teraz hermetycznie. Naciskam kontakt. Błyska jasne, oślepiające dla zaspanych oczu światło. Spoglądam na zegarek. Łudzę się jeszcze, że może śniły mi się te wołania. Niestety, najwyraźniej w świecie zegarek pokazuje pół do szóstej. Jakby na potwierdzenie tego czarny boy przynosi mi do kabiny filiżankę kawy i chininę. Trudno, trzeba wstawać. Wyłażę więc, mokry jak mysz, spod prześcieradła zastępującego mi kołdrę i spod mego dusznego muślinowego namiotu. Ze złością spoglądam na termometr, wskazujący trzydzieści stopni. Przecież wentylacja jest nie najgorsza! Siatka druciana zamiast drzwi, siatka w oknie, nawiewnik w suficie! Nic nie pomaga! Puszczam więc w ruch elektryczny wentylator.

Czarni? To małpy umiejące mówić
Ubieranie się nie trwa długo. Cała nasza garderoba tutaj to koszula, spodnie, białe pantofle i kask od słońca. Kask, bez którego nie można się w dzień krokiem ruszyć. Bez innych części stroju można by dość śmiało przechadzać się po brzegu. […] Ale za to Murzynki noszą tu suknie do kostek!

Wychodzę na pirs. Na pokładzie zaczyna się już ruch. Czarni sprzątają swe maty, na których spali, otwierają luki, winchmani próbują windy. Szybko robi się dzień. Bije godzina szósta.
– Allez! En avant! (Zaczynać).
Równo z uderzeniem dzwonu pierwsza partia towarów musi znaleźć się na pomoście. Murzynom się płaci, Murzyni muszą pracować. Nie wolno zmarnować chwili, nie wolno przystanąć dla otarcia potu ani wyprostować grzbietu, zgiętego od noszenia ciężarów, ani odejść na parę kroków, aby się napić wody. Wszystko to są przestępstwa, za które grozi kij, którego biały mondela nie wypuszcza z ręki przez cały czas pracy.

Tutaj w Kongo nie ma napisów: Soyez bons pour les animaux (fr. Bądźcie dobrzy dla zwierząt). Tutaj nie ma towarzystwa opieki nad… zwierzętami. (Bo któryż z białych zamieszkujących Kongo nie powie, że czarni to są zwierzęta? Przez cały czas mego tam pobytu słyszałem to na każdym kroku. Czarni? To małpy, umiejące mówić! Ludzie? Tacy jak MY? Nigdy!)
Stukają głośno hałaśliwe windy, dudni żelazne pudło statku. W ładowniach, na pokładzie, na pirsie – wszędzie gromady czarnych. Dwóch lub trzech białych utrzymuje w karbach i strachu dwustu czarnych, dwustu ludzi z rasy skazanej na wieczne niewolnictwo. Czy wieczne? Trwa ono już od czasów egipskich, kartagińskich, rzymskich. Ale któż może przewidzieć, jak długo trwać będzie jeszcze? Jednak dawne cywilizacje zginęły, po panach nie ma śladu, a niewolnicy istnieją ciągle. Czy rasa ta nie obudzi się kiedyś i czy nie rozlegnie się hasło: „Afryka dla Afrykanów”? Mówi się u nas często o Azjatach, Amerykanach czy Australczykach. Słowa „Afrykanin” nie spotyka się prawie nigdy. Nie bierze się ich w rachubę, nikt się z nimi nie liczy. A jednak rasa to silna i żywotna. Nie upłynęło jeszcze czterysta pięćdziesiąt lat od chwili, gdy biali wkroczyli na kontynent Ameryki, a cóż się stało z jej pierwotnymi mieszkańcami? Inkasi i Aztekowie należą dziś do legend. Po ich wspaniałej cywilizacji trudno się śladów doszukać. Indianie zostali niemal całkowicie wytępieni, tak że w końcu rząd zakazał zabijania ich na równi z bizonami, aby zachować w rezerwatach ostatnie okazy tej ciekawej rasy. Spojrzyjcie na niklową pięciocentówkę amerykańską. Cóż na niej widzicie? Dwa rzadkie i osobliwe zwierzęta – to bizon i Indianin.

Zanzibar was East Africa's main slave-trading port. Illustration from The Leisure Hour magazine, march 1873. iStock.com
Zanzibar was East Africa's main slave-trading port. Illustration from The Leisure Hour magazine, march 1873. Źródło: iStock.com

A Murzyni? Od tysiącleci polowano na nich, od tysiącleci urządzano w głąb Czarnego Lądu wyprawy po czarny towar, setki tysięcy ich wyginęło w niewoli, setki tysięcy wywieziono na inne kontynenty, gdzie się zastraszająco szybko rozmnożyli, a miliony ich jeszcze pozostały na ziemi macierzystej. I gdyby te miliony, przyzwyczajone do tropikalnego klimatu i specyficznych warunków życia, które Europejczyk znosi z trudem albo nawet znieść ich nie może, gdyby te miliony czarnych powstały kiedyś zgodnie przeciwko rasie białej, by odzyskać swą ziemię i wolność na niej, by upomnieć się o prawo człowieczeństwa, którego narody chrześcijańskie im odmawiają, ciężko zapewne byłoby rasie białej walczyć z nimi.

