Majmurek: "Koniec marzeń o lewicowym bloku? Tak to wygląda" (Opinia)
Wszyscy, którzy liczyli na to, że jesienią obok PiS i skupionej wokół PO centrowej koalicji do walki o głosy Polaków stanie jakaś trzecia, lewicowa siła, chyba muszą sobie w końcu powiedzieć "koniec złudzeń, panowie i panie". Lewica nie jest w stanie zbudować teraz swojego bloku.
Sobotnia deklaracja Wiosny Biedronia o gotowości do rozmów o starcie w szerokiej, demokratycznej koalicji, oraz wyniki referendum przeprowadzonego w sobotę w SLD sugerują, że czołowe siły lewicy nie mają po prostu woli, by budować jakąś alternatywę dla duopolu.
Taką decyzję wielu wyborców zinterpretuje jako wywieszenie białej flagi, przyznanie, że w Polsce 2019 roku lewica nie liczy się dłużej jako poważna, niezależna siła.
Podobnie, jak dla Nowoczesnej, także dla SLD, o Wiośnie nie wspominając, akces do szerokiej koalicji skupionej wokół PO może okazać się drogą bez powrotu.
Jeszcze większym politycznym upokorzeniem byłaby dla Wiosny i SLD sytuacja, w której pod wpływem żądań PSL, PO zdecydowałaby się silnie zakotwiczyć w konserwatywnym centrum i odmówiła współpracy z Włodzimierzem Czarzastym i Robertem Biedroniem.
Samo zjednoczenie nie pokona PiS
Działacze Wiosny i SLD muszą zdawać sobie sprawę z tych wszystkich rzeczy. Wiedzą też jednak dobrze, że samodzielny start lewicowego bloku – nie mówiąc o pojedynczych partiach – niesie ze sobą poważne ryzyko.
Żadna siła poza głównymi blokami nie ma obecnie gwarancji przekroczenia progu wyborczego.
Elektorat lewicowy był bombardowany od dobrych kilkunastu miesięcy przestrogami i napomnieniami, że tylko jeden wielki blok opozycji demokratycznej będzie w stanie odebrać Kaczyńskiemu drugą kadencję.
Jedna lista, która weźmie na przykład 40 proc., ma przynieść opozycji więcej mandatów, niż dwie, które w sumie osiągną podobny rezultat – przekonywali zwolennicy wielkiej koalicji.
Kłopot z tą argumentacją jest taki, że konstruowanie koalicji to nie dodawanie jabłek do koszyka. Elektoraty nie sumują się ze sobą gładko i bez strat.
Koalicja od Kosiniaka-Kamysza, przez Schetynę i Czarzastego, po Biedronia będzie miała wielki problem z tym, by w trakcie kampanii sformułować jakiś spójny komunikat programowy.
Jedyne, do czego wszyscy członkowie koalicji mogą się zgodzić to fakt, że PiS jest partią antydemokratyczną, której druga kadencja może trwale przesunąć polski ustrój w autorytarną stronę – ku rozwiązaniom znanym co najmniej z Budapesztu Orbána, jeśli nie Stambułu Erdoğana.
Te obawy nie są zupełnie bezpodstawne, podziela je też istotna grupa wyborców wszystkich opozycyjnych partii. Czy jednak wystarczająco wielu, by przestrzegająca przed Budapesztem w Warszawie zjednoczona opozycja była w stanie wygrać wybory? Opozycja przegrała plebiscyt w sprawie rządu PiS w wyborach europejskich, Koalicja Europejska miała w nich wyraźny problem z mobilizacją własnego elektoratu.
Być może wynikało to z tego, że wyborcy opozycji zlekceważyli stawkę tych wyborów – uznając, że skład polskiej delegacji w Brukseli nie zmieni fundamentalnie ich codziennego życia. W wyborach krajowych, gdzie wyłaniamy władzę, z jaką będziemy musieli żyć następne kilka lat, mobilizacja wokół lęku przed PiS może okazać się bardziej skuteczna.
Ale nie postawiłbym swoich pieniędzy na to, że na tyle, by odsunąć jesienią Kaczyńskiego od władzy.
