Manipulacje wyborcze. Tak politycy korzystają z patologii systemu. Wyborcy o tym nie wiedzieli
- Trzeba dotrzeć do wyborców z informacją, że mandaty są dzielone w okręgach i ogólnopolskie sondaże mają się najczęściej nijak do rzeczywistego rozkładu poparcia w okręgach - mówi Wirtualnej Polsce prof. Waldemar Wojtasik z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, autor książki "Manipulacje wyborcze".
Michał Wróblewski, WP: Czy wybory w Polsce mogą być nieuczciwe?
Prof. Waldemar Wojtasik: Mogą.
Tak twierdzą politycy PO.
I jest to stwierdzenie uzasadnione.
Dlaczego?
Współcześnie wybory, w wymiarze społecznym, stały się nieskuteczną procedurą wyłaniania reprezentacji politycznej. Nie dotyczy to jednak wyłącznie Polski, ale większości krajów, w których władza ma znacznie więcej możliwości przyciągania do siebie wyborców lub ich zniechęcania do opozycji. Partia rządząca ma dziś w kampanii instytucjonalną przewagę nad rywalami.
Słowem: władza ma zasoby i je wykorzystuje?
Tak. To nie jest sprawiedliwie, ale tak po prostu jest. Według mnie to kolejne stadium ewolucji demokracji, jakie obserwujemy od ok. dwóch wieków.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Czym ten proces jest spowodowany?
Przede wszystkim zmianami w komunikacji politycznej i wyborczej w XXI wieku. Dzięki internetowi, sztucznej inteligencji, psychografii i mikrotargetowaniu politycy zdobyli nowe narzędzia oddziaływania na wyborców. Używając ich mają większe możliwości manipulowania wyborcami, podkopując przy tym demokratyczne fundamenty uczciwych wyborów.
Donald Tusk kilka dni temu stwierdził, że to Rafał Trzaskowski wygrał wybory prezydenckie, a nie Andrzej Duda. Czy to już balansowanie na cienkiej linii, przekraczanie granicy, czy jednak uzasadnione stwierdzenie?
Jednym z elementów odchodzenia od liberalnego wzorca demokracji jest kwestionowanie wyniku wyborów przez przegranych. Donald Trump mówi przecież o "ukradzionych wyborach" z 2020 r. Jeśli wynik wyborów jest niezgodny z naszymi oczekiwaniami, to często go kwestionujemy. To właśnie zrobił lider PO, choć oczywiście jego motywacja ma charakter doraźny, wynikający z toczącej się kampanii. Faktem jest jednak, że przewaga instytucjonalna po stronie PiS i Andrzeja Dudy była tak wielka, że to ona - nie tylko moim zdaniem - zdecydowała o ponownym jego zwycięstwie w wyborach prezydenckich.
Nieaktualizowany od 2011 r. system przydziału mandatów w okręgach faworyzuje ośrodki pozametropolitalne, które wybierają więcej posłów, niż powinny, a dyskryminuje większe miasta, w szczególności Warszawę. PKW zwraca na to uwagę od dawna. Czy to świadczy o nieuczciwości systemu, który - jak wskazuje geografia wyborcza - działa na korzyść PiS?
Nie nazwałbym tego systemu nieuczciwym. Politycy go gremialnie nie kwestionują. Nad jego niedoskonałością nie toczy się szeroka, publiczna debata, rozmawiamy na ten temat w wąskim gronie specjalistów. Niemniej nazwałbym ten system niesprawiedliwym. W tym znaczeniu, że nie realizuje on podstawowych celów, polegających na tym, że wyborcy powinni być wyposażeni w możliwie równą siłę głosu. A nie są. Siła głosów obywateli jest różna, w zależności od miejsca, w którym głosują. Bardzo medialny ostatnio przykład Warszawy i Kielc jest symptomatyczny w tym względzie.
Z Warszawy wybiera się najwięcej posłów, ale uzysk z jednego głosu jest tu najmniejszy w skali całej Polski. W Warszawie w 2019 roku 380 tys. głosów na PiS przełożyło się na 6 posłów. W Kielcach zaś 315 tys. głosów dało rządzącym 10 posłów. W sumie w Warszawie wybiera się 20 posłów, a w Kielcach - aż 16. Mimo że liczba mieszkańców w obu tych okręgach wyborczych jest nieporównywalna.
Dlatego rządzący nie chcą tego systemu zmieniać. On im się opłaca, sprzyja im. Dzięki temu PiS zyskuje większą liczbę mandatów w mniejszych okręgach. Stąd też decyzja prezesa Kaczyńskiego o kandydowaniu z Kielc, a nie z Warszawy. Ale jest też inna motywacja: zmiana konstrukcji mandatowej okręgów wyborczych, przesunięcie jednego lub dwóch mandatów między jednym i drugim okręgiem, zmienia kompletnie przełożenie poparcia w tych okręgach na mandaty poszczególnych partii. I tego politycy się boją.