Ale tymczasem Murzyni pracują pokornie i ulegle, znosząc z poddaniem się swój los, biernie przeżywając życie. Nie marzą nawet o wolności.
Pracują u nas na statku nieraz po czternaście godzin na dobę, zarabiając po dwa franki dziennie. Po pięciu dniach ciężkiej pracy mogą sobie kupić szklankę piwa, gdyż cena jej wynosi dziesięć franków.
Śpią na matach, rozłożonych na gołym, żelaznym pokładzie. Rzucają się na nie tak, jak odeszli od pracy, w paru podartych łachmanach. Rosa nocna osiada kroplami na ich ciele i brzęczą nad nimi moskity. Śpią jak zabici, dopóki gwizdki i krzyki nie zbudzą ich do nowej pracy. Rano dostają po cztery lub sześć sucharów, które jedzą, maczając w brudnej, żółtej wodzie czerpanej z rzeki. Czystej wody ze statku pić im nie wolno. W południe ich czarny kucharz wydaje im ryż. Właściwie miazgę i odpadki z najgorszego gatunku ryżu, gotowane na parze w brudnej, żelaznej beczce. Ugotowany ryż wysypują do skrzyń drewnianych, które drużyny zabierają do siebie, aby garściami wybierać z nich większe grudki. O soli oczywiście mowy nie ma. Wieczorem znowu cztery suchary z wodą rzeczną. I spać na żelaznym pokładzie!

Czyż nie lepiej im było, gdy byli naprawdę dzikimi, gdy nie znali jeszcze wcale zbawiennej cywilizacji?
I znowu mija dzień. Statek, pozbawiany tona za toną swego ładunku, powoli wynurza się z wody. Rosną na brzegu sterty skrzyń i coraz większy kwadrat zajmują ułożone na ziemi worki lub beczki. Długi sznur czarnych z ciężarami na głowie wije się bez końca na molo i na brzegu. Coraz głębiej zapuszcza się w otwarte luki ciężki hak windy. My, oficerowie, pracujemy tu dziesięć razy więcej, niż pracuje się normalnie w portach Europy. Do nas także należy pilnowanie roboty na brzegu i w magazynach. Ale czymże jest to wszystko razem wzięte wobec wysiłku czarnych? Pomimo że jesteśmy zajęci więcej niż przez dwanaście godzin na dobę, udaje nam się jeszcze z powodzeniem stosować zasadę, że Murzyn nie powinien widzieć pracującego białego. Mondela są tylko od pilnowania czarnych.

Bantu są od roboty. I Bantu szanują białych, i boją się ich. Gdy Murzyn z ciężką skrzynią na głowie napotka na swojej drodze białego, musi mu ustąpić, zejść na bok lub się cofnąć. W ten sposób przyzwyczaja się ich do tego, że kilkuset czarnych boi się jednego białego, uzbrojonego w kij. Że traktują Europejczyków poniekąd jako istoty wyższe, które można nienawidzić, ale trzeba się ich bać i słuchać. Że myśl o nieposłuszeństwie nigdy nie pojawi się w ich biednych, czarnych głowach. I aby utrzymać swój autorytet, biali uczą się, jak należy bić krajowców. Ja sam otrzymałem również wskazówki w tym zakresie. Głowy, plecy i karki mają twarde, uderzenia tam wymierzone mijają się z celem. Skutecznie za to jest bić kijem w łydki i pod kolana. Przewracają się od razu na ziemię. Trzciną lepiej jest bić po rękach i po twarzy. Kto wie, czy świat cywilizowany nie wyda kiedyś podręcznika o tym, jak należy bić Murzynów? Wszak idziemy ciągle naprzód.

Od rana w piekle
Zapada noc. Gdzieś w głębi statku, dokąd nigdy nie dochodzi światło dzienne, przy kilku olejnych kagankach pracuje w czarnym kurzu kilkudziesięciu boys. Kroplisty pot zlewa ich plecy, piersi i ścieka po zapylonych, miedzianych udach. Zaduch, smród spalonej oliwy, wyziewy węgla, nieznośne gorąco bije od żelaznej ściany, za którą znajdują się kotły okrętowe. Ani śladu wentylacji. Powietrze jest niemal namacalnie gęste. W długi sznur ustawieni czarni podają jedni drugim brykiety węglowe. Mówię: ustawieni – są raczej skurczeni, bo wysokość tej nory wynosi mało co więcej niż metr.
Weszli tu przed wschodem słońca. Pół godziny w południe spędzili na pokładzie, jedząc łapczywie mdły ryż i śmierdzące ryby, suszone na słońcu razem z wnętrznościami.

W ciasnocie i strasznej temperaturze powtarzają przez czternaście godzin co sekunda ten sam ruch rękami. Od sąsiada z lewej do sąsiada z prawej strony. Brykiet za brykietem, tony całe przechodzą przez ich ręce i wreszcie na końcu łańcucha spadają w czarną otchłań, nad którą unoszą się tumany kurzu i pyłu węglowego.

