Majmurek: Epidemia pokazuje koszt taniego państwa [OPINIA]
Oglądając wystąpienia rządzących można odnieść wrażenie, że Polska jest czymś w rodzaju zielonej wyspy na mapie globalnej pandemii. Jednocześnie im dłużej trwa epidemia koronawirusa, tym bardziej widać jak rząd i państwo polskie są dramatycznie nieprzygotowane do narastającego z każdym dniem zagrożenia.
Jedno trzeba rządowi Prawa i Sprawiedliwości przyznać: w sytuacji epidemii świetnie radzi sobie z komunikacją ze społeczeństwem. Kolejne sondaże – ostatnio Estymatora dla "Rzeczpospolitej" – pokazują, że działania rządu w sprawie zagrożenia Covid-19 oceniamy w przeważającej mierze dobrze. Faktycznie, premier Morawiecki oraz minister zdrowia Łukasz Szumowski potrafią koić nastroje i uspokajać sytuację.
Oglądając kolejne wystąpienia rządzących można odnieść wrażenie, że Polska jest czymś w rodzaju zielonej wyspy na mapie globalnej pandemii. Jednocześnie im dłużej trwa epidemia koronawirusa, tym bardziej widać jak w wielu obszarach rząd i państwo polskie są dramatycznie nieprzygotowane do narastającego z każdym dniem zagrożenia.
Pandemia zwalczana chałupniczo
Nieprzygotowanie, jak łatwo zgadnąć, widać przede wszystkim w jednym obszarze: ochrony zdrowia. Do mediów spływają dramatyczne informacje od lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych z całej Polski. Niezależnie od regionu, miasta, specjalizacji, szpitala powtarzają się w nich te same skargi.
Przede wszystkim brakuje sprzętu ochronnego: masek, przyłbic, kombinezonów. W kolejnych reportażach czytamy o szpitalach, gdzie jest jedna maska na oddział i nie bardzo wiadomo, kto w danej sytuacji najbardziej jej potrzebuje. Lekarze mówią mediom o dramatycznych walkach z dyrekcją o sprzęt ochronny – na ogół daremnych. O przyłbicach robionych chałupniczymi sposobami na podstawie filmików instruktażowych z youtube’a. O tym, że o takim koniecznym do skutecznego zwalczania epidemii sprzęcie jak śluzy czy namioty dekontaminacyjne – gdzie lekarz może przejść bezpiecznie ze strefy zakażonej do odkażonej – pracownicy polskiej służby zdrowia mogą tylko pomarzyć.
Kłopoty potwierdził nawet minister Michał Dworczyk. "To nie jest żadna tajemnica, że mamy bardzo poważne problemy, jeśli chodzi o medyczny sprzęt ochronny, zresztą jak cała Europa i świat" – mówił w poniedziałek w programie Konrada Piaseckiego. – "W tej przestrzeni zdecydowanie nie doceniono zagrożenia".
I o ile faktycznie można przyznać ministrowi Dworczykowi rację, że problemy ma cała Europa i świat, to warto pamiętać, iż Polska jest, zdaniem specjalistów, ciągle jakieś dwa tygodnie przed szczytem zachorowań. Co oznacza, że problemy z brakiem podstawowego sprzętu dopiero się zaczną. Rząd szybko musi znaleźć sposób jak uzupełnić braki.
Na razie nic nie wskazuje by znalazł. I to nie tylko w sprawie namiotów dekontaminacyjnych, ale nawet płynu dezynfekcyjnego, którego linię produkcyjną z urzędową powagą odwiedził sam prezydent Andrzej Duda. Produkowany przez Orlen płyn miał być dowodem, że sprawnie zarządzane przez dobrozmianowych menadżerów spółki Skarbu Państwa skutecznie odpowiadają na wyzwania epidemii. Tymczasem coraz częściej czytamy, że płynu na stacjach Orlenu po prostu nie można kupić.
Niewiele lepiej jest z testami na koronawirusa. Przykłady krajów Azji Wschodniej, które najlepiej radzą sobie z epidemią pokazują, że kluczowe jest precyzyjne identyfikowanie chorych. Do tego potrzebne są testy. Choć liczba przeprowadzonych w Polsce testów ciągle się zwiększa, to biorąc pod uwagę ich liczbę na milion mieszkańców nasz kraj pozostaje – jak podała we wtorek "Gazeta Wyborcza" – na samym końcu stawki. Według gazety wykonujemy ciągle niecałe 600 testów na milion mieszkańców. Korea Południowa, jeden z krajów skuteczniej walczących z epidemią, 6,5 tysiąca na milion.
