ŚwiatŁukaszenka w rozkroku. Zyskał politycznie na konflikcie ukraińskim, ale ma też powody do obaw

Łukaszenka w rozkroku. Zyskał politycznie na konflikcie ukraińskim, ale ma też powody do obaw

Konflikt na Ukrainie spowodował, że prezydent Białorusi Aleksandr Łukaszenka zyskał politycznie. Stał się pośrednikiem między walczącymi stronami, wyszedł z międzynarodowej izolacji ze strony Zachodu, a poparcie dla niego w kraju wzrosło. Ale czy w tych okolicznościach białoruskiego przywódcę stać na wybicie się na większą niezależność od Kremla? Na to i inne pytania w rozmowie z WP.PL odpowiada Anna Maria Dyner, ekspert ds. Białorusi z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

Łukaszenka w rozkroku. Zyskał politycznie na konflikcie ukraińskim, ale ma też powody do obaw
Źródło zdjęć: © AFP | BELTA / POOL/ NIKOLAI PETROV
Tomasz Bednarzak

07.10.2014 | aktual.: 07.10.2014 14:27

WP: Tomasz Bednarzak: Ostatnio w rosyjskiej prasie pojawiła się teza, że jeżeli jest jakiś kraj, który zyskał na ukraińskim kryzysie, to bez wątpienia jest nim Białoruś. Zgadza się Pani?

Anna Maria Dyner: - Tak naprawdę trudno powiedzieć, czy zyskał, dlatego że "konflikt w rodzinie" - jak to ładnie określa Aleksandr Łukaszenka - nie jest mu do niczego potrzebny. Niemniej trzeba przyznać, że Białoruś zyskała przede wszystkim politycznie, bo to w Mińsku podpisywano porozumienia o zawieszeniu broni na wschodniej Ukrainie czy memorandum rozdzielające walczące strony. Równocześnie władze białoruskie starają się w jakiś sposób pośredniczyć między Rosją, Ukrainą i państwami zachodnimi. Na pewno Łukaszenka wykorzysta to, zwłaszcza u siebie w państwie, że może się pochwalić zdjęciami z przedstawicielami Unii Europejskiej i rosyjskim prezydentem w jednym czasie.

Z drugiej strony Białoruś ma pewien problem, bo jeżeli popatrzymy na statystyki jeszcze z pierwszej połowy 2013 roku, to Ukraina była jej drugim największym partnerem handlowym. Więc ukraińskie kłopoty gospodarcze wpływają niekorzystnie na samą Białoruś. Widać też wyraźnie, że białoruskie władze i zwykli Białorusini wyciągają wnioski z tego co się może zdarzyć, jeżeli państwo ich regionu zbyt bardzo będzie chciało się wybić na niepodległość i zbyt bardzo będzie dążyło w stronę Zachodu. Równocześnie jednak Mińsk próbuje skorzystać na sankcjach Rosji na żywność UE, oferując i wysyłając swoje produkty na rosyjski rynek.

WP: W ostatnim wywiadzie dla telewizji Euronews Łukaszenka powiedział kilka zaskakujących rzeczy. Stwierdził, że nie uznaje samozwańczych republik separatystów i zdystansował się do "projektu Noworosji". Czy to wyraz obaw, że podobny scenariusz Moskwa może zrealizować na jego podwórku?

- Nie do końca. Przede wszystkim to jest wyraz jego polityki - od samego początku mówił: że Krym powinien być ukraiński i że nie ma mowy o jakimkolwiek podziale Ukrainy. Trzeba pamiętać, że po 2008 roku, mimo nacisków rosyjskich, Łukaszenka nie uznał niepodległości Abchazji i Osetii Południowej, które jednak miały dużo bardziej sformalizowany status państwowy, oczywiście umownie, niż pararepubliki separatystów. Co więcej, chcąc być pośrednikiem i zachować dobre relacje z ukraińskimi władzami, on nie może sobie pozwolić na uznanie samozwańczych republik, bo wtedy wyraźnie opowiedziałby się po jednej ze stron, w tym przypadku Rosji.

