Majmurek: Zwycięstwo Fideszu to problem dla całej Europy. Także dla Polski [OPINIA]
Węgierski premier Viktor Orbán zapewnił sobie czwartą z rzędu kadencję. Nie tylko zachowując, ale wręcz wzmacniając konstytucyjną większość swojej partii, Fideszu. Jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, Orbán będzie rządzić do 2026 roku. Kiedyś zapowiadał, że planuje rządy do roku 2030.
Wtedy podobne deklaracje budziły rozbawienie. Dziś, biorąc pod uwagę to, jak Fidesz znów rozbił opozycję, piąta z rzędu kadencja Orbána nie wydaje się wcale bardzo nieprawdopodobnym scenariuszem.
Z pewnością jest to dobra wiadomość dla samego Orbána, jego partii oraz podpiętych pod nią oligarchicznych układów. Niestety, znacznie gorsza dla samych Węgier, nie wspominając o Europie. Dla Unii Europejskiej czwarta kadencja Orbána i wyraźny mandat wyborczy, jaki dostał, to fatalny scenariusz. Wzmocniony wyborczym sukcesem węgierski premier będzie dla europejskiej polityki wyłącznie źródłem problemów. Głownie w kontekście relacji Europy z putinowską Rosją, ale nie tylko.
Węgierski dylemat Nowogrodzkiej
Jeszcze do niedawna Orbán mógłby liczyć na jedną europejską stolicę, gdzie świętowano by jego zwycięstwo: pisowską Warszawę. Dziś jednak sprawa nie jest już taka prosta.
Jesienią zeszłego roku, gdy mało kto przewidywał, że Putin będzie zdolny do pełnowymiarowej inwazji na Ukrainę, o węgierskich wyborach mówiło się jako o wydarzeniu kluczowym dla przyszłości politycznego projektu Kaczyńskiego w Polsce.
Klęska Orbána, pierwszego autorytarnego populisty u władzy w naszym regionie, dowodziłaby, że dalsza erozja liberalnej demokracji w postkomunistycznej Europie Środkowo-Wschodniej nie jest wcale koniecznością, że nowy populizm jest czymś, co da się pokonać. Zwycięstwo zjednoczonej opozycji nad Dunajem mogłoby wyzwolić coś w rodzaju efektu domina, który w swoim czasie objąłby najpewniej także Warszawę.
Trudno się więc dziwić, do pewnego momentu wszyscy w PiS trzymali kciuki za kolejne zwycięstwo Fideszu. Sprawy niemiłosiernie skomplikowała jednak wojna. Przypomniała ona Europie i naszym rządzącym, że Orbán jest najbardziej prorosyjskim politykiem w regionie. Że w sytuacji wojny w sąsiednim kraju (Węgry mają 103 km wspólnej granicy z Ukrainą) potrafi zachowywać się wybitnie nielojalnie nie tylko wobec swojego sąsiada, ale i sojuszników z Unii Europejskiej. W tym wobec Warszawy. W jednym z wywiadów Orbán faktycznie oskarżył Polskę o to, że prąc do rozszerzenia NATO na wschód, sprowokowała Rosję do napaści na Ukrainę.
Rządy PiS nie mogą jednocześnie występować na arenie międzynarodowej jako główny adwokat walczącej Ukrainy, domagać się – nie bez racji! – od państw Europy Zachodniej, by były zdolne przeciwstawić się rosyjskiej agresji przy pomocy odważniejszych środków, nawoływać do tego, by solidarność z Ukraińcami postawić ponad krótkoterminowym rachunkiem ekonomicznym, a jednocześnie umacniać sojusz z Orbánem.
Stanowisko Budapesztu, jeśli chodzi o konflikt za naszą wschodnią granicą, stoi wręcz na przeciwległym biegunie niż stanowisko Warszawy. Polski rząd i opozycja wyjątkowo zgodnie mówią: wolna, niepodległa, zdolna samej decydować o własnych sojuszach Ukraina jest warunkiem bezpieczeństwa całego naszego regionu. Pomoc Ukraińcom w ich walce jest nie tylko naszym moralnym obowiązkiem, ale leży też w naszym strategicznym interesie.
Budapeszt mówi tymczasem: wojna to sprawa Rosji i Ukrainy, nam nic do tego. Musimy dbać o własne interesy, nie o ukraińskie. A w naszym interesie leżą też poprawne stosunki z Rosją, zagwarantowanie sobie dostaw rosyjskich nośników energii po korzystnych cenach. Tych dwóch stanowisk nie da się pogodzić w żaden sposób.
Jednocześnie siła antyzachodniego resentymentu i miłości do orbánowskiej polityki jest w obozie Zjednoczonej Prawicy tak wielka, że wielu liderów opinii tego środowiska będzie chciało utrzymania sojuszu z Budapesztem, niezależnie od tego, jak bardzo proputinowski nie byłby Orbán. Poparcie dla Fideszu zadeklarował w niedzielę na swoim twitterze minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, lider najbardziej radykalnej frakcji w obozie władzy.
Dla PiS-owskich radykałów zwycięstwo Orbána z niedzieli jest bowiem potwierdzeniem, że także w Polsce prawica powinna przyjąć ostry kurs. Orbán nie wygrałby bowiem w takim stopniu, gdyby wcześniej nie podporządkował sobie mediów, sądów i nie napisał pod siebie ordynacji wyborczej.
