Napisała tylko jeden taki tekst w życiu. "Lato 1915" pokazuje I wojnę światową z wyjątkowej perspektywy

W młodości oświadczyła, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Miała włosy obcięte na jeża, ubierała się w marynarkę i koszulę z krawatem. Niestety, nie mogła nosić spodni – zakładała więc prostą spódnicę. Można powiedzieć, że Maria Rodziewiczówna (1864–1944) całe dorosłe życie od pasa w górę wyglądała jak mężczyzna.

Napisała tylko jeden taki tekst w życiu. "Lato 1915" pokazuje I wojnę światową z wyjątkowej perspektywy
Źródło zdjęć: © Bundesarchiv / Wikimedia Deutschland | Alfred Kühlewindt

(Gdyby ktoś z młodszego pokolenia się dziwił, dlaczego nie mogła nosić spodni, to wyjaśnię, że rówieśniczka i znajoma Rodziewiczówny, Maria Komornicka, spodnie założyła, ale zamknięto ją w szpitalu psychiatrycznym jako obłąkaną).

Rodziewiczówna, właścicielka dużego majątku na Polesiu, była niezależna i silna. Przez pewien czas mieszkała wymiennie z dwiema przyjaciółkami. Z jedną w swoim dworku, z drugą w mieszkaniu w Warszawie.

Jej odwaga co do stylu życia nijak się ma do jej twórczości – schematycznej i patriotycznej. Pisała sentymentalne romanse. I tyle o niej wie większość czytelników w moim, czyli w średnim wieku.

W jej najpopularniejszej powieści "Między ustami a brzegiem pucharu" niemiecki hrabia chce zdobyć serce Polki, jednak droga do niej wiedzie wyłącznie przez polskość, dlatego Wentzel staje się Wacławem, polskim patriotą. To pamiętają najstarsi czytelnicy, bo Maria Rodziewiczówna była autorką popularną niczym dzisiaj Grochola i można było na nią wyrzekać, że kiczownica, ale tę powieść znał każdy. W 1987 roku pojawił się na naszych ekranach film na podstawie tej powieści i obejrzało go półtora miliona widzów, co było hitem nad hity.

Sławny na początku wieku krytyk Wilhelm Feldman pisał, że w powieściach Rodziewiczówny "panuje zawsze ta sama droga ciernista, prowadząca ostatecznie cnotliwych do raju na ziemi, a grzeszników do piekła".

Jednak w jej twórczości jest jeden tekst, który – moim zdaniem – każdy powinien przeczytać. To świetny reportaż. Zresztą jedyny, jaki w życiu napisała.

"Lato 1915" – jest reportażem uczestniczącym z czasów pierwszej wojny światowej.

Rosjanie pod naporem armii niemieckiej wycofywali się z Królestwa, zostawiając spaloną ziemię. Wypędzili ponad osiemset tysięcy polskich obywateli, zabierali im konie, bydło, maszyny. Kradli i bili. Rodziewiczówna opowiada o tym exodusie z perspektywy swojego majątku rodzinnego w Hruszowej na Polesiu. Jednocześnie ma świadomość, że pisze – jak to nazywa – "studium 'ducha' ludzkości".

Pierwszą wojnę światową pisarka spędziła w Warszawie, ale do swojego majątku wróciła na jakiś czas w 1915 roku. Wtedy podjęła się opieki nad uciekinierami.
Tekst Rodziewiczówny ma surowy styl i dynamiczny opis. Obraz poszukujących schronienia pszczół, którym wojna zniszczyła domy, albo scena odbijania przez kozaków magazynu ze spirytusem zostaną wam w pamięci: "Przy spirytusie była już wojskowa władza – tłum pomimo to rzucał się do rowu, kędy ciekł strumień ognisty. Pod groźbą kul chłeptał i czerpał. Zaczęto zarzucać gnojem i ludzkimi ekskrementami – bezskutecznie – jeszcze był pożądany i smaczny. Kto nie docisnął się, by pić, ten przesiąkłą płynem ziemię ssał i połykał".

Jak w reportażu idealnym, ogół przegląda się u niej w szczególe.

Rodziewiczówna napisała tylko jeden taki tekst w życiu, a być może jest to ten najwartościowszy.

Maria Rodziewiczówna: Wrażenia i przeżycia. Lato 1915

Pierwszych dni lipca nie wydawało się w Warszawie groźniej, niż w zeszłym październiku, ale biorąc dziesięciodniowy urlop ze szpitala, czułam, że nie wrócę. Miałam wewnętrzne wrażenie obowiązku obecności na własnym kawałku ziemi, chociaż wtedy jeszcze wydawał się tak daleki od wojennej nawałnicy – i za osłoną tylu twierdz.

Jechałam, by przygotować dom dla wielu ludzi, których okoliczności gnały na wschód i którym tamte strony wydawały się bezpiecznym azylem. Podróż odbywa się wedle zasad czasu wojennego: siła nad prawem.

Prawo pozostało niewzruszone na punkcie kupienia biletu – dalej rządziła siła. Wnętrza wagonów przedstawiały jakąś skłębioną w chaos gęstwinę tobołów i ludzi, coraz wyżej się piętrzącą. Mieszczono się pod ławkami, na ławkach, w korytarzach, na półkach, na schodkach, na buforach, na dachach. Chwilami rozlegał się żałosny pisk i wydobywano spod tłumoków na wpół zduszone dziecko lub witano rozpaczliwym: o l a b o g a! przybycie kogoś otyłego do komórki z piecem, gdzie już mieściło się osób dziesięć.

Pociąg stał i czekał, fala ludzka pchała się, a ubytku nie znać było wśród tłumu na peronie. Myślałam, siedząc pod sufitem na pięciu cudzych i dwóch swoich kuferkach, jak nam też podoła znękana nadwiślańska lokomotywa i kiedy będzie kres wytrzymałości ścian wagonów.

Ruszyliśmy nareszcie, ale niedaleko. Co parę wiorst na polu pociąg stawał – po co? – nie wiem. Zapewne, żeby pasażerowie mogli dłużej użyć przyjemności tej podróży, której mieli być rychło pozbawieni na długie miesiące. Na stacjach spotykaliśmy tłum nam zazdroszczący – byli tacy, co po kilka dni czekali o głodzie na szczęście, które nam dostało się w udziale, i starali się wywalczyć sobie miejsce, chociażby na naszych głowach. Mijały nas lub stały z nami rzędem pociągi wojskowe. Te się też nie spieszyły.

