Marcin Makowski: Idealna odpowiedź dla "New York Timesa". Takiej reakcji oczekiwaliście?
Mając bałagan na własnym podwórku, redakcja "New York Timesa" wzięła miotłę i bez pytania zaczęła zamiatać nasze - proponując nałożenie sankcji na Polskę i zapraszając do tego sąsiadów. Polacy to mądrzy ludzie, a polityczne spory potrafią rozwiązywać bez zewnętrznych interwencji. Gdyby kogokolwiek oburzało podobne stwierdzenie, polecam zastosować eksperyment myślowy, podobny do tego przedstawionego w poniższym tekście. Gdy wygra Trump, wysyłamy do Ameryki komisję badającą standardy demokracji. Jeśli nie chodzi o wielkość państwa ani kłopoty wewnętrzne, ale o uniwersalne pryncypia, dlaczego nie możemy mieć do tego prawa? - pisze Marcin Makowski dla Wirtualnej Polski, ironizując na temat oczekiwanej przez nowojorczyków reakcji polskich dziennikarzy.
Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. To wyświechtane przysłowie nabiera autentycznego znaczenia, kiedy wiemy, jak wiele kosztuje gest solidarności. Właśnie tak - nie oglądając się na eentualne reperkusje - zachował się w piątek zespół prestiżowego "The New York Timesa". W tekście, pod którym podpisała się cała redakcja (ale nikt z nazwiska), zatytułowanym "Polski kryzys konstytucyjny", amerykański dziennik wyraził obawy przed polityczną równią pochyłą, z jakiej nasz kraj nieuchronnie stacza się w objęcia brunatnej dyktatury. W obliczu spacyfikowania miasteczka namiotowego pod Kancelarią Premiera, zanim hasztag akcji trafił do trendów na Twitterze, a na miejsce dotarło sojowe latte, należało działać. I dokładnie to zrobili liberalni dziennikarze z metropolii, której nieoficjalną nazwę - Wielkie Jabłko - odczytujemy jako wyraz jedności z naszym narodem. Narodem, który już raz jabłkiem sprzeciwił się putinowskiemu autorytaryzmowi. Dziś znowu musimy się zjednoczyć w partyzanckiej walce o demokrację.
Tym razem jednak pod sztandarami ostatnich redut wolnego słowa; "Gazety Wyborczej", facebookowego konta Lecha Wałęsy i Komitetu Obrony Demokracji.
Kara za ignorowanie USA i Schetyny
Jako polski dziennikarz, który do prawicowych mediów pisuje zachowawczo z obawy przed medialną czystką, z ogromną ulgą przyjąłem głos płynący z kolebki demokracji. Ktoś wreszcie powiedział to, na co my w strachu przed żelaznym spojrzeniem Jacka Kurskiego nie mieliśmy odwagi. Czym innym, jeśli nie metryczną wskazówką i ojcowskim skarceniem mogą być słowa o "tragedii polskiego kryzysu konstytucyjnego, ujawniającej skalę niezrozumienia dla pryncypiów demokracji, którą cechują się prawicowy liderzy"? Albo jak, bez autentycznego zatrwożenia, można czytać, że "(…) Prawo i Sprawiedliwość postawiło siebie ponad prawem w marszu ku autorytaryzmowi, ignorując wszelkie apele, ostrzeżenie i formalne opinie ze strony Stanów Zjednoczonych, Unii Europejskiej, międzynarodowych organizacji praw człowieka oraz własnej opozycji"? Ignorować Grzegorza Schetynę i Władysława Kosiniak-Kamysza, to o jeden krok za daleko. Od tego odwrotu nie ma. Dlatego właśnie NYT proponuje gorzką pigułkę międzynarodowych sankcji, którą musi
przełknąć "nacjonalistyczny rząd". Tylko w taki sposób, przy udziale Ameryki oraz Unii, "Jarosław Kaczyński odstąpi od niemożliwego do zaakceptowania ataku na liberalną demokrację".