Schodząc tu z zalanego blaskiem pokładu, potrzeba kwadransa, aby przyzwyczaić się do ciemności. Wychodząc zaś na górę, gdzie termometr wskazuje trzydzieści stopni ciepła, ma się wrażenie, że wyszło się z łaźni na zimne powietrze. Już po godzinie pobytu w tej dziurze uciekam czym prędzej do innej pracy, ubranie moje jest całe przepocone i przesiąknięte czarnym pyłem. Na skórze mam jakby warstwę błota węglowego. Kask jest czarny. Nozdrza pełne kurzu. Muszę się natychmiast myć i przebierać. Tadeusz Dębicki

Od czasu do czasu tylko zagląda się do pracujących tam Murzynów. A oni od rana do nocy siedzą w tym piekle, do którego trzeba zejść i pozostać tam czas jakiś, aby zrozumieć, co to jest. Przyglądałem się jednemu Hotentotowi, który stał w wąskim otworze, mającym najwyżej pięćdziesiąt centymetrów kwadratowych. Jak dzień długi podawał kawałki węgla z niższego pokładu na wyższy. Głowa tylko mu wystawała ponad luk. Każdy brykiet, który mu wtykano w opuszczone na dół ręce, musiał podnieść wysoko nad głowę, aby oddać go drugiemu. Pył sypał mu się ciągle na twarz. Oczy miał zupełnie czerwone. Spluwał czarnym błotem. Z kędzierzawej czupryny sypał mu się miał węglowy. Pracował tak w milczeniu, aby po czternastu godzinach zarobić dwa franki.

Czasem, gdy byli w lepszych humorach, czarni zaczynali śpiewać. Był to raczej nie śpiew, ale pewnego rodzaju rytmiczne powtarzanie kilku wyrazów. Potrafili na przykład godzinami zawodzić w kółko dwa słowa: jasondo-kilonge, akcentując mocno w pierwszym wyrazie pierwszą, w drugim zaś przedostatnią sylabę. Śpiew taki rozweselał ich zupełnie widocznie i z większym zapałem zabierali się do pracy. Kawałki węgla nie przechodziły wtedy, a przelatywały z rąk do rąk w takt wykrzykiwania. Znaczenia tych słów nigdy dokładnie dowiedzieć się nie mogłem. Jeden z czarnych kapitanów za otrzymanego papierosa poinformował mnie, że tematem jesteśmy my, oficerowie Mateby. Domyślałem się, że treść nie musi być bardzo pochlebna dla nas. Zauważyłem tylko, że jeśli zaproponowałem czarnym, aby śpiewali swe jasondo-kilonge, zaczynali się śmiać i cieszyć jak dzieci i monotonny chór zaczynał natychmiast swe zawodzenie, a praca szła dwa razy sprawniej.

Jeśli postęp zwycięży
Stroma uliczka, wykładana szerokimi, płaskimi kamieniami pnie się pod górę. Kilka uschniętych drzew sterczy przed jakimś starym, na wpół rozwalonym budynkiem arabskim. Biały tynk poodpadał płatami ze ścian i ukazuje ciemne plamy wysuszonej gliny, spajającej szare kamienie. Wygląda to jak jakiś zrabowany, zniszczony starożytny grobowiec, którego ściany tylko oparły się jeszcze ludziom i działaniu czasu. Ściany, rozgrzane i rozpalone, które słońce kruszy powoli, cal za calem, przez dziesiątki dziesiątków lat. Bezlitosne, niszczycielskie, afrykańskie słońce. To samo słońce, które daje życie bujnej tutejszej przyrodzie i które ją potem zabija, to samo, które broni tego lądu przed najściem bezdusznego postępu i zachłannej cywilizacji, przerachowujących piękno i bogactwo natury na zielone bilety dolarów lub białe świstki funtów szterlingów.

Jeżeli postęp zwycięży, wówczas każdy wolny skrawek ziemi będzie pokryty asfaltem, cementem lub higienicznym, pyłochronnym brukiem, drzewom i kwiatom wolno będzie rosnąć tylko na specjalnych, ogrodzonych, ciasnych skwerach, a ostatni potężny lew, dawny pan puszczy, zdechnie na suchoty w żelaznej klatce, otoczony gapiami. Skrawek nieba będzie można dojrzeć tylko z dna zawrotnie głębokich kanionów, utworzonych przez żelazobetonowe drapacze chmur. A jeśli ktoś między załatwieniem dwóch korzystnych interesów będzie miał tyle wolnego czasu, aby z dna takiej ciemnej kotliny spojrzeć na chwilę ku niebu, ujrzy wypisane na nim brudnym, brunatnym dymem reklamy drogich hoteli i tanich papierosów. I będzie to się nazywało zmienianiem pustyń w kwitnące miasta.

Stroma uliczka wykładana białymi kamieniami dosięga szczytu wzgórza, aby dalej rozszerzyć się w ulicę i opaść znowu do sąsiedniej dolinki. Zaczyna się miasto. Z rzadka ustawione białe domki, jakieś krzywe, niezgrabne, przeważnie z blachy żelaznej, z szerokimi, cienistymi werandami, o płaskich dachach, z siatką od moskitów zamiast szyb w oknach. Kilka domów mieszkalnych, kilka sklepów. Tu jakaś belgijska faktoria, w której można dostać wszystko, co w ogóle można dostać w Matadi. Od kasków tropikalnych i białych ubrań aż do mydła i gwoździ. Od taniego, ale drogo sprzedawanego szampana aż do nafty i smarów. Tam oto małe sklepiki włoskie, hiszpańskie, portugalskie i senegalskie, zajmujące się handlem różnymi osobliwościami i pamiątkami miejscowymi. Można tu dostać tkaniny przedstawiające w jaskrawych kolorach plac Świętego Marka w Wenecji z aeroplanem (sic!) unoszącym się nad pałacem Dożów. Gipsowe posążki Buddy, figurki z masy imitującej kość słoniową, murzyńskie tkaniny made in Germany, oryginalne senegalskie złote pierścionki, rzeźbione w arabeskowe napisy z Koranu i zaopatrzone w angielską próbę złota. Japońskie pocztówki z tygrysami w bambusowej dżungli, celuloidowe bransoletki, takie jakie noszą Murzyni z plemienia Azande, kolczyki ze szklanymi szafirami, bursztynowe cygarniczki i tureckie pantofle. Wszystko to oczywiście po cenach dziesięćkroć większych niż w Europie, skąd te wytwory wielowiekowej cywilizacji pochodzą.

Skręcam w jakąś cienistą aleję, wysadzaną niskimi palmami o szerokich, rozłożystych liściach. Przyjemnie tu i chłodno jak w jakimś tunelu-szpalerze. Czerwony pył pokrywa mi obuwie. Cała droga przysypana jest czerwonym kurzem ze zwietrzałych skał i kamieni. Po bokach rzadkie domki mieszkalne. Tu i ówdzie zamiast psa przywiązano na łańcuchu złośliwą i rzucającą się małpę. Na drążkach, na ganku lub w oknach drzemią, zwiesiwszy głowy, zaspane, srebrzystoszare papugi.

Zza grupy drzew wynurza się wielki, ciemny, drewniany budynek. Robi wrażenie, jak gdyby miał się niedługo rozlecieć, jak gdyby był opuszczony i zaniedbany od dawna. To poczta. Tuż koło wejścia umieszczona jest czarna tablica z kilku wyblakłymi obwieszczeniami. Na jednym z nich czytam: „Czy zażyłeś już dzisiaj swą dawkę chininy? Jeśli nie, zrób to natychmiast!”, „Wystrzegajcie się moskitów i muchy tse-tse!”. Jednakże biali najeźdźcy boją się tutejszej natury. I pomimo całej cywilizacji nieprędko zapewne będą mogli nic sobie nie robić z febry i z upału tak, jak czarni Bantu.

Obszerna hala drewniana na stoku wzgórza – to kościół. Opodal duży krzyż – taki, jak na drogach rozstajnych w Polsce, a na nim ukrzyżowany Chrystus. Wysoka, niebotyczna palma pochyla się nad nim i szeroko rozpościera grzywę swych liści, aby uchronić go od słonecznego żaru. Wchodzę do kaplicy. Są nieszpory. Brodaty misjonarz przy ołtarzu. Nawa wypełniona wiernymi. Sami Murzyni, przeważnie kobiety w jaskrawych chustkach i szmatach. Klęczą i śpiewają jakąś francuską pieśń kościelną. Biali nauczyli ich wiary, z której sami sobie niewiele robią. Biali mondela pembe i białe mami idą w niedzielę na whisky and soda do hotelu ABC. Czarni Bantu modlą się w kościele o dobro dla wszystkich ludzi, czarnych i białych, bo wszyscy są równi. I słowa pieśni, śpiewanej dziwnym akcentem, ulatują w górę ku promienistemu słońcu i nasiąkniętemu blaskiem niebu, dopóki nie zagłuszy ich nieznośny huk rozklekotanego motocykla, który wśród tumanów kurzu pnie się do góry po wyboistej drodze.

Jest święto, ale trzeba się spieszyć
Z oddali dolatują dźwięki tam-tamów i monotonny, melancholijny śpiew Murzynów. Dzisiaj jest święto i czarni Bantu urządzają zabawę i tańce. Na niewielkim wydeptanym wśród kamieni boisku zgromadził się już spory tłum białych i czarnych. Murzyni w odświętnych ubraniach. Mężczyźni powyciągali możliwie całe części garderoby, niektórzy nawet przystroili swe głowy w jakieś szczątki kapeluszy lub czapek. Kobiety w sukniach bajecznie kolorowych, z kroju podobnych do szlafroków, i w fantastycznych chustkach na głowach. Mieni się to wszystko barwami od wiśniowej do bladoróżowej, od granatu do koloru błękitnego i ultramaryny, wszelkie odcienie zieleni, fioletu i złota. Wszystkie tkaniny drukowane są w olbrzymie, dziwaczne kwiaty, liście, ptaki, arabeski i esy-floresy. Brzęczą dziesiątki mosiężnych bransoletek, kołyszą się w uszach i nosach wielkie, miedziane kółka. Błyskają białe zęby, śmieją się wielkie oczy. […]
Południe. Matowe, białe rozpalone słońce. W mieście o tej porze ruch zamiera. Sklepy, urzędy, biura zamknięte są od godziny jedenastej rano do trzeciej po południu. Zamierają palmy, drętwieją kwiaty, milkną ptaki, ludzie chowają się do cienistych domów. Nawet kamienie zdają się być zamarłe, wyczerpane. Tylko w porcie nie przerywa się pracy. Dzięki chwilowej nieobecności śpieszących się zawsze statków pasażerskich mamy do swego rozporządzenia wszystkie wagony i lokomotywy. Trzeba korzystać ze sposobności. Trzeba się śpieszyć.

Ale pośpiech ten nie wychodzi na dobre Murzynom. Biali się denerwują i piją więcej mrożonego piwa. A po piwie denerwują się jeszcze bardziej. Jeden z zarządzających przesuwaniem wagonów na brzegu przychodzi do nas, aby sobie zajodynować spuchniętą rękę. Klnie przy tym, że czarni mają takie twarde głowy. Musiał bić mocno, bo pięść przybrała wielkość kokosowego orzecha. Za chwilę ten sam niosący światło w głąb Czarnego Lądu kolonizator zaczyna po flamandzku wymyślać pracującemu w dole, na berlince, Murzynowi. Gdy ten, nie rozumiejąc oczywiście ani słowa, schyla się do dalszej pracy, biały chwyta znalezioną pod ręką łopatę i z furią ciska ją pionowo z wysokości kilku metrów wprost na zgięty kręgosłup zajętego pracą chłopca. Gdyby nie to, że drugi czarny spostrzegł to na czas i gwałtownym szarpnięciem odsunął go na bok, biedny Bantu byłby zapewne został kaleką na całe życie, lub nawet poniósł śmierć po przecięciu kręgosłupa. Na jego miejsce wyznaczono by innego, a historia, wytłumaczona nieszczęśliwym wypadkiem, przeminęłaby bez śladu.

Zza wagonów dolatują wrzaski jakiegoś chłopaka.
– Imene! Imene! (Dosyć! Dosyć!)
Czterech przerażonych czarnych przytrzymuje go rozciągniętego na ziemi, siadłszy na jego kończynach, a dwu spoconych białych wali ostrymi, tnącymi trzcinami. Gdy wreszcie ciemnomiedziana barwa jego pleców zniknęła pod siatką krwawych pręg, mondela każą puścić delikwenta, zapowiadając mu, żeby więcej nie zjawiał się do roboty, jak również nie przychodził po odbiór należących mu się za trzy tygodnie czterdziestu dwu franków! Okazuje się, iż winą jego było to, że gdy jeden z białych uderzył go kilka razy trzciną po twarzy, zasłonił się, chwycił trzcinę i złamał ją, rzucając się zresztą zaraz do ucieczki. Operacja obijania odbywała się za kilku wagonami, aby inni nie widzieli. Należy bowiem pamiętać, że na jednego białego jest w Matadi dziesięciu Murzynów.

A oto inna scena. Bantu przerzucają na berlince worki orzechów palmowych. Białemu mondela wydaje się, że jeden z nich pracuje nie dość pilnie. Jeden knockout i Bantu traci dwa zęby. Drugi knockout – leży na ziemi. Rozciął sobie szeroko czoło o ostry kant żelaznej blachy. Nie warto się schylać, aby bić go dalej. Wystarczy go jeszcze kopnąć z dziesięć razy w twarz i głowę – a będzie długo pamiętał. Biały idzie myć ręce, a Bantu stracił przytomność z upływu krwi i leży na dnie berlinki. Murzyni podnoszą gwałt, przestają pracować. Tadeusz Dębicki

Lotem błyskawicy wieść roznosi się po statkach, po brzegu, dochodzi do miasta. Przychodzi komisarz policji, bo bicie Murzynów jest zabronione. Ale biali zawczasu biorą na stronę jednego z czarnych i mówią coś do niego, wymachując rękami. Biedny chłopak opowiada potem komisarzowi, że był świadkiem wypadku: Bantu spadł do berlinki, rozciął sobie głowę i potłukł się bardzo.

Teraz ten, który fałszywie zaalarmował policję, ma dostać dla przykładu baty. Inni mają natychmiast przystąpić do pracy. Nieprzytomnego Bantu zabierają na noszach do szpitala. Biali szczycą się, że budują szpitale dla czarnych. Ale zdaje się, że przed ich przybyciem szpitale dla Murzynów były mniej potrzebne.

Nareszcie wyładowywanie zbliża się ku końcowi. Dwa luki są już puste, a z dwóch tylko jeszcze winda wyszarpuje pogięte, poplątane i hałaśliwe pręty żelazne. Ale i to już trwa jeden dzień zaledwie. Gdy wreszcie ładownia zostaje całkowicie opróżniona, zaczepiają Murzyni na hak od windy mnóstwo kolorowych szmat, skrawków papieru i kilka uschniętych gałęzi. To znak zakończenia pracy. Winchman podciąga hak wysoko i wśród ogólnych krzyków, śmiechu, skakania i przeraźliwie głośnego klaskania dłońmi po udach boys wydrapują się na pokład, aby zakryć luki, sprzątnąć po pracy i ułożyć się wygodnie, na wznak, z podgiętymi kolanami, spoglądając w niebo, i oczekiwać na kolację. Wystarczy, że robota ukończona została o godzinę wcześniej niż zwykle, aby czarni cieszyli się jak dzieci. Śmieją się ich wielkie, poczciwe oczy i szczerzą się w uśmiechu białe zęby. Ten i ów wyciąga ze swego węzełka, stanowiącego cały jego bagaż, trochę bananów, żółte suszone ryby lub maniok zawinięty w liście.

