Majmurek: PiS znów gra homofobią. Czy znów się mu to opłaci? [OPINIA]
235 posłów zagłosowało w piątek w Sejmie za tym, by projekt ustawy "Stop LGBT" - zakazujący w Polsce marszów równości i ograniczający cały szereg praw obywatelskich osób homoseksualnych - został skierowany do dalszych prac w sejmowych komisjach. Do zmiany projektu w realnie obowiązujące prawo droga daleka. PiS najpewniej liczy, że zje ciastko i będzie je mieć.
Co w tym przypadku znaczy, że odsyłając projekt do komisji, usatysfakcjonuje najbardziej skrajny elektorat, a trzymając go w komisjach w nieskończoność, nie zrazi bardziej umiarkowanego. Ta gra z homofobią jest jednak bardzo niebezpieczna: z łatwością może się wymknąć spod kontroli, uderzając nie tylko w społeczność LGBT+, ale także w wizerunek Polski w świecie i poparcie rządzącej partii.
Najbardziej żenująca debata w historii polskiego parlamentaryzmu
Za podaniem tlenu nienawistnej, dzielącej społeczeństwo ustawie ręce podnieśli wszyscy biorący w głosowaniu posłowie PiS (w liczbie 222), jeden poseł Koalicji Polskiej (Jacek Tomczak), dwóch niezrzeszonych, 3 posłów Kukiz 15 oraz 7 - Konfederacji. Te głosy padły po debacie w czwartek nocy, po której naprawdę nie można było mieć wątpliwości, z jakim projektem mamy do czynienia i co jest intencją jego autorów: poniżenie osób LGBT+, wypchnięcie ich ze sfery publicznej, uniemożliwienie im walki o swoje prawa.
Reprezentujący wnioskodawców obywatelskiego projektu Krzysztof Kasprzak wygłosił przemówienie, które najlepiej podsumował prowadzący obrady marszałek Czarzasty: "Demokracja ma swoją wysoką cenę. Wysłuchałem najbardziej obrzydliwego wystąpienia w Sejmie przez dwa lata, jak tu siedzę".
Przeczytaj też: Kataryna: Kaja Godek wypowiada wojnę [OPINIA]
Uzasadnienie projektu oparte było na przekłamaniach, półprawdach, manipulacjach zmierzających do jednego: dehumanizacji osób LGBT+ i wywołania lęku przed nimi w opinii publicznej. Usłyszeliśmy między innymi, że osoby nieheteronormatywne są jak NSDAP i dążą do władzy przy użyciu podobnych metod, a pierwsze "homoseksualne komando" powstało w III Rzeszy, której wódz miał "celowo otaczać się działaczami homoseksualnymi". Biorąc pod uwagę, że osoby homoseksualne były jednym z celów planowej zagłady w nazistowskich obozach, te słowa są szczególnie skandaliczne. Dalej nie było lepiej.
Usłyszeliśmy, że społeczność LGBT+ to osoby chore, wymagają leczenia, związki jednopłciowe są rozsadnikami patologii, geje chcą adoptować dzieci w zasadzie głównie po to, by je wykorzystywać seksualnie. Po usłyszeniu tego, co mówił pan Kasprzak, trudno wyobrazić sobie przyzwoitą osobę, która chciałby mieć z nim lub jego projektem cokolwiek wspólnego. W trakcie wystąpienia wnioskodawcy parlamentarny klub Lewicy opuścił salę obrad, przedstawiciele Polski 2050 stanęli i odwrócili się tyłem do Kasprzaka.
Czarzasty do europosła PO: nie opowiadaj bzdur!
Na mównicę wyszedł jednak poseł Piotr Kaleta z PiS, któremu projekt najwyraźniej się spodobał. Poseł zadeklarował, że wbrew postępowcom on "chce być średniowieczem", bo to okres najwyższego rozkwitu "naszego człowieczeństwa i naszej polskości". Kaleta zaczął też atakować społeczność LGBT+, przedstawiając zdjęcia z całego świata, mające dowodzić jej rzekomej demoralizacji. Jak się szybko okazało, jedno z nich było montażem z Demotywatorów: ktoś dla żartu na zdjęciu z protestów przeciw szczepieniom w Stanach zmienił karabiny trzymane przez protestujących na wielkie, sztuczne penisy. Poseł dał się nabrać.
Debata z czwartkowego wieczoru pozostawia z poczuciem głębokiego niesmaku, zażenowania i wstydu. Wstyd mi, że moi współobywatele muszą słuchać czegoś takiego na swój temat we własnym kraju. Wstyd mi, że klasa polityczna nie jest się w stanie zjednoczyć, by odgrodzić się kordonem sanitarnym od sił tak oczywiście toksycznych, że nie ma odwagi, by wyrzucić niekonstytucyjny projekt do kosza.