Strategia przetrwania
Udział w wielkiej koalicji może się za to dla lewicy okazać skuteczną strategią nie tyle na zwycięstwo, ile na przetrwanie do następnego wyborczego cyklu. Gwarantuje on Wiośnie i SLD – choć już niekoniecznie siłom takim jak Zieloni – wzięcie kilku mandatów w przyszłym Sejmie.
Lewicowi liderzy nie mogą pozwolić sobie na kolejny parlament, gdzie żaden lewicowy głos nie miałby szansy wybrzmieć. Jak niedoskonały, anachroniczny, słaby by nie był, lepszy taki, niż żaden.
Włodzimierz Czarzasty miał sporo racji, gdy podczas poniedziałkowej konferencji prasowej mówił, że jeśli lewica chce pełni realizacji swojego programu, to musi wygrać wybory.
Póki nie ma poparcia na poziomie gwarantującym sejmową większość, trzeba się dogadywać i realizować to, co w danej koniunkturze możliwe.
Jeśli liderzy Wiosny, SLD i innych sił faktycznie widzą, że samodzielnie, czy w lewicowym bloku nie mają siły, pomysłu, energii, by powalczyć o parlament, to rzeczywiście szeroka koalicja jest jakimś awaryjnym wyjściem.
Może wśród osób, które wraz z nią wejdą do Sejmu, pojawią się liderzy i liderki, zdolni do zaproponowania nowej, lewicowej formuły na XXI wiek. Bo słabość lewicy wynika nie tylko z siły duopolu PO-PiS, ale także jej własnych błędów i zaniechań.
Nie jest tylko winą PO czy PiS, że SLD od czasu afery Rywina traci wyborców i wydaje się dreptać w miejscu – choć jednocześnie wykazuje się godną pochwały zdolnością przetrwania najmniej korzystnych dla siebie koniunktur.
Nie jest winą duopolu, że po ciekawych początkach Wiosna i Razem okazały się dla swoich wyborców raczej rozczarowaniem. Ktokolwiek będzie budował lewicę przyszłości, musi to robić inaczej, niż wszyscy ci gracze, przejmując zarazem to, co cenne z ich politycznego dorobku.
Demokracja w szachu PiS
Postawę mniejszych partii, nie tylko lewicowych, szukających dla siebie miejsca w wielkiej demokratycznej koalicji można zrozumieć – jest dla niej szereg dobrych, taktycznych i strategicznych powodów. Trudno się jednak zachwycić scenariuszem, w którym PO-PiS pożera wszystko, co żyje na politycznej scenie.
Taki układ sprawia, że jako obywatele – niezależnie czy jesteśmy demokratycznymi socjalistami, czy konserwatywnymi libertariankami – mamy potwornie ograniczony wybór na politycznym rynku.
Demokracja sprowadzona do sporu PiS-nie-PiS przestaje rozmawiać o wszystkich innych kwestiach. A rzeczy, o których warto dziś w Polsce się poważnie pospierać, jest sporo: od systemu podatkowego, przez pożądaną przez nas przyszłość Polski w UE, po kwestię zmian klimatu i koniecznej zielonej transformacji polskiej gospodarki.
Rozumiem nawet argument, że nie czas na te wszystkie dyskusje, gdyż grozi nam wygaszanie demokracji przez partię, która reguł demokracji nie respektuje. Demokratyczny spór nie może jednak wiecznie pozostawać w Polsce w szachu Jarosława Kaczyńskiego i jego stronników.
A nawet zwycięstwo koalicji demokratycznej jesienią nie usunie PiS z polskiej sceny politycznej ani nie zrobi z niego partii grającej wedle reguł – koalicja na to, by rozliczyć i ukarać PiS będzie zwyczajnie zbyt słaba, zwłaszcza że obecny obóz włazy będzie miał jeszcze jakiś czas dysponującego prawem weta prezydenta.
Gdyby obok PiS i PO istniała trzecia opcja, przywracałoby to polskiej sferze publicznej elementarny demokratyczny spór.
Szkoda, że jak wszystko na to wskazuje lewica, nie zbuduje w tym roku takiego bloku.
Nie tylko lewicowi wyborcy powinni trzymać kciuki, by w przyszłym Sejmie znalazła się choć jedna osoba, wokół której mógłby się on w przyszłości wyłonić.