Wstyd za białą rasę
Spod burty dolatują dziwne dźwięki cichej muzyki. Coś jak gdyby jakaś staroświecka pozytywka wygrywała powoli dziwną, nieznaną melodię. To któryś Samba, Zimba czy Macziczi gra na likembi, prostym instrumencie składającym się z kawałka deseczki, na której jest umocowane kilka płaskich sprężyn stalowych. Położył instrument na lewej dłoni, a palcami prawej przebiera powoli po klawiszach. Młody Bantu marzyciel, zapatrzony w rzekę, improwizuje jakiś smutny, pełen skarg utwór. Dziwna, bardzo cicha muzyka rozlega się nieśmiało dokoła. Może to tęskna pieśń czarnej dziewczyny o wojowniku Bantu, który wyruszył walczyć z wrogim plemieniem Azande? Pieśń powstała przed wiekami w bujnych puszczach słonecznej i wolnej Afryki? Może melodia nucona niegdyś przy roznieconym pośrodku wsi ognisku, nad którym czarne mami piekły mięso ubitych zatrutymi strzałami antylop? Może pieśń śpiewana w noc księżycową podczas składania ofiar nieznanemu a potężnemu bóstwu? Dzisiaj rozlega się ona drżąco, niepewnie, bojaźliwie. Słabi są Bantu i niepewne jest ich jutro.

Niegdyś, gdy Bantu byli jeszcze dzicy, ale byli panami tej ziemi – pieśni ich zapewne brzmiały donośniej. Dzisiaj uparto się, aby ich ucywilizować. A cywilizowanie to polega głównie na nakładaniu na nich wszelkich obowiązków – które stworzone zostały przez wiekowe układanie się życia społecznego w Europie – przy jednoczesnym pozbawianiu ich wszelkich praw. Murzyni, mieszkający nieraz w niedostępnych prawie puszczach, muszą płacić rządowi podatki. Za co i od czego? Co w zamian otrzymują? Buduje się za to szosy automobilowe. Im to nie jest potrzebne. Przyczyni się to tylko do szybszego ich wytępienia. Często nie znają nawet pieniędzy i płacą w naturze wyhodowanymi z trudem bananami, maniokiem, orzechami palmowymi. Kto nie ma na zapłacenie, musi odrobić tę sumę.

Oto przechodzi koło statku grupa Murzynów będących w trakcie cywilizowania. Mają pozakładane na szyję mocne, żelazne obroże i poskuwani są za nie łańcuchami, po dwóch lub trzech razem. To więźniowie. Co zawinili? Nie wiem. Ale sądząc z tego, co dotychczas widziałem – myślę, że raczej niewiele. Ciekawy jestem, czy który z białych sędziów próbował pracować pod piekącymi promieniami słońca równikowego, przykuty do dwu innych ludzi. Przykuty za żelazną obrożę na szyi. A nie należy zapominać, że dzień roboczy czarnych trwa przynajmniej dwanaście godzin, a nie osiem jak w Europie. Ciekawy jestem, ile wyroków wydano dla przykładu lub dla postrachu, nie mając może dostatecznych dowodów w ręce. O sprawiedliwości, którą poszczególni biali sami wymierzają czarnym, mówić nawet nie trzeba. Jeden z nich chwalił się przede mną w ten sposób: „Powiedziałem memu boy, że chce mi się pić, a ta macaque przyniosła mi szklankę wody! Dałem mu taką nauczkę, że dobrze teraz będzie pamiętał, że białym przynosi się piwo. Niech wodę piją sobie sami, czarne małpy!”.
Doprawdy, czasem wstyd mi było, że należę do rasy białej…

Bezczelność białych ludzi w tym niedawno odkrytym, łapczywie zagrabionym, bogatym kraju nie ma granic. Potrafią oni przyjść tu z armatami i karabinami maszynowymi, wymordować tysiące faktycznie zupełnie bezbronnych czarnych i rozgłosić po świecie, że nasze bohaterskie oddziały odniosły świetne zwycięstwo nad dziesięćkroć silniejszym przeciwnikiem. Jest to z jednej strony ośmieszaniem się – z drugiej – nadużywaniem wyrazu „bohaterstwo”.
Wyobraźmy sobie, że myśliwy ubija z karabinu maszynowego pięćdziesiąt, sto czy tysiąc sztuk zwierzyny zamkniętej w ogrodzeniu i szczyci się potem wynikami polowania. A jeżeli doda jeszcze, że w ten sposób z narażeniem życia przyczynił się do racjonalnej hodowli i zachowania rasy – sytuacja będzie zupełnie podobna. Zupełnie podobna do zwycięskich walk z krajowcami, prowadzonych… dla ich dobra.

Czyż nazwiemy sportsmenem człowieka łapiącego ryby za pomocą granatów rzucanych do stawu? A może i to będzie bohaterstwem?
Podczas walki pod Lomami w 1890 roku cztery tysiące czarnych pada trupem. Podczas innej bitwy biali, uzbrojeni tylko w trzy działa Kruppa, odnoszą wspaniałe zwycięstwo nad sześcioma tysiącami krajowców, podczas gdy ich siły liczą zaledwie siedmiuset ludzi. W bitwie pod Lindi w ciągu trzech godzin pada czterystu czarnych.

Wreszcie podczas wojny światowej, w ofensywie 1916 roku we wschodniej Afryce niemieckiej bierze udział armia belgijska, składająca się z piętnastu tysięcy czarnych. Czarni oczywiście walczą również po stronie przeciwnej. Białych oficerów można policzyć na palcach. Oddziały staczają wiele bardzo krwawych potyczek. Po co to wszystko? Aby wyzwolić biednych Murzynów spod panowania niemieckiego. A czarni z drugiej strony giną zapewne w obronie swego kraju przed najeźdźcą belgijskim. Czyż to nie wszystko jedno dla biednego Murzyna, czy biały człowiek okładający go kijem przyjechał z Berlina, czy z Antwerpii? Czyż to nie podobna zupełnie sytuacja do oswobodzenia Warszawy przez Niemców w roku 1915? Coś mniej więcej w rodzaju spadania z deszczu pod rynnę.