Łukaszenka oczywiście boi się podobnych scenariuszy na Białorusi, ale są one o wiele mniej prawdopodobne, bo jednak nie ma tam takich społecznych podziałów, jakie były na Ukrainie. Nikt też nie dyskutuje na temat roli języka rosyjskiego czy prawosławia. Ciągle cerkiew białoruska jest podporządkowana patriarchatowi moskiewskiemu. Więc tutaj nawet nie ma punktu zaczepienia, że źle się dzieje Rosjanom i z tego powodu trzeba ich na Białorusi jakoś wspierać. Niemniej widać wyraźnie, że białoruskie władze myślą o tym, że w razie jakiegokolwiek "nieposłuszeństwa", będą się musiały liczyć z odpowiedzią Rosji.

WP: Jak zatem można scharakteryzować obecny stosunek białoruskich władz do nowych władz w Kijowe w świetle dramatycznych wydarzeń ostatnich kilku miesięcy?

- I im kibicują, i się boją. Z jednej strony widać wyraźnie, że Łukaszenka jakby od samego początku popierał rewolucję na Majdanie. Pojechał na inaugurację prezydenta Petra Poroszenki do Kijowa i bardzo pochlebnie się o nim wypowiadał. Pytanie tylko, jakie to ma podłoże. Czy dlatego, że dzięki temu udało się uniknąć eskalacji sytuacji na Majdanie czy może Łukaszenka kibicuje im również z tego powodu, że w jego przekonaniu trochę utarli nosa Rosjanom? Ale też z drugiej strony, to co się początkowo działo na Ukrainie, jeżeli weźmiemy pod uwagę tylko wystąpienia na Majdanie, rodziło dość mocne obawy białoruskich władz przed podobnym scenariuszem u siebie w kraju. I teraz widać wyraźnie, że Łukaszenka jest trochę w takim rozkroku.

Natomiast możemy powiedzieć na pewno, że zarówno białoruskie władze, jak i zwykli Białorusini bardzo mocno obserwują to co się dzieje na Ukrainie, patrzą na reakcję Zachodu i Rosji, wyciągają z tego wnioski. Jednym z takich wniosków jest choćby to, że ranking Łukaszenki w ostatnim czasie się podniósł. Ostatni sondaż NISEPI pokazał, że zaufanie do prezydenta wzrosło powyżej 53 proc. Z kolei oddanie głosu na niego w wyborach deklaruje już ok. 45 proc. obywateli. Widać więc wyraźnie, że ludzie patrząc na destabilizację sytuacji na Ukrainie, doceniają twardą rękę własnego prezydenta. WP: Z jednej strony Łukaszence rośnie poparcie, z drugiej czyta się o tym, że białoruskie władze na fali wydarzeń na Ukrainie przykręcają śrubę społeczeństwu. Nie ma w tym paradoksu?

- Chyba nie do końca tak jest. Bardzo mocno śruba została dokręcona po wyborach w 2010 roku. Te wszystkie ustawy, o których mówiło się w kontekście Rosji - o zagranicznych agentach, o przyjmowaniu pomocy finansowej z zewnątrz - to właściwie było know-how z Białorusi. Ciągle widać wyraźnie, że społeczeństwo obywatelskie na Białorusi nie ma łatwego życia, niemniej ja bym nie powiedziała, że ta śruba została jakoś specjalnie dokręcona po wydarzeniach na Majdanie.

Z drugiej strony Białorusini bardzo się boją takiego chaosu, wydarzeń tego typu. I rewolucja na Ukrainie pokazuje w jak nieoczekiwanym kierunku może się wszystko potoczyć. Wszyscy myśleli, że będzie to w miarę prosta sprawa do rozwiązania, że po prostu chodzi tylko i wyłącznie o europejski wybór Ukrainy. Że władze się zmienią i być może będą dalej negocjować z UE i, zgodnie z wolą ludzi stojących na placu w Kijowie, będą się integrować z Unią. A okazało się, że rewolucja na Majdanie miała mnóstwo skutków ubocznych, których nikt nie przewidział i których tak naprawdę wszyscy też się na Białorusi boją.

WP: Jak długo Łukaszenka może z sukcesem lawirować pomiędzy obiema stronami, stać w tym wspomnianym rozkroku?