Obraz
© wikimedia Commons

Żołnierze z filozoficzną obojętnością ruskiego chłopa kopcili papierosy, spali, pluli pestkami słoneczników – oficerowie rozprawiali o wysokiej kulinarnej wartości raków z Wołgi i "żałowaniach". Czasami z któregoś wagonu rozlegała się smutna jak dola rosyjskiego chłopa śpiewka… Na nas zstąpiła też wreszcie tępa rezygnacja i w ogóle przyznać trzeba, że cała nasza nieszczęsna „cywilna hołota” dziwnie pokojowo była nastrojona. Zdeptany, duszony, nie sarkał nikt na towarzyszy. Kurczył się, kulił, usuwał, jak mógł, drugiemu pomagał, ustępował. I tak nam minął dzień i noc, i wreszcie rano dobrnął pociąg do Brześcia. Tam ujrzałam jedno morze ludzkie.

Peron, dworzec, plac za dworcem zapchane szczelnie nieszczęśnikami czekającymi dalszej lokomocji. Bagaże i toboły tworzyły formalne zatory, bufet ogołocony był najzupełniej. Pociągi na wszystkich liniach - zapchane doszczętnie.

Przeważną część publiczności stanowiły rodziny Rosjan i dopiero miało się obraz, ile tego żyło i "działało" w naszym kraju. Nie chcąc zdobywać miejsca w innym pociągu, dotrwałam jeszcze na mych kuferkach jedną stację dalej i postanowiłam resztę drogi odbyć końmi.

O krok od kolei jak zmora rozwiała się męka w ciszy pól. Wieś – jakby inna planeta – żyła swym normalnym letnim życiem. Zbierano zboże i siano, bydło przeżuwało na pastwiskach, gęsi bielały po wygonach, baby prały przy rowach – jak co roku, jak zawsze. Mijam powiatowe miasteczko. Trochę rozmaitości stanowili musztrujący się żołnierze, ale i ta czynność odbywała się bez pośpiechu i zapału, ot tak sobie, jakby gdzieś biła się Portugalia z Hiszpanią. Pod wieczór, po dwudziestu siedmiu godzinach podróży, dostałam się wreszcie do domu.

Tam też nikomu nie śniło się żadne niebezpieczeństwo; gospodarstwo szło normalnie, urodzaj był świetny, zbiór pomyślny, bo susza panowała niesłychana. Zboże po wysokiej cenie zakupywało wojsko, nawet rekwizycja bydła i koni nie była dokuczliwa: brano niewiele, płacono dobrze.

Zdaje mi się, że ludzie miejscowi, Rusini, wzrośli w grozie i czci dla „naczalstwa”, posądzali mnie o „nieprawomyślność” lub tchórzostwo, gdy wydałam mej służbie rozporządzenie: omłócić co się da, rozdać całoroczną ordynarię, reszty ziarna nie gromadzić w jednym miejscu, stogi siana składać po chaszczach leśnych – kto ma rzeczy cenne – niech je ukryje…

Gospodarz ze wsi czytający gazety, dworak, który mi dotrzymał życzliwości nawet w 1905 roku, przyszedł na spytki.

– Jakże to pani myśli? Na gazetach piszą…
– Łgarstwa, Dokimie. Naczalstwo kradnie, nabojów nie ma, ładu nie ma. Warszawę oddadzą, Polskę oddadzą.
– Ale do nas nie przyjdą?
– Jak nie zechcą, to nie przyjdą.
– Nie może to być.

Odszedł nieprzekonany. Upłynęło dni kilka, siłą woli zmuszałam się do ciągłej roboty, by nie myśleć. Od kraju za Bugiem szedł do duszy jęk, groza…
Ukazały się pierwsze tabory wysiedlonej Lubelszczyzny. Otrzymałam urzędową prośbę o przyjęcie rodzin z „Carstwa Polskiego”. Odpisałam, że przyjmę siedem rodzin, i pewnego dnia zjechały te rozbitki.

W drobne koniki oprzęgnięte wozy, z płócienną budą – i na tym wszystko, co uratowali z ruiny. To wszystko ograniczało się do paru zielonych skrzyń, tobołu z pierzyną, worków ze zbożem, i mnóstwa dzieci. Czasami wlókł się wierny psiak i krowina.

Tak wyglądali chłopy rodowe, od wieków osiadłe na żyznej lubelskiej ziemi… Twarze mieli ośniedziałe nędzą i trudem kilkutygodniowej już wędrówki, ale twarde i spokojne. Gdy się pokrzepili ciepłym jadłem i roztasowali pod dachem – rozgadaliśmy się. Dostałam tylko pięć rodzin – w tym przemycili mi urzędnicy jedną prawosławną. Okazało się, że przeważnie wloką się właśnie prawosławni – katolicy wygnani – kędyś po drodze poprzystawali, zamajaczyli, zabłąkali się – i pozostali. Ci, co do mnie dotarli, już byli zdecydowani nie dać się pędzić dalej.

Pochodzili wszyscy z dwóch wsi – mnie znanych. Opowiadali, że dziedzic, pan R., w przeddzień wyroku na swój dwór cały dzień w biurze wypłacał, bydło i konie rozdawał służbie i włościanom, a nazajutrz widział jeszcze zburzoną swą cukrownię, folwarki i dwór i pod nahajami wyjechał z płonącego domu.
Mój Dokim przyszedł ze wsi podzielić się wrażeniami. Wieś już zapchana była wygnańcami – ulokowano tam prawosławnych, wiódł ich pop, który u miejscowego osiadł. Nastrój chłopa zmienił się. Zasępiony był.

– Kiepsko, proszę pani. To oni ten naród całkiem wysiedlają. Powiadają, że im dadzą ziemię na Syberii. Żywe oni tam nie zajadą.
– Wy się tylko ruszyć nie dajcie, to wam radzę.
– My za Brześciem bezpieczni.
– A ja ci mówię, że najbezpieczniej nam będzie w naszych chaszczach i torfach, bo nas nie Niemcy będą wyganiać, ale kozaki, jak i tamtych gnali. Ja się ruszyć nie dam, ale żeby was nie wystraszyli. A co by nie było, pamiętaj, że dla ciebie i żony jest moja chata w lesie. Tam was kozaki nie znajdą.

Poszedł chłop mocno zachwiany w swych poglądach na „naczalstwo”. Że pastwiono się nad Niemcami kolonistami i Polakami, to rozumiał, ale żeby prawosławnych, pupilów Eulogiusza, pędzono na Sybir, z popami na czele – to mu się w głowie nie mieściło.