Dlaczego?
Ponieważ utrata jednego mandatu w takim okręgu, który ma na przykład w sumie 9 mandatów, znacząco zmniejsza szanse jednej z dwóch dużych partii na to, że dostanie taki wynik mandatowy, jaki otrzymała w poprzednich wyborach. Dlatego też rządzący chcą utrzymać status quo, a i opozycji jakby szczególnie na zmianie nie zależało.
Jest coś takiego jak "premia dla zwycięzcy"?
W naszym systemie wyborczym zostało to skonstruowane tak, że premię otrzymują największe ugrupowania z najlepszymi wynikami, a wraz ze spadkiem liczby głosów potencjał do jej uzyskania spada. Ustawodawca stwierdził po prostu, że bardziej mu zależy na tym, żeby w Polsce były stabilne rządy niż żeby reprezentacja partii w Sejmie była bardziej proporcjonalna i odpowiadała zróżnicowanym wyborom obywateli. Słowem: nasz system wyborczy jest dziś coraz mniej adekwatny do zmieniającej się struktury i preferencji społecznych. Ważniejszy jest interes największych partii niż głos obywateli, gdyż w ich interesie jest utrzymywanie swoich systemowych przewag.
Ostatnio niemal słownikowym pojęciem przy opisywaniu kampanii jest słowo "maksymalizacja". Mówią o tym politycy PiS - że konstrukcja ich list motywowana jest "maksymalizacją" i "optymalizacją" wyniku wyborczego. O co chodzi?
Jest pewien potencjał związany z połączeniem w ramach listy wyborczej poparcia wyborczego partii z popularnością jej lidera. Niemniej bardzo trudno jest to zbadać i dokładnie określić przed wyborami. Przesunięcie Jarosława Kaczyńskiego do Kielc faktycznie może dać w okręgu świętokrzyskim PiS-owi jeden lub dwa mandaty więcej niż wynika to z obecnych badań. To pragmatyczny, racjonalny ruch. Możliwość oddania głosu na lidera PiS może zmobilizować większą część wyborców. Ale to dotyczy także innych liderów - Włodzimierz Czarzasty, kandydując z Sosnowca, również potrafił wywalczyć cztery lata temu o jeden mandat więcej dla Lewicy.
Liderzy Zjednoczonej Prawicy zostali "przesunięci" na odcinek wschodni: Mariusz Kamiński do Chełma, Jacek Sasin do Białegostoku, Zbigniew Ziobro do Rzeszowa…
I to również determinowane jest chłodną kalkulacją. Ziobro w okręgu rzeszowskim na czele listy może "przynieść" PiS-owi dodatkowy jeden mandat poselski. W sumie wszyscy ci liderzy, kandydując w okręgach na wschodniej ścianie Polski, mogą doprowadzić do uzysku w postaci 4-5 dodatkowych mandatów dla PiS, w porównaniu do wcześniejszych prognoz.
Pan mówi o chłodnej kalkulacji i pragmatyzmie w liczeniu, a Donald Tusk twierdzi, że Jarosław Kaczyński przed nim ucieka.
Mówi tak, bo to bardzo fajna narracja dla wyborców jego partii. Nie ma jednak pokrycia w rzeczywistości. Kaczyński przegrywał już w Warszawie nie tylko z Tuskiem, ale też z Małgorzatą Kidawą-Błońską. I wiemy, jak skończyło się to w 2019 roku - Zjednoczona Prawica utrzymała władzę.
Czyli Kaczyński, kandydując z Kielc, kieruje się pragmatyką, a nie emocjami?
Zgadza się, działa w wyborczym interesie listy Zjednoczonej Prawicy, a nie własnym, prywatnym. Przecież wygodniej byłoby dla niego kandydować z Warszawy, której jest mieszkańcem.
Toczą się dyskusje o tym, że zwolennicy opozycji z wielkich miast powinni zmienić swoje okręgi na mniejsze i to w nich oddawać głos, bo wtedy ich głos będzie ważył więcej. Słowem: jeśli chcesz lepszego wyniku dla KO czy Lewicy, to wyjedź z Warszawy do Sulejówka i tam zagłosuj. Ludzie się już nawet organizują na takie wyborcze "wycieczki". Słusznie?
W wymiarze partyjnym moim zdaniem nie ma to większego sensu. To wręcz strategia ryzykowna, bo np. część wyborców opuszczająca jeden okręg, nie da tego dodatkowego mandatu czy mandatów w okręgu, który jest przedmiotem "turystyki wyborczej", a może doprowadzić do utraty mandatu w rodzimym okręgu. Nie mamy zatem jako badacze narzędzi, żeby określić - tak jak próbują to robić niektórzy - jaki poziom tej "turystyki" będzie skuteczny dla danej opcji politycznej. Możemy za to, z pewnym przybliżeniem, określić taką wielkość poparcia dla pojedynczych kandydatów.