- Dopóki nie ma możliwości bezpośrednich rozmów pomiędzy Kijowem a Moskwą - a na razie nie wydaje się, żeby taka możliwość w ogóle była, przede wszystkim z powodu tego co się działo i dzieje nadal w Donbasie - Łukaszenka jest bardzo wygodnym pośrednikiem. Jest przyjmowany i w Kijowie, i w Moskwie, obie strony traktują go jako taki dobry pas transmisyjny. Bo ani Ukraina nie ma złych relacji z Białorusią, ani tym bardziej Rosja. Więc mogą trochę "zaufać" Łukaszence, że będzie on w stanie prowadzić ten proces pośrednictwa. Na razie jest to dla wszystkich wygodne i obie strony zgodziły się na taką rolę Mińska i dyplomacji białoruskiej w tym "procesie pokojowym", jak się go szumnie nazywa, czyli działaniach zmierzających do załagodzenia tego konfliktu, a być może rozwiązania go w ogóle.

WP: Nawet gdyby Łukaszenka chciał poszerzyć swoją niezależność od Kremla, to chyba nie pozostało mu już zbyt duże pole do manewru?

- Tak naprawdę byłoby to skrajnie trudne. Biorąc pod uwagę stopień uzależnienia gospodarczego i militarnego Białorusi od Rosji, powiedziałabym nawet, że jest to wręcz niemożliwe. Patrząc na Ukrainę, która z wielu powodów, również ideologicznych, jest ważna dla Rosji i dlatego tak bardzo nie chciała ona "puścić" jej na Zachód, to podobnie jest z Białorusią. Tu jednak dochodzi jeszcze dodatkowy ważny element, czyli kwestie strategiczne. Dzięki współpracy armii białoruskiej z rosyjską, wspólnemu systemowi obrony powietrznej i obecności na Białorusi trzech rosyjskich baz wojskowych (w tym bazy myśliwców ), Rosjanie są w stanie przesunąć granicę obrony własnego terytorium o ponad 500 kilometrów na zachód - jeżeli brać pod uwagę ich myślenie o tym, że agresja przyjdzie z zachodu.

Gdy spojrzymy na odległość do Moskwy od granicy białorusko-rosyjskiej i od granicy polsko-białoruskiej, to jednak robi to różnicę. Daje ona czas, żeby zareagować na jakiekolwiek zagrożenie. I widać wyraźnie, że z tego powodu byłoby skrajnie trudno wyobrazić sobie, że Rosja "odpuszcza" Białoruś. Z gospodarczego punktu widzenia być może mniej, ale też ideologicznie Białoruś zawsze była traktowana jako najwierniejszy sojusznik, oczywiście mimo licznych "kłótni w małżeństwie". Niemniej całkowita wolta tego państwa na Zachód oznaczałaby totalną klęskę integracyjnych projektów Moskwy.

WP: Jednak czy większość białoruskiego społeczeństwa chciałoby takiej wolty na Zachód?

- Tak jak wspomniałam, Białorusini bacznie obserwują wydarzenia na Ukrainie i na razie cała ta historia spowodowała, że poparcie dla wstąpienia do Unii Europejskiej mocno spadło. Ale co ciekawe, spadło też poparcie dla integracji z Rosją. Z kolei wzrosła liczba osób, które mówią o tym, że gotowe byłyby walczyć w obronie Białorusi. Więc widać wyraźnie, że Białorusini nie wypatrują wybawiciela czy recepty na całe zło ani w UE, ani w Rosji. Natomiast na kanwie wydarzeń na Ukrainie, rankingi popularności Unii Europejskiej na Białorusi mocno spadły. WP: Niedawno Łukaszenka stwierdził, że białoruska armia powinna sama wyposażyć się w nowoczesne uzbrojenie, sugerował też współpracę z ukraińskim przemysłem zbrojeniowym. Biorąc pod uwagę uzależnienie wojskowe od Rosji, są to deklaracje czynione wyłącznie na użytek wewnętrzny?

- Nie do końca, ponieważ przemysł obronny Białorusi i Ukrainy współpracuje ze sobą nie od wczoraj. Z drugiej strony Białoruś może być w tej sytuacji wykorzystana jako pas transmisyjny między Ukrainą i Rosją, których zbrojeniówki do wybuchu konfliktu były ze sobą bardzo silnie powiązane. To, że Łukaszenka mówi, iż Białoruś potrzebuje nowoczesnej i sprawnej armii, to wszystko prawda. W dużym stopniu sprzęt, który ich siły zbrojne mają na stanie, jest raczej starej daty i tak naprawdę bez współpracy i dotacji ze strony armii rosyjskiej ciężko byłoby mówić o sprawnym funkcjonowaniu armii białoruskiej. W każdym razie bez środków finansowych, a tych Mińsk po prostu nie ma, są to na razie może nie tyle pobożne życzenia, ile po prostu myślenie, że byłoby dobrze mieć własne, sprawne wojsko, ale niestety nie jest to do zrealizowania w ciągu najbliższych lat.