W parę dni potem otrzymałam list od znajomej spod Terespola, pytający o gościnę dla rodziny i całej służby – miałam jeszcze czas odpisać, gdy nagle przestały przychodzić gazety z Warszawy. Zdawało się, że serce kraju przestało bić – nieregularnie, rwano, otrzymywałam jeszcze „Dziennik Kijowski”. Nad cichą okolicą przeszło jakby tchnienie zbliżającej się burzy. Na drogach od Brześcia do Pińska zaroiło się od taborów – otrzymałam rozkaz rekwizycji bydła.

Brak wieści, związku z krajem był tak męczący, że ruszyłam do powiatowego miasta, żeby swoich zobaczyć, spytać o sprawy publiczne. Trakt był zapchany wysiedleńcami, pola sąsiednie ogołocone, drzewa przydrożne obłupane siekierami na opał, skazane na uschnięcie, i wciąż korowód wozów, bydła, ludzi czerniałych nędzą, kobiet w łachmanach, dzieci wiecznie głodnych – i gdzieniegdzie przy drodze już – krzyżyki mogił…

Pod miastem obozowisko straszne – już nie dziesiątki, ale setki i tysiące wozów i ludzi nad rzeką, z której czerpano wodę do picia, pojono bydlęta, prano szmaty, brodziły dzieci. Rzeka – zawsze niebystra i marna wskutek całoletniej suszy – ledwie się sączyła; na mieliznach leżały zdechłe konie i bydło. Na placu parę drewnianych bud: jedna z płachtą Czerwonego Krzyża, druga z szyldem Ziemskiego Sojuza, trzecia – Komitet Księżniczki Tatiany. Przy Czerwonym Krzyżu parę „krzyżanek” flirtowało z oficerami, przy tamtych uwijała się policja i stały tłumy głodnych.

Zjechałam do naszego Towarzystwa Wzajemnego Kredytu, gdzie my, Polacy, zwykliśmy się skupiać wokoło prezesa, pana B. Ledwie mnie przywitał, powiada:

– Niech pani nawet do domu nie wraca. Musimy tu ratunek zorganizować. Ludzie mrą z cholery, z głodu, z tyfusu. Urzędnicy nie mogą dać rady, już do nas zwrócili się o pomoc. Musi pani zostać, zorganizujemy chociażby posiłek. Sześć tysięcy ludzi trzeba co dzień nakarmić.
– A cóż oni na to mają? Trzeba kotłów, drew, kaszy, okrasy, chleba.
– Nic nie ma. Są tylko pieniądze. Wszystko można dostać, byle organizacja.
– To się organizujcie, wrócę do domu, we wtorek przywiozę kotły i wybiorę się na dłużej.

W domu zastałam już nowiny. Przybyli nowi lokatorzy zbiegli z Warszawy – jedni z kuferkami, inni by sobie miejsce zapewnić – dom mój cichy i pusty zaczął się zaludniać. Przyszły ostatnie słowa pisane od bliskich swoich i ostatnia gazeta. Miałam wrażenie, że już do mnie nie dochodzi bicie serca kraju, żem na wygnaniu, na obczyźnie.

Jeszcze nieporządnie, co dni parę dochodził „Dziennik Kijowski” tylko. Było to dogorywanie poczty, jak dogorywał ruch osobowy kolei żelaznej. Każdy człowiek nienależący do monarchini świata, armii przestawał być uważanym za człowieka. Był poza prawem – pastwą wojny.

Jednakże trzeba było pracować. Po paru dniach ruszyłam znowu do powiatu, wioząc owe kotły i gotowa na dłuższe tam zajęcie. Trakt zawalony był jedną masą podwód i znękanych ludzi, dużo starych brzóz leżało zwalonych na opał dla obozów, na polach już znać było spustoszenie wyrządzone przez tabory. Miasteczko zapchane wojskiem i szarym tłumem gnanego z Królestwa chłopstwa. Zajechałam ze swymi bagażami na punkt oznaczony, poszłam do pana B. Był w swym biurze, chmurny, ponury.

– Jestem. Zaczynajmy robotę. Zorganizowaliście ratunkowy komitet? – pytam.
– Nie. Władza, od której to zależy, zdecydowała: Zdieś nie Priwiślinije i nikakich komitietow nie budiet.
Popatrzyliśmy na siebie – cały traktat o „kwestii polskiej” był w tym spojrzeniu.

Burkliwie pan B. po chwili dodał:
– Dziś pochowano osiemnastu cholerycznych, jedenastu tyfoidalnych. Nas mają też wysiedlić, podobno do kurskiej guberni.
– Niedoczekanie. Ubiją na miejscu, a z ziemi nie pójdziemy.
– Mamy łozy, błota, torfy, lasy. Jakby nie dali zostać w domu, bo mój majątek w rejonie fortecznym, to do pani się zjawię z dziećmi i żoną.
– Zmieścimy się. Wytrwamy.

A wtem ktoś wszedł, znajomy obywatel, obejrzał się – i cicho rzekł:

– Warszawa wzięta onegdaj.

Znowu zapanowało milczenie.

– 5 sierpnia, we czwartek! – ktoś szepnął.

A ktoś inny dodał:

– Sto lat wytrwała, zawsze polska. Warszawa wszystko przetrzyma.
– A my? – posępnie ktoś wtrącił.
– Na nas idzie huragan i ruina. To samo co tam, za Bugiem. Zawsze razem. Taki los. Krwawa pieczęć unii. Kładli ją dziadowie, ojcowie – dziś na nas kolej. Trudno – trza swą dolę spełnić.
– Trwać! – zakończył nasze refleksje pan B.

Wróciłam wieczorem do domu i w porę, bo zastałam podwórze zawalone istnymi taborami koni i rojno od ludzi z taborów.

To był pierwszy u mnie etap wypędzonych z Królestwa obywateli.

Konie pełnej krwi ze stadnin, przepyszne fornalki, sążniste wozy, stada rasowego bydła – przepłynęła przez nasz trakt piaszczysty rzeka ruiny polskiej.
A takich piaszczystych traktów dużo wiodło z tej Korony, co nam była wzorem pracy, umiejętności fachowej, dobrobytu, kultury – i każdym takim traktem sunęła fala, w głąb, do Rosji, by zmarnieć na tej może wreszcie ostatecznej już „zsyłce”.