Tylko że Niemcy nie wpadli na pomysł wystawienia w Berlinie pomnika, który by wyobrażał Polaków błogosławiących na klęczkach żołnierza pruskiego. A analogiczny pomnik stoi w Antwerpii.
Międzynarodowa konferencja geograficzna w roku 1876 w Brukseli postanawia zbadać, jakie kroki należy poczynić celem zniesienia niewolnictwa w Afryce, rozjaśnić ciemności spowijające jeszcze tę część świata, zbadać bogactwa, które zdają się niewyczerpane, jednym słowem, zanieść tam skarb cywilizacji. W roku 1891 czterystu czarnych należących do ekspedycji europejskiej, niosącej właśnie skarb cywilizacji – umiera z głodu. W rok później w innej ekspedycji na ogółem sześciuset tragarzy pada z głodu i wycieńczenia czterystu pięćdziesięciu.

To tylko kilka drobnych przykładów. Można by zebrać ich setki. Tylko kilka drobnych przykładów, jak ciężko jest pracować dla Murzynów. A oni, niewdzięczni, buntują się jeszcze przeciwko swym białym oswobodzicielom, którzy, zaprawdę, przybyli do Afryki jedynie i tylko w imię cywilizacji i pracują tylko dla idei. Oswobodziciele, którzy oswobodzili ich chyba tylko… z wolności.

A wszystkie przytoczone powyżej fakty zachodziły niezawodnie w celu polepszenia warunków moralnych i materialnych krajowców, gdyż do tego zobowiązali się biali, podpisując dnia 26 lutego roku 1885 punkt piąty Ogólnego aktu berlińskiego, dotyczącego konwencjonalnego basenu Kongo. Warunkiem koniecznym do wypełnienia tego zobowiązania było oczywiście efektywne zajęcie Konga.

A Murzyni nawet nie zdają sobie sprawy z tego, ile kosztuje takie ich cywilizowanie i jak poświęcają się dla nich narody europejskie (które chyba nie miałyby już nic innego do roboty, gdyby robiły jakieś poświęcenia dla czarnych).
Kraj złota, radium i diamentów, niewyczerpane kopalnie miedzi, bogate złoża i żyły żelaza, węgla, nafty, cyny, królestwo wspaniałej fauny o cennych kłach lub skórach, ojczyzna bajecznej flory dającej przeróżne owoce, dostarczającej tłuszczów lub chemikaliów posiadających własności trujące i lecznicze, kraina rzek i jezior zarybionych, gór wysokich, bogatych w minerały, puszcz potężnych, stepów, sawann i pustyń – serce i skarbiec środkowej Afryki – to basen Moienzi Nzadi. Padlinożerne białe sępy, rozgrzebawszy już swymi szponami śmietnisko Europy – znalazły nagle w Afryce skarbiec niewyczerpany klejnotów, nęcących swym blaskiem ich chciwe oczy. Z radosnym krakaniem rzuca się wszystko na łup nieoczekiwany, dający możność łatwego zapchania żołądków i kieszeni. Dziobią się wzajemnie między sobą i wyrywają pierze ze łbów i skrzydeł, starając się porwać kąski jak największe, których nawet unieść ani przełknąć nie mogą. I nie wiadomo przed kim, przed szczątkami własnego sumienia zapewne, usprawiedliwiając się, krzyczą: „Jesteśmy dobroczyńcami! Niesiemy cywilizację! Niesiemy kulturę!”. Nieprawda! Nie cywilizację i kulturę niesiecie, ale postęp, zabójczy postęp. Postęp, który niszczy i zabija wszystko, człowieka, zwierzę, roślinę, kulturę i cywilizację, który chce zabić nawet Naturę – aby mógł wreszcie wszechwładnie sam zapanować na ziemi.

Dlaczego nie idziecie oświecać Eskimosów na pustyniach lodowych? Dlaczego nie chcecie nauczać prymitywnych mieszkańców Ziemi Ognistej? Dlaczego nie wysyłacie misji do plemion zamieszkujących Saharę? Północną Syberię? Wszak o kulturę, o cywilizację wam chodzi?

Nie, wam chodzi o postęp i o złoto, którego postęp potrzebuje, a tam, w tamtych krajach, złota nie ma. Niech sobie dzicy żyją tam spokojnie w swej dzikości. Nie będziemy im przeszkadzać, mącić ich spokoju ani naruszać tradycji. Ale pod warunkiem że ktoś kiedyś nie odkryje tam złota.

Wszystko polega na prześciganiu się w układaniu ładnych paragrafów przy jednoczesnym łapczywym zagarnianiu złotodajnych ziem. Złoto potrzebne jest, aby rządzić. Rządzi ten, kto je posiada, a często posiada je człowiek nieuczciwy.
Oto do dalekiej krainy przyjeżdża kilku panów z Europy i mówi krajowcom: „Od dzisiaj zakładamy tu naszą kolonię. Możecie tu dalej mieszkać, pod warunkiem że będziecie siedzieli cicho i płacili regularnie podatki. Wszystko, co jest w ziemi i na ziemi, należy do nas. Powinniście się cieszyć, że wyzwoliliśmy was spod wiekowego jarzma niewolnictwa. Teraz nikt nie ma prawa handlować wami, gdyż jesteście naszą własnością państwową. Radujcie się, że pokazaliśmy wam drogę ku światłu!”.