Jakie znaczenie ma miejsce na liście?
Zależność między miejscem na liście a wynikiem wyborczym ma w znacznej mierze charakter pozorny, gdyż partie na najwyższych miejscach z reguły umieszczają najpopularniejszych kandydatów. Mówi się, że jedynka z dużych partii prawie zawsze wchodzi do Sejmu. Są też kandydaci - tacy jak Ryszard Terlecki, który kandyduje z najłatwiejszego dla PiS okręgu - którzy muszą być na jedynce, bo inaczej na mandat nie mieliby szans. Wielu wyborców jednak patrzy wyłącznie na nazwisko i szuka go na liście, nie zważając na to, jakie jego kandydat zajmuje na niej miejsce.
Innych wyborców z kolei nie interesują nazwiska. Oni po prostu głosują na partię. Są też wyborcy przekorni, którzy myślą tak: skoro ten kandydat jest numerem jeden na liście, to ja zagłosuję na kogoś z tyłu albo ze środka. Najczęściej wybiera wtedy tego drugiego lub ostatniego na liście, tzw. outsidera.
Ale ostatnie miejsca na listach traktowane są jako atrakcyjne. Zna pan te hasła z billboardów: "ostatni będą pierwszymi", "ostatni na liście, pierwszy w działaniu"…
Ostatnie miejsce na liście faktycznie daje pewien bonus.
Mamy paletę znanych nazwisk na ostatnich miejscach: Ryszard Petru, Roman Giertych, Artur Dziambor, Hanna Gill-Piątek, a z drugiej strony - Robert Bąkiewicz czy młodzi politycy Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry.
Niektórzy politycy - jak na przykład Daniel Milewski z PiS - uczynili z ostatniego miejsca na liście swój znak firmowy i uzyskują z niego rewelacyjne wyniki. Oczywiście największe szanse na otrzymanie mandatu z ostatniego miejsca mają najbardziej znane nazwiska, gdyż tworzy to synergię z ich społeczną rozpoznawalnością.
A czy poradziłyby sobie one "w środku" listy?
Zależy gdzie i zależy kto.
Łukasz Mejza z jedenastego miejsca w Zielonej Górze?
Może wejść, oczywiście, ale w jego przypadku byłbym ostrożny w przewidywaniu mandatu. To trudny okręg dla PiS.
Bąkiewicz z ostatniego w Radomiu?
Ma szanse, PiS ma tam personalnie relatywnie słabą listę wyborczą.
Pan kwestionuje to, że jest coś takiego jak "miejsca biorące". Dlaczego?
Wielokrotnie mieliśmy do czynienia z sytuacjami, gdzie politycy z dalszych miejsc na listach "przeskakiwali" w wyborach kandydatów z teoretycznie lepszych miejsc i osiągali lepsze wyniki. To nie miejsce na liście jest kluczowe, choć daje ono poczucie prestiżu. Najważniejsze są kampania, nazwisko, rozpoznawalność. To buduje kapitał wyborczy kandydata.
Ludzi najczęściej elektryzują wyniki sondażowe przedstawione procentowo. Czyli: jeśli PiS, dajmy na to, ma 36 proc., a KO 33, no to znaczy, że PiS wygrywa i rządzi. A przecież nie musi to tak wyglądać. Mało kto zdaje sobie sprawę, że wybory w Polsce to tak naprawdę 41 osobnych wyborów w 41 okręgach.
Trzeba dotrzeć do wyborców z informacją, że mandaty są dzielone w okręgach i ogólnopolskie sondaże mają się najczęściej nijak do rzeczywistego rozkładu poparcia w okręgach. Poparcie dla danej partii w skali kraju jest pewnym wskaźnikiem, natomiast - trzeba to powiedzieć wprost - nie przekłada się w sposób mechaniczny na liczbę uzyskanych przez te partie mandatów. Tutaj ważny jest tylko konkretny okręg wyborczy i relacje poparcie pomiędzy poszczególnymi partiami.
Eksperci wskazują, że nawet jeśli PiS minimalnie przegra w skali kraju z Koalicją Obywatelską pod względem liczby zdobytych głosów, to i tak może mieć więcej mandatów w Sejmie. Ludzie często nie zdają sobie z tego sprawy. Czy taka sytuacja może doprowadzić do napięć społecznych?
Scen jak ze szturmu na Kapitol w Waszyngtonie się nie spodziewam, nie mam natomiast wątpliwości, że wynik wyborów będzie kwestionowany przez część polityków i społeczeństwa - niezależnie od tego, jaki on będzie. Tak to już przyjęto w naszym nowym "wzorcu" demokracji.
Rozmawiał Michał Wróblewski