Nie było buntu, więc nie było kary, Sybiru i konfiskaty – w zamian była rzecz nowa, w skutkach jednaka: ewakuacja. Męczeńskim szlakiem na wschód, starym szlakiem gnano Polskę.

I jeszcze te ostatki, to trochę uchwyconego z pożogi na wozy dobytku lub uratowanego inwentarza wzbudzało podziw chłopów Rusinów.

– Bogaty kraj, bogaty! – Kiwali głowami.

W głębi duszy jednak zgadzali się z „naczalstwem”. Słuszne było, że wysiedlono Niemców kolonistów – mogli być szpiegami – słuszne, że wysiedlono Polaków, boć to miatieżniki. Jednego zrozumieć nie mogli: dlaczego pędzono prawosławnych z Chełmszczyzny i dlaczego tych nawet prowadzili popy.

Pierwsza niechęć do wysiedleńców zaczęła się nawet od tych taborów. Były to pierwsze, co zaczęły po wsiach kraść i grabić z pól. Litość Rusinów miejscowych ostygała, kult dla naczalstwa zmalał. Tymczasem dom mój co dzień bardziej się zaludniał i po kilku dniach wydawał mi się pełen. Tabory przybywały na nocleg, prowiantowały się w paszę, odjeżdżały dalej rankiem. Inne zostawały na dłuższy postój. Rozmieszczałam bydlęta po folwarkach, ludzie robili z wozów obozy, gotowali jedzenie w kuchni lub na dworze, kobiety prały szmaty, chorym dawano ile możności ratunek – i tak płynęła rzeka niedoli, i żyło się, twardniejąc na trud, zgryzotę, w zamęcie nie mając czasu na refleksję nawet.

Pewnego wieczoru zjawiła się kobiecina zbiedzona z dziewczynką.

Zastanowiła mnie przypomnieniem chustczyna amarantowa na głowie dziecka.
– A wy co? – pytam.
– Proszę pani, my sierociarnia ziemianek.

Osłupiałam. Zimą w Warszawie zebraliśmy trzydzieścioro sierot na własność i wychowanie.
– Skądże wy? Co się stało?
– Wygnano nas z Wągrowa. Jedziemy już dwa tygodnie. Kazano nam dążyć do pani, a potem co pani postanowi.
– A gdzież dzieci?
– Wyrzucili nas z wagonu w polu. Tam siedzą, myśmy we dwie przyszły, pytając po drodze.

Kobieta ochroniarka już prawie nieprzytomna ze zmęczenia, dziewczynka – dziecko niefrasobliwe, jak każde dziecko.

Rozpoczęło się tedy po nocy szukanie owej gromadki i na szczęście zwieziono je w komplecie, żywe, całe, głodne, zdrożone, ale świergocące jak stadko wróbląt. Dwór, zda się zapchany szczelnie, pomieścił je i wraz z nimi zstąpiła na mnie otucha.

– Ani ich nie dam dalej gnać do Rosji, ani żywa ich nie odstąpię. Niech nas tu razem pozabijają lub razem się ostoimy.

I przez ciężkie dni, tygodnie i miesiące te sieroty zostawiły mi wspomnienia najgorszych trosk i jedyne jasne chwile. Ze świata tymczasem szły coraz groźniejsze wieści, pogłoski, bo i z Kijowa przestały przychodzić gazety. Padanie fortec, cofanie, brak amunicji, w administracji chaos, żadnej organizacji. Do miasteczka powiatowego nie ma dojazdu. Trakt zawalony już taborami wojskowymi, żołnierstwem, które miażdży lub spycha nieszczęsne wozy chłopstwa ewakuowanego, pędzi ze sobą tysiące sztuk bydła i dąży do Pińska.

20 sierpnia przyszła wiadomość, że armia niemiecka jest już pod „niezdobytym” Brześciem. Wieść tę przywieźli państwo K., znajomi, których spod fortecy ewakuowano.

Olbrzymi ich tabor dobrnął na nocleg. Jechali ostatnie cztery mile osiemnaście godzin, w tłoku trenów wojennych i chłopskich wozów. Dwór, zda się zupełnie zapchany, pomieścił jeszcze sto osób i kilkadziesiąt koni.

Tego dnia odczułam już wyraźnie tchnienie idącej na nas burzy. Czuło się ją w powietrzu i w duszy. Późnym wieczorem wyszłam w pole: głucho jeszcze, daleko huczały armaty, na widnokręgu, nisko przy ziemi paliły się ogniska obozów przy drodze, suchy powiew wiatru miał swąd pożarów i duszność.

Wracając, wstąpiłam do mieszkania sierot. Gwarno tam było. Kąpano je, zmieniano bieliznę; czekając na wieczerzę, zbierały się pod lipą i krążąc wkoło, śpiewały o mądrej kaczce i posłusznych kaczętach. Nic ich nie obchodziło, co się działo za cieniem lipy!

Nazajutrz zjawił się najwyższy dygnitarz, uriadnik z rozkazem, aby otrząsnąć cały owoc z sadu – bo będą przechodzić armie. Rozkaz wydała władza sanitarna, dbała o zdrowie sołdatów.

Spytałam go tedy, czy nie ma rozkazu, co robić ze spirytusem. Kto go ma pilnować przed armią, a jest tego kilka tysięcy wiader w cysternie.
Nie – o tym nikt nie myślał. Podobno mają go otruć arszenikiem i wylać, ale kto i kiedy jeszcze nie było prikazu. I z tym odjechał.
Ale już i wieś zawrzała niepokojem. Zjawili się chłopi o radę.

– Czy wam każą odjeżdżać?
– Nie, ale batiuszka odjeżdża. Straszno. I kasę z gminy wywieźli.
– A ileż masz w kasie?
– Półtory sotni.
– A twoje gospodarstwo warte półtora tysiąca?
– Bodajże więcej.
– A widzisz tych, co uciekają? Chcecie tak się tułać jak oni?
– A pani co „duma”?
– Ja się nie ruszę.

Poskrobali się w kudły i poszli. Zrozumiałam, że ich ogarnia straszna zaraza tłumu, duszy zwierzęcej, kolektywnej – panika.
Trzeba się stać skałą lub c z ł o w i e k i e m, żeby się fali oprzeć, zarazie kolektywnej nie dać się obalić.

