PublicystykaMarcin Makowski: Falstart przyszłej ambasador USA. Poucza Polaków i mówi nam, co mamy robić

Marcin Makowski: Falstart przyszłej ambasador USA. Poucza Polaków i mówi nam, co mamy robić

Marcin Makowski: Falstart przyszłej ambasador USA. Poucza Polaków i mówi nam, co mamy robić
Źródło zdjęć: © PAP | Geisler-Fotopress/Alamy Stock Photo
Marcin Makowski
06.06.2018 09:55, aktualizacja: 06.06.2018 10:16

Georgette Mosbacher, kandydatka na ambasador USA, nie zaczęła jeszcze pracy w Polsce, a już ”popisała się” nieznajomością specyfiki politycznej regionu, oraz obarczyła ustawę o IPN winą za wzrost tendencji antysemickich w Europie Wschodniej. Dobrze to nie wróży.

Wtorkowe przesłuchanie Georgette Mosbacher przed senacką komisją spraw zagranicznych można uznać za formalność, zmierzającą do zatwierdzenia nominacji na stanowisku ambasador USA w Polsce.

Oceniając po kurtuazyjnej atmosferze i wymogu zwykłej większości w stuosobowym Senacie, była bizneswoman i działaczka Partii Republikańskiej posadę ma już w kieszeni. 71-letnia właścicielka filmy konsultingowej, stawiająca pierwsze kroki w świecie finansów od uratowania podupadającej firmy kosmetycznej, nie ukrywa, że zamierza wykorzystać w Polsce "swoje uprzednie doświadczenia wyniesione z biznesu, pracy społecznej i działalności politycznej". Tylko czy to wystarczy, gdy ewidentnie brakuje doświadczeń dyplomatycznych?

Zła ustaw o IPN, za mało imigrantów

Tak bowiem trzeba określić odpowiedzi Mosbacher na tematy związane z sytuacją partyjną w naszym kraju, ustawą o IPN, rządami prawa czy relokacją uchodźców.

Wszyscy dobrze wiemy, jak polaryzujące są to zagadnienia, i jak wiele dobrej woli trzeba, aby mówić o nich merytorycznie, bez spłycania problemów. Niestety kandydatka na ambasadora ewidentnie poległa na tym polu, udowadniając, że jej wiedza o polskiej polityce jest co najmniej ograniczona, a świadomość ideologicznych zawirowań w Europie Środkowo-Wschodniej niepełna.

Bo jak inaczej wytłumaczyć stanowisko Mosbacher, która na pytanie jednego z senatorów dotyczące relokacji imigrantów, odpowiada, że "będzie pracować z polskim rządem nad tą sytuacją, aby wziął na siebie sprawiedliwą część uchodźców”. Co znaczy ”sprawiedliwą”? Jakim prawem ambasador kraju, który prowadzi politykę skrajnie wrogą imigrantom, chciałby włączyć się w pracę z polskim rządem nad zagadnieniem, co do którego odpuściła już nawet Komisja Europejska, a Berlin przyznał się do błędu w prowadzeniu "polityki otwartych drzwi”?

Jakby tego było mało, na pytanie o rzekomy wzrost antysemityzmu w krajach Europy Wschodniej, kandydatka na ambasador USA w Polsce stwierdziła, że: "Niestety został on wywołany przez prawo dotyczące Holokaustu, które Polska niedawno uchwaliła" i podobnie jak w przypadku imigrantów, "będzie pracować nad tym, aby takie rzeczy nie trafiały do prawodawstwa".

Zatrzymajmy się tutaj na chwilę. Bez względu na ocenę nowelizacji ustawy o IPN, którą od początku uważałem w obecnej formie jako szkodliwą dla polskiego wizerunku na świecie, ponieważ napisaną nieprecyzyjnie i niemożliwą do wyegzekwowania - czym innym jest jej wewnętrzna krytyka, a czym innym przypisanie odpowiedzialności za antysemityzm we wschodniej części starego kontynentu. Szczególnie, że incydenty na tle antysemickim w Polsce z roku na rok maleją, stanowiąc bodaj jedną piętnastą tych odnotowywanych w Niemczech.

Daleko od dyplomacji. W Niemczech również

Nie wiem jak to możliwe, że przyszła reprezentantka naszego najważniejszego sojusznika uznała, że musi wypowiedzieć się pobieżnie i krytycznie wobec Polski na każdy kontrowersyjny temat. "Zdaję sobie sprawę z zastrzeżeń odnoszących się do poszanowania instytucji demokratycznych w Polsce, ograniczania wolności słowa, niezawisłości sądów i rządów prawa" – stwierdziła w pewnym momencie w komisji senackiej.

Czy powiedziała nieprawdę? Oczywiście, takie zastrzeżenia istnieją, nie są tajemnicą i każdy z nas może sobie wyrobić opinię na temat odpowiedzialności za zaistniały stan rzeczy. Nie jest jednak rolą ambasadora ingerowanie w wewnętrzną politykę kraju, i to jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem swojej pracy.

Przekonał się o tym niedawno zaprzysiężony już ambasador USA w Niemczech, Richard Grenell, który w wywiadzie dla popularnego wśród alt-prawicy amerykańskiego portalu "Breitbart” stwierdził, że widzi potrzebę wzmocnienia konserwatystów w Berlinie. Jak zareagowały tamtejsze media? W znakomitej większości oburzeniem i oskarżeniami o mieszanie się w – owszem – "politykę wewnętrzną". "Szok w Berlinie. Ambasador USA bez dyplomatycznego taktu" – czytamy na portalu Deutsche Welle. "Właściwie w świecie dyplomatów do dobrego tonu należy, by tuż po przejęciu placówki w kraju gospodarzy zachowywać się przyjaźnie i uprzejmie. Dyplomatycznym tabu jest ingerencja we wszelkie partyjne spory" – piszą niemieccy publicyści, a politycy właściwie wszystkich frakcji potępiają Grenella. Wiemy już, że zaproszono go na dyplomatyczny dywanik, gdzie będzie się musiał wytłumaczyć ze swoich słów przez naszym zachodnim sąsiadem.

Dlaczego upraszczające i ingerujące w spory partyjne w Polsce wypowiedzi Georgette Mosbacher nie wywołują podobnego oburzenia? Różnica jest prosta. Grenell uderzył w tony prawicowe, natomiast kandydatka na ambasadora w Polsce wypowiadała słowa miłe uszom części zachodnich elit. Tak w końcu jesteśmy postrzegani – jako kraj sukcesu gospodarczego i silnej armii, ale z rządem tłamszącym wolność słowa, dającym pożywkę antysemityzmowi i nieprzyjmującym uchodźców.

Zdecydowanie bardziej wolałbym, żebyśmy na te tematy rozmawiali u nas w kraju, i w Polsce szukali rozwiązań. A od dyplomatów wymagajmy odrobiny dyplomacji. Nie mniej, nie więcej.

Marcin Makowski dla WP Opinie

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (0)
Zobacz także