To PiS napompował homofobów
Posłowie rządzącej partii przyciskani przez liberalnych dziennikarzy będą się pewnie tłumaczyć, że projekt może i jest kontrowersyjny, ale oni zobowiązali się w obietnicach wyborczych, by nie wyrzucać do kosza w pierwszym czytaniu projektów obywatelskich. To obłudne tłumaczenie. W 2018 roku 166 posłów PiS zagłosowało za odrzuceniem w pierwszym czytaniu projektu "Ratujmy kobiety" liberalizującego warunki przerywania ciąży. Wtedy nie przeszkadzało im, że był to obywatelski projekt.
W to, że chodzi wyłącznie o szacunek dla "inicjatywy obywateli", trudno jest uwierzyć, pamiętając o tym, że to PiS latami sam grał homofobiczną kartą. To zdominowane przez PiS samorządy przyjęły deklaracje o "samorządzie wolnym od ideologii LGBT+". Homofobiczną kartą partia zagrała w dwóch wyborach w 2019 roku, strasząc warszawską kartą LGBT+, edukacją seksualną i adopcją dzieci przez pary jednopłciowe. Jeszcze silniej grał nią w 2020 roku Andrzej Duda. Prezydent zaproponował wtedy bliską z ducha projektowi "Stop LGBT" Kartę Rodziny, gdzie znalazł się punkt "Ochrona dzieci przed ideologią LGBT" i najpewniej niekonstytucyjna, przypominająca rozwiązania rodem z putinowskiej Rosji propozycja "zakazu propagowania ideologii LGBT w instytucjach publicznych".
Każde takie zagranie PiS ośmielało środowiska najbardziej skrajne, uprzedzone, motywowane przez nienawiść do osób nieheteronormatywnych, umacniały w nich poczucie, że "już można", że we władzy mają sojuszników.
Być może gdyby nie język, jakim rządzący mówili o mniejszościach seksualnych w ostatnich kilku latach, w czwartek w Sejmie nie usłyszelibyśmy strasznej mowy Kasprzaka.
Czy PiS policzył, ile jest w Polsce skrajnej prawicy?
Ustawa trafi teraz do sejmowej komisji spraw wewnętrznych i administracji. Jej przewodniczącym jest poseł Lewicy Wiesław Szczepański. Co oznacza, że ustawa najpewniej na długo utknie w komisji, być może do końca kadencji. PiS raczej nie będzie płakać z tego powodu. Partia wie, że przyjęcie takiej ustawy oznaczałoby szereg problemów, znacznie poważniejszych niż niezadowolenie skrajnie prawicowego elektoratu. Łagodniejsze "deklaracje przeciw ideologii LGBT" o mało nie skończyły się utratą europejskich środków – samorządy zdominowane przez PiS musiały się z nich rakiem wycofywać.
Debata w Sejmie toczyła się dziewięć dni po debacie w Parlamencie Europejskim, gdzie europosłowie zwracali uwagę nie tylko na problemy Polski z praworządnością, ale także na sytuację mniejszości. Czwartkowa debata to prezent dla wszystkich, którzy uważają, że Polska jest krajem mentalnie osadzonym w przestrzeni poradzieckiej, niezdolnym do życia we wspólnej Europie.
Czemu PiS nie skorzystał z okazji, by odciąć się od nienawiści i zaprezentować się jako siła minimalnie szanująca prawa mniejszości? Czemu pozwolił na debatę, która straumatyzuje wiele osób LGBT+ i zachęci środowiska skrajne i gotowe stosować przemoc wobec mniejszości? Bo stał się zakładnikiem własnych radykałów, bo bał się, że jeśli odetnie się od Kasprzaka i stojącej za projektem Kai Godek, to z prawej strony zje go Konfederacja i ziobryści. Bo do tej pory gra homofobiczną kartą działała – partia i prezydent Duda wygrali przecież wybory.
Pytanie tylko, czy PiS policzył, ile jest w Polsce skrajnej prawicy gotowej na tak radykalne rozwiązania, jak ograniczenie wolności zgromadzeń dla mniejszości seksualnych. Bo chyba nie tyle, by wygrywać z takim elektoratem wybory. Samodzielna lista Godek, Konfederatów i Ziobry mogłaby liczyć w porywach na 10 proc. Większość wyborców PiS raczej toleruje niż popiera twarde ideologiczne postulaty. Gdy władza będzie się nimi zajmować w momencie kryzysu, gdy ludzi irytuje głównie drożyzna, wyborcy mogą zacząć mieć wątpliwości, czy to ciągle ich partia.
Na miejscu liderów PiS poważnie zastanowiłbym się, czy kurs sklejający ich partię z dziarskimi chłopcami od Bąkiewicza i fanatykami od Godek to dobry pomysł, zwłaszcza w takim momencie. Taki elektorat jest przydatny tylko wtedy, gdy ma się też ten bardziej centrowy, ideologicznie letni. Idąc aż tak bardzo pod prawą ścianę, PiS ryzykuje, że go utraci.