Tabory obywatelskie u mnie spoczywające zaczęły zabierać się w dalszą drogę. Przez dni parę długie szeregi wozów ładownych, ekwipaży, stada bydła, koni ciągnęły z majątku, dalej, w głąb – bocznymi drogami przez lasy, w stronę Pińska, i dalej ku Orszy, Smoleńskowi – Bóg wie w jaką dal cudzą, wrażą, straszną.
Odchodzili z ciężkim sercem, jak skazańcy. Przeprowadzałam ich do przydrożnej kaplicy z bezmiernym żalem i współczuciem…

Byli tacy z Radomskiego, co jeszcze od zeszłego roku znajdowali się w tułaczce – po drodze tracąc dobytek, siły, zdrowie, walcząc ze zdemoralizowaną służbą, bez żadnej otuchy i nadziei.

Wracałam do domu, powtarzając, zaprzysięgając sobie: śmierć – a nie taka wędrówka, i aby nie myśleć, zabierałam się do roboty. Nie była to właściwie robota, była to już wojna, jak ją cierpi i znosi jednostka poza prawem wojennym stojąca: cywilny obywatel z terenu walk.

Pierwsza wojenna fala, co nas ogarnęła, były to tabuny wojskowego bydła. Wypasano nimi wszystkie pola i łąki, mnogość i sposób żywienia przypominały czasy biblijnych obyczajów. Ziemia stała się bezpańskim stepem, a dwory zagrodami, gdzie te niezliczone tabuny spędzano na nocleg. Powiat nasz należy do małowodnych – całoletnia niebywała susza dopełniła miary jeszcze jednej klęski pragnienia. Cierpieć zaczęli ludzie, ale najnieszczęśliwsze były zwierzęta – padały gęsto, zdrożone, zegnane, oszalałe paniką, głodem, pragnieniem. Z dzikim rykiem gromady okrążały studnie, tratując co słabsze spomiędzy siebie, pod naporem padały ogrodzenia sadów, gdzie były sadzawki ze stojącą, niezdrową wodą. Żołnierze pastuchy, od kurzu i zmęczenia do ludzkich istot niepodobni, spędzali to jako tako do zagród na noc, ale część wypierała się na wolność i ginęła po lasach, bo skoro świt pędzono tabuny dalej, za cofającą się armią w stronę Pińska.

Obraz
© wikimedia Commons | Wikimedia Commons

Oficerowie od tej komendy wstępowali na chwilę, prosząc o mleko – spiesząc bardzo. Mówili cyfry wprost bajeczne: tysiące, dziesiątki tysięcy sztuk, zarazy już grasowały wszystkie: karbunkuł, zaraza płucna, jaszczur. Co dwór, co wieś, przybywały znów tysiące; zagarniali wszystko, by wrogowi nie zostawić.

– A cóż zrobicie, jak nie zdążycie ujść? – pytałam.
– W ostateczności potrujemy i pozabijamy.

Ile lat pracy trzeba było, by to bogactwo wytworzyć, i ile lat minie, zanim to straszne zniszczenie biedny civilus na powrót swą mrówczą pracą odrobi!
Przez dni kilka fala ta przechodziła przez kraj – już się rozlała szeroko – wszystkimi szlakami, niebaczna dróg, znacząc swój ślad padliną i zniszczeniem.
Huk armat był coraz bliższy, coraz gęstsze przeciągi wojsk. Zjawili się pierwsi kozacy. Kilku oficerów chciało zająć mieszkanie w domu, ale się rozmyślili. Pojedynczy kozacy wpadali do dworu, porywali uprząż, konie, bryczki, płacąc zresztą za wszystko gotówką. Opowiadali, że ponieśli porażkę w błotach
Dywińskich.

Bóg wojny istotnie jest z Niemcami. Błota te to odmęty torfowe, nigdy nieprzebyte – suche lato uczyniło je terenem bitwy. „Niezdobyty” Brześć przestał istnieć, kraj leżał otwarty – już wieczorem na horyzoncie czerwieniały wokoło łuny pożarów.

Czując, że na dnie już tylko liczyć trzeba było rosyjskie panowanie, posłałam do gminy o jakąś decyzję w sprawie spirytusu. Ale nie było już ni władzy, ni policji – kraj zalewało coraz dziksze wojsko. Gwałtowne wybuchy zwiastowały wysadzenie kolejowego mostu i stacji, przerwała się ostatnia komunikacja.
Wtedy miałam ciekawe studium „ducha” ludzkości.

Tłuszcza żołnierska, chłopska – jedni gnani przez wroga, drudzy gnani paniką, umierający ze strachu przed „Germańcami”, których wyobrażali sobie jako ludożerców – rzucili się do rabunku sadu.

Stada mężczyzn, kobiet, dzieci, starych bab i dziadów rzuciło się zajadle do żarcia niedojrzałego owocu, łamania płotów, gałęzi młodych drzew, pakowało ten łup w worki, fartuchy, wyło z uciechy – zapewne dlatego, że poniosą ze sobą w tej ucieczce cholerę i dyzenterię. Po kilku godzinach olbrzymi sad był doszczętnie ogołocony, stratowany, odarty prawie z liści. Kto się nasycił owocem, łamał kwiaty, róże, krzewy – co się dało. Potem zabrano się do pasieki. Z dachów czyniono opał i podkurzacze, wydzierano ramki i pożerano wszystko razem – wosk, czerw, zimowy zapas miodu, umykając od rozjuszonych pszczół. Żołnierze i chłopstwo tam zajęte do ludzi nie byli podobni, opuchnięci od żądeł, umazani miodem, a rechoczący z uciechy.

A huk armat niemieckich, regularny, potężny zbliżał się nieubłaganie.

Wieczorem tłuszcza cofnęła się na wieś i starszyzna znalazła, że czas jest odpowiedni do przysłania straży do ochrony sadu „ze względów sanitarnych”.
Przybyło tedy dwóch żołnierzy i myślałam, że będzie może noc spokojna.

Ale o dziesiątej wieczorem straż mi dała znać, że kozacy odbili magazyn ze spirytusem, piją i chłopy też z wiadrami lecą. To był moment, którego człowiek jednakże do śmierci nie zapomni i po którym zupełnie na śmierć jest obojętnym. Warczenie uciechy tłumu, tupot biegnących, trzeszczenie resztek płotu słychać było wśród huku armat.

Zarządziłam jako taką ochronę przed najściem pijanej tłuszczy. Pogaszono w domu światło, znieśliśmy do piwnicy odzież, pościel, żywność, sprowadziliśmy sieroty, posłałam na wieś do oficerów i przebyliśmy tak parę godzin pełnych wrażeń i nastroju.