Aplauz, z jakim część rodzimych mediów przyjęła te słowa, pokazuje, że nie wszystko w Polsce stracone. Droga do odzyskania kraju została wytyczona, i jak kiedyś Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski ruszali pomóc Amerykanom w walce o niepodległość, teraz oni wyciągają ku nam swoją dłoń. "Komisja Europejska (...) powinna zdobyć się na deklarację, że Prawo i Sprawiedliwość przekroczyło czerwoną linię" - postuluje zespół dziennika, dodając, że najlepszym rozwiązaniem byłoby pozbawienie Polski prawa głosu w Unii Europejskiej. Niestety nie jest to możliwe, ze względu na ewentualne weto nacjonalistycznych Węgier. Viktora Orbana również utemperować się nie da. Wyobrażam sobie jaka bezsilność musiała ogarniać amerykańskich dziennikarzy, kiedy podczas sześciogodzinnego spotkania w "Zielonej Owieczce" w Nidzicy, powstawała oś zła Budapeszt-Warszawa.
"New York Times" nie pozostawia jednak ojczyzny Lecha Wałęsy bez nadziei, delikatnie sugerując możliwy do wdrożenia scenariusz: "Polska będzie w lipcu gospodarzem szczytu NATO, podczas którego spodziewa się zwiększenia sojuszniczych sił na swoim terytorium. Mocna wiadomość ze strony Waszyngtonu mogłaby wtedy przynieść swój efekt". Słowa te do serca wziął sobie Mateusz Kijowski, lider pozapartyjnej opozycji i renegat, żyjący na granicy prawa alimentacyjnego. Komitet Obrony Demokracji już planuje wakacyjne marsze oburzenia, które powinny otworzyć reszcie świata oczy skierowane w lipcu na Polskę. Pod Kancelarią Premiera już teraz trwa głodówka, a od atmosfery stanu wojennego nie nie można uciec nawet na Manhattanie.
Sankcje na samych siebie
Mogę się tylko domyślać, jak wyboistą drogę musiała przebyć pewna zagraniczna publicystka oraz jej małżonek, aby uzmysłowić nowojorskiej redakcji skalę problemu. Poruszony świadectwem cichych bohaterów, również chciałbym się odwdzięczyć podobną przysługą. Liberalna demokracja nie zna przecież granic, a najmocniej trzeba jej bronić tam, gdzie czerpie swoje źródło.
Dlatego właśnie z ubolewaniem przyjmuję doniesienia o rosnącej popularności Donalda Trumpa, który najprawdopodobniej jako kandydat Republikanów wystartuje w wyścigu o fotel prezydenta USA. Kontrowersyjny miliarder postuluje m.in. czasowy zakaz wpuszczania muzułmanów do Ameryki, konieczność pobierania opłat od państw-gospodarzy za bazy US Army oraz budowę muru na granicy z Meksykiem, imigrantów z tego kraju nazywając "przestępcami i gwałcicielami". Człowiek, który niedługo może latać Air Force One, zdążył już obrazić każdą grupę społeczną i każdego polityka, który nie zgadza się z jego ksenofobiczną wizją "Uczynienia Ameryki znowu wielką".
Jesteśmy w Polsce prawdziwie zaniepokojeni słowami o możliwych zamieszkach, jeśli nominacja nie zostanie mu przyznana. Nie przez przypadek w prestiżowym geopolitycznym raporcie Economist Intelligence Unit perspektywa prezydentury Trumpa została podniesiona jako jedno z największych zagrożeń dla globalnego bezpieczeństwa. Nigdy wcześniej nie pojawił się tam żaden polityk. Z tym większym uznaniem traktuję postawę redakcji NYT. Wiem, że jeśli w Ameryce dojdzie do najgorszego, ci uczciwi ludzie nie zawahają się o zaapelowanie do Narodów Zjednoczonych o nałożenie sankcji na ich własną ojczyznę.