WP: Czy Mińsk byłoby stać na to, by odmówić Rosji wykorzystania białoruskiego terytorium w ewentualnej agresji na Ukrainę?

- Białoruskie wojska nigdy nie brały udziału w żadnych operacjach poza granicami Białorusi, poza misjami pokojowymi m.in. jako siły pokojowe Wspólnoty Niepodległych Państw. To taka nieformalna umowa między prezydentem a społeczeństwem, że "nasi chłopcy nie będą ginąć za granicą". I podobnie rzecz się miała, gdy pojawiły się sugestie, że rosyjska baza myśliwców na Białorusi może zostać wykorzystana właśnie do uderzenia na Ukrainę. Wtedy Łukaszenka powiedział twarde "nie" - że się nie zgadza na to, żeby białoruskie terytorium zostało wykorzystane do takiego ataku. Ponadto prawda jest taka, że jeśli myślimy o jakichkolwiek rozmowach między Rosją a Ukrainą, to państwa te nie powinny wykorzystywać terytorium Białorusi, aby mogła ona pozostać neutralna i ciągle miała szanse być pośrednikiem między nimi.

WP: Ostatnio Łukaszenka ujawnił, że był gotów wysłać na Ukrainę wojska rozjemcze. Należy rozumieć, że ta propozycja mieści się w ramach prowadzonej dotychczas polityki udziału jedynie w operacjach pokojowych?

- Tak, Łukaszenka wyraźnie podkreślił, że to są tylko i wyłącznie wojska pokojowe. Można domyślać się, że jest to jakby kontynuacja tego, nazwijmy to, procesu rozjemczego. Z drugiej strony jest to też pewna pułapka dla Ukrainy, bo jeżeli rozejmu między separatystami a wojskami ukraińskimi pilnują siły pokojowe pod egidą ONZ czy jakąkolwiek inną, to po pierwsze Kijów musi za to płacić, a po drugie oznacza to, że ukraińskie władze nie mają pełnego władztwa nad tym terytorium. Jeżeli popatrzymy na kazusy Abchazji czy Osetii Południowej, to de facto ambaras się zaczął w tym momencie, gdy ich granicy zaczęły pilnować siły pokojowe WNP. Na Ukrainie może się powtórzyć dokładnie podobna historia, że tak naprawdę okaże się, że za tą granicą pilnowaną przez siły rozjemcze tworzą się organizmy parapaństwowe, które nie mają nic wspólnego z Kijowem.

WP: Kryzys ukraiński spowodował, że Łukaszenka, jako pośrednik między walczącymi stronami, wyszedł z izolacji politycznej ze strony Zachodu. Czy z dzisiejszej perspektywy ta izolacja nie była błędem, w tym rozumieniu, że jeszcze bardziej wpychała go w objęcia Rosji?

- Ciężko powiedzieć. Pytanie, na czym teraz Unii Europejskiej zależy. Jeżeli chodzi o kwestie sankcji nałożonych na Białoruś po wyborach prezydenckich w 2010 roku, Brukseli chyba nie chodziło o pełną izolację. Raczej się myślało o politycznym izolowaniu elit i władz tego państwa, a nie społeczeństwa. A okazało się, że izolacja dotknęła też zwykłych ludzi i to chyba nie był ten cel, który UE chciała osiągnąć. Przy okazji tak się Łukaszence udało, że sytuacja międzynarodowa ułożyła się w taki sposób, iż on na tym mógł skorzystać.

WP: Czego możemy się spodziewać po polityce Łukaszenki w dającej się przewidzieć przyszłości względem Ukrainy, Rosji i kryzysu w Donbasie?

- Myślę, że to będzie kontynuacja tego, co Łukaszenka już robi. To znaczy tam, gdzie będzie mógł skorzystać - gospodarczo czy politycznie - jako pas transmisyjny między Kijowem i Moskwą, to będzie to robił. I chyba nic więcej. Ewentualnie być może powinniśmy się spodziewać jego dalszego zaangażowania w proces pokojowy, jeżeli taki nastąpi.

Rozmawiał Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (381)