Parę bliskich strzałów karabinowych dodało nam otuchy. Chyłkiem, czając się po krzakach, ktoś ruszył na przeszpiegi. Przy spirytusie była już wojskowa władza – tłum pomimo to rzucał się do rowu, kędy ciekł strumień ognisty. Pod groźbą kul chłeptał i czerpał. Zaczęto zarzucać gnojem i ludzkimi ekskrementami – bezskutecznie – jeszcze był pożądany i smaczny. Kto nie docisnął się, by pić, ten przesiąkłą płynem ziemię ssał i połykał. Przy oświetleniu pochodni obraz był ciekawy jako studium ludzkości z XX wieku.

Homo sapiens używał.

Wracając, zajrzałam do mych pszczół. Kłębami całymi osiadły puste ściany swych siedzib, otulając swymi ciałami matkę, do śmierci wierne, karne, przywiązane.
Rozbudzone sieroty osiadły ganek i cienkie głosiki śpiewały „Kto się w opiekę…”.
Przetrwaliśmy tak tę noc.

Nazajutrz przypłynęła do mnie nowa fala. Zajechały tabory już nie z Korony, ale miejscowe, sąsiedzi, znajomi o mil kilka spod Brześcia. Wśród nich ujrzałam z radością księdza.

Zamówili się na krótki odpoczynek z zamiarem ucieczki dalej – do Pińska.

– A pani? – było pierwsze pytanie.
– Mnie nie wyganiają dotąd. A jeśliby wyganiali, daleko nie zajdę piechotą, bo już zabrano uprzęże, wozy i konie.
– Nas też nie wyganiano. Rozkaz o ewakuacji cofnięty, ale nie mogliśmy wytrzymać. Pomimo cofnięcia rozkazu kozacy gonią, palą i rabują.
– Dom mam murowany, to go nie spalą, jak odjadę, to jeszcze doszczętniej zrabują, a jechać z „nimi” nie chcę. Nigdy nie miałam ochoty zwiedzania Rosji po opowiadaniach rodziców, którzy ją przewędrowali bardzo dokładnie, bo kibitką do Tobolska. Wobec tych wszystkich racji trzymam się zdania pana B. z Kobrynia: trwać.
– Pani nie wie, co się stało onegdaj w Kobryniu. Miasteczko w większej części spalone i obrabowane, kozacy „hulali”, ludzie przeżyli straszną noc, stłoczeni w kościele, pociski wybuchały na ulicach, zabitych dużo osób.

Zgroza!

– Ano, wojna. Nie uciekniemy już przed nią. Tu trwając, mamy przed sobą parę dni grozy i fala się przewali. Tam uchodząc, przedłużymy mękę tylko, a ruina w rezultacie jednaka. Szkoda próżnego wysiłku. Zresztą dobrowolnie stać się zbiegiem wstyd.

Zaludnił się dom z powrotem. Uprosiłam księdza o mszę w kaplicy i o spowiedź wieczorem.

Idąc do kaplicy o zmierzchu, przeciskałam się wśród chłopskich taborów.

Ruszyły w panice najbliższe okolice, dzika ludność z Dywińskich błot, kołtunowate, w łyka obute, w burej odzieży postacie, rabujące, zuchwałe. Rąbali drzewa i parkany na ogniska, piekli barany i gęsi, paśli inwentarz, zrabowanym ze spichrza zbożem i pijani byli błotem z rowów, kędy ściekał spirytus.
Pod dworem stały jaszcze z amunicją, nieco dalej armaty. Żołdactwa były tłumy. Niebo gorzało łunami.

Za powrotem zastałam pułkownika i paru oficerów oraz watahę żołnierzy po miedź. Zaczęła się gwałtowna, pospieszna i bezładna rekwizycja. Pogrzebowo zadzwoniły aparaty gorzelniane, kotły, statki gospodarskie i gdy wreszcie późno w noc to wywieźli, wróciłam do domu.

Przez ten czas sąsiadów jeszcze przybyło i postanowili zostać, i przetrwać burzę. Dom był obozowiskiem. Każdy się lokował, gdzie mógł, urządzał się na jakie takie bytowanie. Chciałam być uprzejmą gospodynią, ale po chwili zrozumiałam, że nie mam po temu ani czasu, ani możności. Ustąpiłam gościom cały dom, zachowawszy dla siebie i moich dwóch domowych towarzyszek jeden mały pokoik. W swoim sypialnym ulokowałam chorego, który wydawał mi się bardzo podejrzany o cholerę, czyjaś służąca tejże nocy podobnież zachorowała.

Co chwila, co godzina zbiegów przybywało. Cały dom był jak kolejowa poczekalnia na węzłowej stacji: góry tobołów, skręt ludzi i zupełny zanik wszelkich towarzyskich form. Muszę wyznać, że większej części tych „gości” nie poznałam wcale z nazwiska, a zapamiętałam tylko najnieznośniejszych. Do „państwa” należała też służba, konie, psy, wzmagające jeszcze chaos i panikę. Załoga ta cała liczyła około stu osób, stłoczonych w domu, który jak mrowie otoczyli maruderzy cofającej się armii.

Hałastra ta przeciągała przez dwór bezładnie gromadami. Pierwsze odwiedziny były, rozumie się, do magazynu wódczanego – jeszcze coś tam znajdowali, bo dom oblegali przeważnie już pijani, dobijali się do drzwi, wrzeszcząc różne swe żądania: kuszat’, wódki, sapog – a nade wszystko: „Uchodi, budiem palit!”. Cały dzień trwała ta napaść i opędzanie się. Na domiar zmęczenia „goście” co czas jakiś opadali mnie w paroksyzmach lęku. „Uciekajmy, uciekajmy!” Ale nie uciekali – tylko czułam, że mają do mnie o to pretensje.

Wieczorem w oknach stanęła łuna. Maruderzy podpalili lamus tuż przy domu stojący. Mieli nadzieję, że tym nas z domu wywabią i „pohulają”. Aleśmy tylko organizowali straż przy gankach, by nam drzwi nie podpalili, i zasiedliśmy do jakiego takiego, pierwszego w tym dniu posiłku. Ale nie zdążyłam
cokolwiek przełknąć, gdy nas strwożyły odgłosy jakby karabinowej palby – regularne grzechotanie, tuż za domem, w ogrodzie.

Noc już była, może już niemiecka piechota następuje, przeszło mi przez myśl. Posłałam po sieroty. Zaspane przeniesiono i przeprowadzono do domu, posłano im na nocleg w sali.