Chaos e-learningu
Epidemia to nadzwyczajne obciążenie nie tylko dla służby zdrowia. Stan przymusowej społecznej kwarantanny stawia też w wyjątkowej sytuacji takie obszary jak edukacja. W zeszły piątek rząd ogłosił, że od 25 marca – czyli od dzisiaj – szkoły mają wejść w tryb pełnego zdalnego nauczania, realizując podstawę programową, rozliczając uczniów z odrabiania lekcji, stawiając im oceny
Sam pomysł godny jest pochwały. Dzieci nie powinny tracić przez pandemię roku szkolnego. Konieczność nauki odciąga młodych ludzi od wychodzenia na zewnątrz i innych zachowań niepożądanych w stanie epidemii. Jednocześnie, poprzez media tradycyjne i społecznościowe, docierają sygnały od rodziców i nauczycieli, wskazujące na towarzyszący procesowi zdalnego nauczania chaos.
Nauczyciele już wcześniej zwracali uwagę na brak służbowego sprzętu do prowadzenia e-learningu oraz na wykluczenie cyfrowe wielu uczniów. Rodzice skarżyli się na konieczność aktywnego uczestnictwa w zdalnej edukacji ich dzieci, w znacznie większym stopniu niż w przypadku tradycyjnej szkoły. A nie wszyscy przeszli przecież na pracę zdalną i mogą sobie pozwolić na takie zaangażowanie.
Nauczyciele skarżą się, że Ministerstwo Edukacji Narodowej, zamiast pomóc realnie rozwiązywać wszystkie te problemy, swoją aktywność na polu zdalnego nauczania ograniczyło do wydania rozporządzenia, na którego realizację szkoły i nauczyciele dostali weekend i dwa dni robocze.
Oczywiście, nie można rządowi Mateusza Morawieckiego stawiać zarzutu z tego, że Polska nie miała przygotowanego wzorowego systemu zdalnego nauczania, przetestowanego i zdolnego do działania od początku epidemii. Ale pytania o to, co rząd robił w ostatnich czterech latach z wykluczeniem cyfrowym dzieci i młodzieży jest już jak najbardziej sensowne. Ta szczególna forma wykluczenia staje się dziś jedną z kluczowych barier dla mobilności i spójności społecznej.
O ile więc niekoniecznie można wymagać od MEN gotowych scenariuszy zdalnych lekcji, to można mieć pretensje do resortu, że ostatnich pięciu lat znakomitej koniunktury nie wykorzystał do tego, by każdemu uczniowi zapewnić laptopa i szybkie łącze internetowe. Ile by to nie kosztowało, byłyby to o wiele bardziej sensownie wydane środki, niż likwidacja gimnazjów i powrót do systemu sprzed reform ministra Handkego.
Żniwa taniego państwa
Wszystkie te oznaki chaosu i nieprzygotowania niepokoją tym bardziej, że jesteśmy tak naprawdę na początku walki z epidemią i prawdziwe przeciążenia systemu dopiero przed nami. Najsłabszym jego elementem jest przy tym nie brak masek czy scenariuszy e-lekcji, ale stan zasobów ludzkich. Brakuje nam zwłaszcza pielęgniarek. Lekarze, ratownicy medyczni i nauczyciele, którzy dla nas pracują, narzekają na przemęczenie i przepracowanie.
Pracownicy ochrony zdrowia, edukacji, opieki nad osobami starszymi – branże od których sytuacja wymaga heroicznego wysiłku – przystępują do największej mobilizacji w tym pokoleniu, wyczerpani latami pracy na kilku etatach za grosze, biedowaniem uniemożliwiającym zawodowy i osobisty rozwój, arogancją rządów głuchych na ich postulaty. Nawet bez pandemii i przymusowej kwarantanny czynnik ludzki w ochronie zdrowia i edukacji był w Polsce na granicy wytrzymałości. Pandemia podda go próbie, której nikt jeszcze rok temu nie przewidywał.
Jeśli system się posypie, to wszyscy zobaczymy jaki jest prawdziwy koszt taniego państwa, niedoinwestowanego w kluczowych obszarach. PiS miał cztery lata naprawdę świetnej koniunktury, by przestawić wajchę i zainwestować w sensowny poziom usług publicznych. By zadbać nie tylko o maseczki i przyłbice w szpitalach, ale także godne pensje ratowników medycznych. By nie tylko ogarnąć scenariusze e-lekcji, ale także dać nauczycielom przyzwoite pensje.
Marnując idealny czas na to, by to załatwić, PiS popełnił największe zaniechanie w kwestii obecnej pandemii – nawet jeśli nikomu się ona nie śniła w momencie, gdy ignorowano postulaty lekarzy-rezydentów czy strajk nauczycieli.
Jakub Majmurek dla WP Opinie
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl