Makowski: "'Pseudoprezydent w pseudowyborach’, czyli strategia zrażania normalsów" [OPINIA]
Platforma Obywatelska wraz z jej opozycyjnymi satelitami miała po wyborach dwie możliwości. Zgłosić zastrzeżenia co do ich przebiegu, ale ostatecznie uznać wynik i skupić się na własnej transformacji i budowie ruchu społecznego albo stwierdzić, że od początku były one nieuczciwe, rezultat nieważny, Sąd Najwyższy fasadowy, a prezydent nie uzyskał reelekcji. Proszę zgadnąć, co wygrało.
Obecne wybory prezydenckie były brudne, pełne chwytów poniżej pasa, przebiegały w atmosferze dopychania prawa kolanem do pandemicznej rzeczywistości - z mediami w roli partyjnych tub propagandowych. Z drugiej strony, były również wyborami, podczas których frekwencja otarła się o historyczny rekord, Rafał Trzaskowski przegrał nieznacznie, a przy lepszej kampanii - zaryzykuję taką tezę - mógł nawet wygrać.
W tym wyścigu, choć opozycja nieustannie i w wielu miejscach słusznie zgłaszała uwagi, brała jednak pełny udział. Mobilizowała elektorat, urządzała masowe wiece, zachęcała do licznego stawienia się w lokalach oraz korzystania z możliwości głosowania korespondencyjnego.
Bo były to wybory historyczne, totalne, porównywalne jedynie z manichejskim starciem dobra ze złem. Wiadomo. Prof. Marcin Matczak pisał nawet, że jeśli głos społeczeństwa "wybrzmi wystarczająco mocno", nie będzie go można unieważnić nawet wobec wątpliwości co do samej procedury wyborczej. Można je było zatem zwyciężyć samą wolą, zanegować polityczny fatalizm.
Dwie strategie powyborcze
I ten głos zabrzmiał, ale nie tak, jak wyobrażało to sobie wielu polityków, prawników i około połowa głosujących. Uroki kulawej, ale jednak demokracji. Co można zrobić w podobnej sytuacji? Istnieją dwie strategie.
Jedna, testowana podczas pasma porażek przez PiS, polega na kwestionowaniu procedur wyborczych oraz podważaniu ich uczciwości. Jeśli to nie zadziała, manifestacyjnym nieuczestniczeniu np. w zaprzysiężeniu prezydenta. Druga opiera się na skorzystaniu z przysługujących praw, ale w perspektywie długofalowej - skupieniu się na poszerzaniu elektoratu oraz wyciągnięciu wniosków z przegranej.
Przez krótką chwilę, gdy Rafał Trzaskowski i Borys Budka twierdzili, że nie będą podważać wyników, ale czekają na ich dokładne przeliczenie, łudziłem się, że wygra wariant "refleksyjny". Pasma porażek ciągnących się przez pięć lat nie da się przecież wytłumaczyć tylko propagandą TVP czy "polityką rozdawnictwa" rządu. Zwłaszcza gdy pierwszą wystawioną kandydatkę trzeba było zmienić, aby jej wynik nie okazał się kamieniem młyńskim przywiązanym do szyi Koalicji Obywatelskiej. Gdyby PO była w swojej logice nieuczciwych wyborów konsekwentna, powinna się jej trzymać do końca, całą procedurę bojkotując. Tego jednak, jak wiemy, nie zrobiono.
Aby jednak mieć ciastko i zjeść ciastko, należało pójść w zaparte. W przypadku zwycięstwa wynik uznać, w sytuacji klęski - wywrócić stolik ze znaczonymi kartami i krzyknąć, że nigdy nie grało się przy nim na serio. Tak też się ostatecznie stało w poniedziałek 3 sierpnia, gdy Sąd Najwyższy odrzucił protesty wyborcze, a te które uznał, nie miały wpływu na ostateczny wynik wyborów. Andrzej Duda został zatem wybrany na głowę państwa lege artis, a za kilka dni podczas zaprzysiężenia przed Zgromadzeniem Narodowym, postawi kropkę nad i.
"Pseudosąd" legalizuje wybory
Wtedy posypały się tweety w stylu Kamili Gasiuk-Pihowicz czy Michała Szczerby. "Po pseudodemokratycznych wyborach, uznanych za 'ważne' przez pseudosędziów SN, będziemy mieli od czwartku pseudoprezydenta. PiS od 5 lat potęguje chaos prawny, którego na końcu sam stanie się ofiarą" - pisała posłanka. "Konstytucja przesądza, że 'ważność wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej stwierdza Sąd Najwyższy'. Uchwała nowej Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych umeblowanej w całości przez neo-KRS o wątpliwym statusie zasiadających tam sędziów, nie może być uznana za stanowisko SN" - dodawał poseł.
Wielu zaprzyjaźnionych prawników podlewało ten stan wyparcia argumentami w stylu Romana Giertycha, który zaczął suflować nieistniejącą w konstytucji tezę, że w przypadku braku kworum podczas Zgromadzenia Narodowego, zaprzysiężenie prezydenta nie będzie skuteczne. Swoje pięć groszy dodał również dr Mikołaj Małecki z UJ, przekonując, że prawdziwy Sąd Najwyższy już nie istnieje, dlatego urząd prezydenta zostanie niedługo opróżniony, a jego obowiązki powinien przejąć marszałek Sejmu, rozpisując nowe wybory.
Równocześnie tym samym ludziom nie przeszkadzało, gdy ta sama Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego stwierdzała w 2019 roku ważność powołania ich na parlamentarzystów oraz prawomocność wyborów parlamentarnych.
Powyborcze fantazje
Wiele już w polskiej polityce widziałem, ale ta siła, która spycha największą partię opozycyjną na pozycje, które z góry wyglądają na przegrane, pozostaje niezmiennie tajemnicza. Bo cóż z tego, że Paweł Zalewski nie pójdzie na zaprzysiężenie, że Jan Grabiec się pogniewa, a Borys Budka uzna, że wybory nie były szlachetne jak turniej rycerski. Czy ktoś, poza gronem celebrytów i twitterowych "Silnych Razem", naprawdę liczył, że wybory zostaną powtórzone? Czy idąc tym tropem, da się w ogóle wybudować partię centrum, o której kilka dni temu marzył ten sam Borys Budka? Czym to się w istocie różni od rojeń Mariusza Maxa-Kolonki, który ogłosił się w mediach społecznościowych samozwańczym prezydentem?
Wreszcie, jak opozycja ma zamiar wyciągać realne konsekwencje ze swoich słów? Nie będzie uznawała Andrzeja Dudy? Będzie działać tak, jakby głowy państwa nie było? Odda mandat uznany za ważny przez "nieważny" sąd? Czy jak zwykle rzuci oskarżenia najwyższej wagi na Twitterku, a potem wróci do "business as usual"?
Okopanie się w szańcach bywa wygodne, ale tam nie znajduje się politycznych normalsów, którzy mimo wszystko stąpają twardo po ziemi. A bez nich można przegrywać bez końca. Ciekawe, w którym kierunku pójdzie Rafał Trzaskowski. Jeśli naprawdę chce kiedyś zostać prezydentem Polski, budowanie szerokiego ruchu społecznego będzie pierwszym testem w tej rozłożonej na lata grze.
Marcin Makowski dla WP Opinie