Ale nie była to bitwa. To z łoskotem pękały i spadały dachówki z podpalonej przez maruderów gorzelni. Potem zaczęły się walić z piętra aparaty – stanął słup ognia i po paru godzinach dymiła tylko ruina. Daleko na polu huczały armaty.

Wśród nocy zajechały przed dom samochody, jakiś sztab roztasował się na piętrze. Założono spiesznie telefon. Dwór zapełniło regularne wojsko.
Jak hieny zniknęli maruderzy. Można było z domu wyjść, odetchnąć powietrzem, rozejrzeć się po dworze.

A dwór już był pusty. Służba, widząc, że zostaję, uznała za rzecz wskazaną sama swym losem się zająć. Zabrali tedy wozy, konie, woły, obładowali się zbożem i pociągnęli za wojskiem.

Ruszyła też w panice cała wieś. Jak stado owiec poszli wszyscy: dorośli, starzy, młodzi, dzieci – kto czym miał i mógł: końmi, wozami, piechotą, obładowani nad siły, oszaleli zarazą paniki.

Poszli na przepadłe. Szlak ich widziałam potem, po dniach kilku. Usłany był smugą zbóż, wyrzucanych z fur przeładowanych, ciskali na drogę płótna, wełnę, odzież, okrasę – a dalej, dalej i trupy. Straszny szlak i rozpaczliwy obraz zwierzęcego, bezmyślnego pędu.

Kiedy wrócą i ilu ich wróci do tych chat, do tych pól i co zastaną te niedobitki? Został przecie jeden Dokim. Ciężko chory schronił się z żoną do mej chaty w lesie i tam przetrwał te ostatnie dni.

Puste czworaki i oficyny zapełniało wojsko, podwórza gorzały od ognisk, przy których szlachtowano i pieczono masy bydła i świń. Rano oficerowie saperscy zrewidowali cały dom. Myślę, że posądzono mnie o nieprawomyślność, żem tak uparcie tkwiła na miejscu. Przetrząśnięto tedy każdy kąt, żem wreszcie spytała, czego właściwie szukają, to im pomogę.

Mówili, że szukają spirytusu, ale ostatecznie kupili trochę uprzęży i odeszli. Cały dzień zjawiali się coraz inni – z namowami, żeby jednakże uciekać, ofiarowywali nawet podwody dla sierot i dla mnie obiecywali opiekę w podróży i masę pomyślności w Rosji, a straszny los, gdy pozostanę.

„Goście” już byli znowu gotowi do drogi, tym bardziej gdy ich jeden z oficerów zapewnił, że dom będzie niezawodnie na linii strzałów, a jedyna piwnica zawali się od jednego pocisku.

Zbierali się, radzili, straszyli się wzajemnie, lamentowali – ale nie jechali. Po południu wyszłam w pole, za spaloną gorzelnię. Dzień był dżdżysty i posępny – szerokim półkolem ciągnęła się na horyzoncie naszym płaskim i wypukłym linia boju. Znaczyły się wybuchy armatnich strzałów i łuny palących się wsi, zresztą nic widać nie było – przelatywali konni żołnierze stamtąd do sztabu lub ranni do opatrunku, nic nie zwiastowało grozy tak bliskiej.

Za powrotem do domu, dowiedziałam się, że jakiś pijany sołdat wybił okna w kaplicy. Przenieśliśmy tedy ołtarz do domu i urządziliśmy go w salonie. Późnym wieczorem miałam znowu na zawsze pamiętny obraz z owych dni:

Podwórze zawalone żołnierstwem, a obok w oficynie na galerii gromadka sierot w oświetleniu jednej świeczki.

Chór piskliwych głosików śpiewał „Kto się w opiekę…” – w ciemności wtórowały chrypliwe basy. To żołnierze polscy, klęcząc bez czapek, modlili się razem. Poklękaliśmy z księdzem także. W nocy strzały się wzmogły i z dniem doszły do całej potęgi. Stary dom trząsł się od huku, chwilami rozdzierały się chmury i błyskało słońce.

Wśród wojska powstał większy ruch, telefon działał bez przerwy, zjawiły się armaty na łące za dworem, zaczęto sypać okopy. Ostatnie tabory zniknęły w lasach, czułam, że dobiega kres męki.

W domu dwoje ludzi chorych na cholerę leżało już beznadziejnie. Ratowaliśmy ich, ile możności, zupełnie o zarazę nietrwożni. Wśród huku armat ksiądz odprawił mszę rano, dzień cały oficerowie znowu nas nachodzili, namawiając do wyjazdu z nimi razem. Ostatni tak zakończył:

– My dziś w nocy odchodzimy na pozycję o wiorst piętnaście. Po nas przyjdą jeszcze kozaki, żeby wszystko spalić. Nie ręczymy za wasze życie. Rozkaz wypędzania cofnięty, ale kozaki o rozkaz i zakaz się nie troszczą. Po nich już przyjdą Niemcy. Wrogowi nie trzeba nic zostawić.

Tedy wyczerpała się wreszcie moja cierpliwość i odpowiedziałam mu ostro:

– Dwa razy człowiek nie umiera, ale raz i tylko tam i tak, jak mu Bóg przeznaczył. Moje doczesne dobro zmiecie wojna, bo leży na jej szlaku, ale mój honor każe mi tu zostać i nie pójdę ani polskich dzieci do Rosji nie dam. Dosyć ich Sybir pożarł. Te niech tu ze mną zginą lub przetrwają.

Myślałam, że źle się skończy to moje szczere credo, ale odszedł bez stosowania jakichś represji i oto wieczorem zaczęli się zbierać do odwrotu.

Armaty grały i słychać było coraz wyraźniej grzechot karabinów, noc zaszła ciemna, chmurna – ostatnia z tej zmory. Uspokoiłam „gości”, że będę czuwać, żeby spoczęli, sieroty położyliśmy spać w sali, zostałyśmy we dwie na warcie.

Do północy artyleria spoczywała na podwórzu, żołnierze Polacy zebrali się w kuchni – rozmawialiśmy, dawali mi polecenia i adresy rodzin, żeby wieść kiedy przesłać, boć to straceńcy byli – rezerwiści żonaci i dzietni z kaliskiej, lubelskiej, płockiej ziemi, zgnębieni, znękani, bez nadziei powrotu do tych swoich najbliższych, najdroższych.

Słońce, co wejdzie, już ich i mnie rozłączy żelaznym pierścieniem granicy – i chwalili mi, żem została, i takeśmy żałośnie przegwarzyli, szeptem, bo się Rosjan kolegów bali.