Chciałbym również wyrazić pełne wsparcie w trwającym obecnie kryzysie wokół obsadzenia wolnego miejsca w Sądzie Najwyższym USA. Liczę na to, że twardy upór Republikanów, którzy nie chcą nawet wysłuchać propozycji Baracka Obamy usilnie starającego się nominować sędziego przed końcem swojej prezydentury, nie przejdą w Europie bez echa. Podobnego, z którym spotkał się m.in. szeroko potępiony kryzys Trybunału Konstytucyjnego w Wenezueli, Argentynie i we Włoszech, zakończony w grudniu 2015 po półtorarocznym impasie na linii rząd-opozycja. Sądzę, że tylko kwestią czasu będzie wysłanie delegacji amerykańskich senatorów do instytucji unijnych z prośbą o interwencję i ekspertyzę prawną. Dojrzałe państwa nie boją się powierzyć swoich problemów niezależnym, apolitycznym gremiom. W końcu według najnowszych danych Rząd Federalny Stanów Zjednoczonych cieszy się tylko 19-procentowym zaufaniem, w stosunku do 73 proc. w latach 60. Być może warto zapytać o przyczyny kryzysu kogoś bezstronnego? Oczywiście to tylko sugestie.
Mam nadzieję, że nasi sojusznicy w walce z prawicowym autorytaryzmem będą nadal stali murem za państwem prawa. Tak samo, jak w przypadku wzięcia na siebie odpowiedzialności za praktyki w nielegalnych więzieniach CIA w Szymanach i Guantanamo, omyłkowe bombardowania dronami celów cywilnych oraz obalanie rządów każdego kraju, który ma ropę, ale nie ma demokracji. Tak rozumiem polsko-amerykańską przyjaźń. Szczerością odpowiadamy za szczerość. Jeśli wygra Trump, możecie liczyć na nas i na nasze sankcje. Żadne poświęcenie nie będzie dla nas za duże. Jak trzeba, wyślemy komisję z prof. Krystyną Pawłowicz na czele, która przebada stan waszej demokracji. I nie będzie, że boli, skuteczne lekarstwa muszą być gorsze. Nie pozwolimy przekroczyć czerwonej linii.
Żarty, żartami, ale...
Dobrze, pośmialiśmy się, a teraz na poważnie. Ironia i humor to broń nie tylko ludzi inteligentnych, ale także - co smutne choć prawdziwe - bezsilnych. Niestety, w sytuacji nieustannego pouczania Polski na temat standardów demokracji przez połowę Europy, a teraz jeszcze Stany Zjednoczone, można czuć uzasadnioną bezsilność. Nie dlatego, że rząd Prawa i Sprawiedliwości jest czysty moralnie jak Dziewica Orleańska, ale dlatego, że w kontekście podobnych sporów prawno-konstytucyjnych, panuje u pouczających przedziwny dysonans.
Z jednej strony Europa nie dostrzega kłopotów na własnym podwórku, wymienić można choćby prawie 600-dniowy pat z utworzeniem rządu w Belgii, albo półtoraroczny klincz wokół Trybunału Konstytucyjnego we Włoszech. Nikt wtedy publicznie szat nie darł. Z drugiej strony mamy moralizatorskie głosy części polityków Amerykańskich, z uwikłanym w gry polityczne "New York Timesem" na czele. Czy dzisiaj, kiedy o krok od bezpośredniego wyścigu o fotel prezydenta znajduje się populista, przy którym Jarosław Kaczyński przypomina potulnego baranka, Ameryka ma w ogóle mandat to udzielania polskiej demokracji jakichkolwiek upomnień?
Wątpię. Nie dlatego, że uważam, że jesteśmy najmądrzejsi i nie powinniśmy nikogo słuchać. Czym innym jest jednak chęć zrozumienia motywacji obu stron i znalezienie kompromisu, a czym innym pisane z pozycji siły, połajanki i grożenie sankcjami za niepodporządkowanie się stanowisku, które w 100 proc. pokrywa się z żądaniami polskiej opozycji. Tak właśnie zachowała się redakcja nowojorskiego dziennika. Mając bałagan na własnym podwórku, wzięła miotłę i bez pytania zaczęła zamiatać nasze, zapraszając do tego sąsiadów. Polacy to mądrzy ludzie, a polityczne spory potrafią rozwiązywać bez zewnętrznych interwencji. Gdyby kogokolwiek oburzało podobne stwierdzenie, polecam zastosować eksperyment myślowy, podobny do tego przedstawionego w tekście. Gdy wygra Trump, wysyłamy do Ameryki komisję badającą standardy demokracji. Jeśli nie chodzi o wielkość państwa ani kłopoty wewnętrzne, ale o uniwersalne pryncypia, dlaczego nie możemy mieć do tego prawa?
Marcin Makowski dla Wirtualnej Polski