Potem ci sami panowie wracają do Europy i ogłaszają, że w imię cywilizacji uszczęśliwili krajowców w swej kolonii. O drobnym szczególe, że na przykład kilkuset czarnych budujących tę szkołę umarło z głodu, nie warto wspominać. Nazajutrz pod eskortą dobrze uzbrojonych białych wysyła się puste okręty po ładunek złota.
Jakie będą wyniki tego cywilizowania Murzynów, jeżeli czterysta lat temu na wysokim stopniu kultury stojące ludy, mieszkające na terytoriach dzisiejszego Peru i Chile, przestały istnieć? A z legend wiemy, że były tam ongi wspaniałe miasta, świątynie i twierdze, w których biali znaleźli złoto. Zaprawdę, Rzym mniej ucierpiał od najścia Wandalów niż te kraje od cywilizowanych odkrywców i misjonarzy.

Moienzi Nzadi jest silniejsza od białych ludzi
Z każdą milą przebytą w stronę morza upał mniej daje się we znaki. Nie jesteśmy już w kamienistej niecce, odbijającej ze wszystkich stron promienie słońca i koncentrującej je na nas. Zieloność lasów daje wypoczynek naszemu wzrokowi, zmęczonemu widokiem pomarańczowoceglastych, oślepiających wzgórz. Chłód dżungli i puszczy, obficie karmionej wodami Moienzi Nzadi, odświeża nas i orzeźwia. Splątany gąszcz lian przykuwa wzrok i budzi ciekawość do tego, co kryje się dalej, za nim.

Komendant wypłaca czarnym ich zarobki. Niektórzy dostają za miesiąc pracy sześćdziesiąt franków, inni tylko czterdzieści – gdyż przyłapano ich na oddalaniu się od pracy. Teraz, gdy wszelka robota została ukończona i gdy przez kilka godzin Bantu mogą wylegiwać się na pokładzie, mogą również oglądać na swej skórze i na plecach inny rodzaj zapłaty. Zapłatę, którą przyniosła im cywilizacja razem z bezwartościowymi świstkami papierowych franków. Wrócą Bantu do swych chat położonych o dzień lub dwa drogi od Banana. Pokażą swym przyjaciołom nowe blizny na ciele, kupią za zarobione pieniądze parę bransoletek ze szklanych paciorków albo – marzenie każdego z nich – tandetny, dla Murzynów robiony leżak. Będą się wylegiwać na nim przed swą chatą – palić fajki i myśleć o białych ludziach, którzy są silniejsi od nich i dlatego Bantu muszą powoli wyginąć.

Spaceruję po mostku razem z pilotem – gdy nagle rozmowę naszą przerywa lekkie wstrząśnienie statku. Za chwilę drugie, potem trzecie. Trzy razy zahaczyliśmy o muliste ławice na dnie rzeki. Pilot jest zdumiony. Idziemy wąskim kanałem, wyznaczonym bojami – nie ma więc mowy o zboczeniu z drogi. Pięć dni temu przeszedł tędy Anversville, zanurzony na dwadzieścia jeden stóp – my zahaczamy, mając zaledwie osiemnaście stóp zagłębienia. Metr piasku – więcej niż metr nawet – naniesionego w ciągu pięciu dni! Statki hydrograficzne muszą wyznaczać nową drogę innymi odnogami rzeki – gdyż w tym miejscu Wyspa Krokodyla pragnie zapewne połączyć się z lądem. Dragowanie w takich warunkach nie przyda się na nic. Moienzi Nzadi jest silniejsza od białych ludzi.
Szybko mijamy dziesiątki kanałów, odnóg i wysepek. Maszyny statku posuwają nas dziesięć mil na godzinę. Prąd Konga pomaga nam, dorzucając sześć mil jeszcze. Rzeka chce się nas pozbyć jak najprędzej, odesłać nas do granic oceanu, wyrzucić na morze natrętnych białych ludzi. Ale oni tego nie rozumieją.

Wreszcie Banana. Cicha laguna układa się do snu. Świeże, chłodne morskie powietrze jest jak orzeźwiający napój dla zmęczonych płuc. Palmy sycą się wilgocią, krzewy rozpościerają szerzej swe liście, fantastyczne mangrowie zapuszczają tysiączne splątane macki w ożywczą wodę.

Ruch i gwar na pokładzie. Radość między czarnymi chłopcami. Przysłuchuję się ich rozmowom – planują wszyscy wspaniałe życie za zarobione pieniądze. I mówią o tym, co będą jedli po powrocie do domów. Kupią mnóstwo suszonych ryb i manioku i cały dzień będą leżeli na słońcu. Tak mało potrzeba im do szczęścia. Po co uczyć ich nowych potrzeb, które szybko staną się rzeczami koniecznymi i uczynią jeszcze uboższymi biednych Bantu. […]
Dobrzy Bantu! Nie ufajcie nigdy białym ludziom, przybyłym z M’Putu (jęz. kituba – Europa)…

dm3nxrh
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dm3nxrh
Więcej tematów