Główny nurt PiS – a już z pewnością ośrodek prezydencki – zachowuje się ostatnio, jakby uznał, że tego typu działania, ze względu na obecną sytuację międzynarodową, a zwłaszcza stosunki z Waszyngtonem, nie są jednak w Polsce wskazane. Kierując się troską o przyszłość polsko-amerykańskich relacji prezydent Duda zawetował przecież Lex TVN. Spór o interpretacje czwartego z rzędu zwycięstwa Orbána i wniosków, jakie wyciągnąć powinna z niego polska prawica, może stać się w przyszłości kolejną osią sporu w polskim obozie władzy.
To zwycięstwo osłabi Europę
W trakcie przemówienia w niedzielę w nocy, w którym obwieścił swoje zwycięstwo, Orbán wskazał sześciu wrogów, jakich udało się mu pokonać w tych wyborach: lewicę węgierską, lewicę międzynarodową, światowe media, biurokratów z Brukseli, George’a Sorosa oraz prezydenta Ukrainy Wołodomyra Zełenskiego. Orbán mówił to wszystko oczywiście żartem, ale jak to często bywa, żarty odkrywają czasami znaczenie więcej, niż wydaje się to żartującym.
Z pewnością z perspektywy Brukseli zwycięstwo Fideszu oznacza wielki kłopot dla Europy. Węgrzy podarowali w niedzielę wymarzony prezent Władimirowi Putinowi. Prezydent Rosji od dawna gra bowiem na osłabienie Unii Europejskiej i wzmacnianie w niej podziałów. A Orbán podbudowany zdecydowanym wyborczym zwycięstwem, będzie prowadził sprzyjającą temu politykę.
Dalsze rządy Fideszu utrudnią Unii utrzymanie spójnego frontu w sprawie sankcji nakładanych na Rosję. Dotychczasowe stanowisko gabinetu Orbána można streścić następująco: Węgry same nie będą przeciwstawiać się europejskiej polityce wobec Rosji, ale też zrobią wszystko, by łagodzić konflikt.
Budapeszt zgodził się z wielkimi oporami na obecną rundę sankcji, ale po wygranych przez Fidesz wyborach europejskim partnerom coraz trudniej będzie wymusić na Orbánie zgodę na kolejne. A wojna Rosji przeciw Ukrainie może trwać jeszcze miesiące, jeśli nie lata. Realna pomoc Ukrainie będzie najpewniej wymagała znacznie większego nacisku na Rosję niż obecnie. Co z kolei musi oznaczać wymierne koszty dla europejskich gospodarek. Nie da się uratować Ukrainy bezkosztowo.
Można spodziewać się, że Węgry ustawią się teraz w roli siły blokującej – jeśli nie otwarcie, to zakulisowo – wszelkie bardziej ambitne działania Europy wobec Rosji. Budapeszt już wcześniej był stolicą wyraźnie sugerującą, że zależy mu, by możliwie najszybciej wrócić do robienia z Rosją normalnych interesów. Teraz taka polityka, wzmocniona demokratycznym mandatem – Orbán wygrał jako kandydat obiecujący trzymać Węgry z daleka od wojny i dbać o ich twarde, wymierne interesy – będzie przez Fidesz realizowana z jeszcze większym uporem.
Co jednak najważniejsze, Węgry Orbána – co łączy je akurat z Polską – znów odgrywać będą rolę siły blokującej głębszą integrację Europy. Która, jak pokazał najpierw kryzys pandemiczny, a następnie obecna wojna, jest po prostu konieczna, jeśli nasz kontynent ma być zdolny realnie udzielać odpowiedzi na spotykające go wyzwania. Zarówno na bezpośrednie zagrożenia – jak napastnicza wojna Putina u granic Unii Europejskiej – jak i na te długoterminowe, jak kryzys klimatyczny.
Budapeszt będzie bezmyślnie blokował te próby, opowiadając wzniosłe opowieści o "Europie ojczyzn" i "narodowej suwerenności". Naprawdę chodzić będzie o coś innego: o zachowanie głęboko skorumpowanego, kleptokratycznego, autorytarnego układu władzy, który zbudował Orbán i który ma najwyraźniej ambicję utrzymać co najmniej do końca swojego aktywnego życia publicznego.
Europa sama jest w jakimś sensie sobie winna temu, że pozwoliła wzrosnąć orbánowskiemu systemowi na swoim własnym podwórku. Doskonale wiedziała, jaka jest jego natura, ale dawała się rozgrywać sprytnym manewrom i fałszywym obietnicom lidera z Budapesztu. Gdy zaczęła reagować – zawieszając Fidesz w prawach członka chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej czy przygotowując mechanizm umożliwiający zamrożenie unijnych środków, gdy dochodzi do rażących naruszeń praworządności – było już w dużej mierze za późno.
Wszyscy, którym zależy na demokratycznej, zjednoczonej, efektywnie zarządzanej Europie mają powody do smutku. Czwarta kadencja Fideszu to krok zdecydowanie nas od niej oddalający. Nie sposób dziś powiedzieć, gdzie w obliczu wszystkich lokalnych i globalnych wyzwań zabierze Węgry czwarta kadencja Orbána. Z pewnością można jednak założyć, że nie będzie to dobre miejsce.