Aż po północy rozległ się rozkaz wymarszu, pożegnaliśmy się.

– Już teraz kozacy tylko przejdą po nas! Niech was chroni Częstochowska Królowa – szepnął ostatni, odchodząc.

Rumor zbierania, zaprzęganie, komenda, parskanie koni, ruszyli, wyszli za bramę, utonęli w nocy – zapanowała cisza, bo i strzały ustały, i ta cisza była najcięższą chwilą owych dni.

Zmieniałyśmy się na warcie w oknie.

Z bezmiernego zmęczenia zasypiałam chwilami. Budziłam się, słysząc już kozackie wycie, ale to złuda była – to tylko chrapał i jęczał nieszczęsny choleryczny za ścianą. Wokoło na drodze była cisza.

Bardzo długo była ta noc i bardzo ciężka. Wreszcie znowu mnie sen zmorzył.

Zbudziła mnie towarzyszka warty:

– Spójrz no! Jakaś łuna na lewo. Może stodołę podpalili.

Zerwałam się. Jaśniało nad gumnem, ale tak było cicho i pusto. Nigdzie śladu kozaków.

To był brzask wschodu słońca.

I oto jak czarny całun w tym blasku sczezła straszna zmora, odetchnęłyśmy, przeżegnały. Nie będzie kozaków, przetrwałyśmy na stanowisku.

Wyszłam na boży świat. Dzień wstawał pogodny, z pierwszym jesiennym szronem, bo był to już 2 września.

Miałam wrażenie zrazu, że jestem sama na świecie. Nigdzie ani żywego ducha. Minęłam zniszczony, rozgrodzony sad, ruiny gorzelni, wyjrzałam na pole – wszędzie martwa pustka.

Ale za to wszystkie podwórza zawalone resztkami obozów, śladami żołnierskiej, dzikiej gospodarki. Kupy nawozu, zboża, ziarna, skóry i wnętrzności zwierzęce, kawały mięsa, kotły, blaszanki, koła od wozów, odzież, szmaty, ładunki, zdechłe konie, rozprute pierzyny, worki z obrokiem, ilość i jakość przedmiotów nie do zapamiętania i spisania. Wszystkie budynki bez drzwi i okien, wszędzie ślady ognisk, kupy pierza z drobiu i brud niedający się wyrazić.
Nareszcie usłyszałam dwa głosy: skomlenie psa i jęk człowieka.

Pod węgłem piszczał szczeniak bezpański, a w pustej izbie na tapczanie jęczał sołdat – straszny, siny na twarzy – w cholerycznych kurczach.

Zostawili go na pastwę śmierci. Oczekiwał jej zupełnie obojętnie, prosił o papierosa. Gdym wracała do domu, ujrzałam po kątach przemykające postacie. To jacyś pozostali z taborów, zbiegi, hieny, rzucali się już do rabunku.

A wtem u węgła szopy, z jakiejś porzuconej pustej kadzi, wytknęła się głowa ostrzyżona, a dalej postać chłopaka w dziwnie niedopasowanej odzieży.

Wyskoczył ze swej kryjówki, przeciągnął się, wyszczerzył zęby.

– Juz posli! – szepnął z mazurska.

Dał susa między budynki i poleciał na przełaj – ku zachodowi.

Ten się pewnie oprze aż za Bugiem. Zaledwie wróciłam do domu, gdy ktoś wpadł, krzycząc:

– Niemcy idą!

Wyszłam tedy na ganek, za mną wysypywało się z domu, co żyło.

I oto na folwarku ukazał się pierwszy szary piechur w pikielhaubie z karabinem gotowym do strzału i zjeżonym żądłem bagnetu.

Obraz
© WP.PL | Wyd. Czarne

Zatrzymał się na nasz widok, pozdrowił:

Guten Morgen.

Pomimo woli zaśmiałam się.

O gewiss, guten Morgen! – odpowiadam.

Ucieszył się i on, że może się porozumieć, i zaczęliśmy gawędkę:

Keine Russen?
Einer!
Wo ist er? – Bagnet się najeżył. Wskazałem na folwark.
– Tam leży chory na cholerę.

Machnął ręką, położył karabin na ziemi. Zdjął szynel i nie przestając rozmowy, zaczął go misternie składać w wałek, z całą drobiazgowością równając każdą fałdę.
Zza węgła wychodzili pojedynczo inni i za przykładem kolegi składali karabiny i pozbywali się szyneli tymi samymi automatycznymi ruchami.

A ów pierwszy rozpytywał:

– Dokąd poszli Rusy?
– Nie wiem, kędyś tam.
– A wy kto?
– Polacy.
– Żeście zostali? A toć tu ruski kraj.
– Jeszcze wam daleko iść do ruskiego kraju. Tu nie znajdziecie ani jednego Rosjanina. Wszyscy uszli.
– Dogonimy ich.

Było ich już z tuzin, pęki karabinów zdobiły podwórze. Zapalili fajki.

Nad dworem przeciągnął, warcząc, aeroplan. Dzień był pogodny, iście letni.

Tedy piechur spytał:

– A gdzie u was kuchnia? Pokażcie. Wir möchten Kaffee trinken.

Ruszyli za mną do domu.

W ten sposób odbyło się nasze przejście pod władzę i na usługi innej armii.

Cykl powstał we współpracy z Instytutem Reportażu i Wydawnictwem „Czarne”

Mariusz Szczygieł - reporter, felietonista, wydawca. Laureat Europejskiej Nagrody Literackiej (za książkę "Gottland"), Dziennikarz Roku 2013 w konkursie "Grand Press". Oprócz Krall i Kapuścińskiego najczęściej wydawany za granicą polski reporter, jego książki wyszły w 21 językach. Jest autorem trzytomowej antologii polskiego reportażu XX wieku "100/XX" (wydawnictwo Czarne). Wykłada w Polskiej Szkole Reportażu. Od kilku lat co tydzień w "Dużym Formacie" - dodatku do "Gazety Wyborczej" prowadzi swój "Projekt: prawda", w którym różni ludzie zdradzają mu swoje życiowe prawdy. Czechofil, znany propagator kultury czeskiej. 2 listopada w wydawnictwie Dowody na Istnienie wyjdzie jego najnowsza książka reporterska pt. "Nie ma".

Źródło artykułu:Wydawnictwo Czarne
#PRO100100-lecie niepodległościreportaż
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (32)