PolskaŁukasz Warzecha: związkowe pasożyty

Łukasz Warzecha: związkowe pasożyty

Związki zawodowe nigdy nie będą zadowolone. Nawet gdyby zrealizowano wszystkie ich obecne postulaty. Zawsze muszą chcieć czegoś więcej. Nie mogą się przecież rozwiązać, bo wówczas wszyscy związkowi bossowie straciliby wygodne i dobrze płatne posady, z których dziś nie można ich wyrzucić.

Łukasz Warzecha: związkowe pasożyty
Źródło zdjęć: © WP.PL | Andrzej Hulimka
Łukasz Warzecha

12.09.2013 | aktual.: 13.09.2013 09:40

Dla niektórych historia człowieka, którego zmasakrował podwarszawski przedsiębiorca za domaganie się zaległego wynagrodzenia, jest dowodem na to, że związki zawodowe mają rację. Nic bardziej błędnego. Skatowany mężczyzna pracował na czarno, zatem pierwsze pytanie, jakie należy sobie zadać, brzmi: dlaczego nie miał żadnej umowy? Czy spełnienie postulatów związkowych, które musiałoby skutkować podniesieniem kosztów pracy, cokolwiek by tu pomogło? Oczywiście – nie. Jedynym skutkiem byłoby zwiększenie liczby pracujących na podobnych zasadach.

W Polsce związki zawodowe są na ogół dobrze kojarzone, w znacznej mierze wciąż dzięki legendzie „Solidarności”. Lecz także dlatego, że większość ludzi zawsze chce więcej. Taka jest ludzka natura. Łatwiej jest powtarzać: „Niech państwo mi da, niech mi zapewni, niech zrobi” – niż wysilić się samemu. Oczywiście polska sytuacja jest specyficzna. Dziś, w dużej mierze dzięki wspaniałym rządom PO, nawet najbardziej przedsiębiorczy lądują na bruku. To sprzyja postawom absurdalnie roszczeniowym i można to zrozumieć.

Drugą twarz związków zawodowych pokazuje historia amerykańskiego ruchu związkowego, który – zwłaszcza w latach 60. I 70. – bywał po prostu mafijną przybudówką. Związkowi szefowie potrafili zlecać pobicia albo nawet zabójstwa tych, którzy nie chcieli się im podporządkować.

Związkowcy mają coś wspólnego z amerykańską mafią...

Oczywiście polscy związkowcy nie mają wiele wspólnego z amerykańskimi z epoki mafijnej. Coś ich jednak łączy: także są dobrze opłacanymi urzędasami, którzy w dużej mierze dla własnego prywatnego interesu napędzają niekończący się konflikt z państwem i pracodawcami. Trwające właśnie w Warszawie protesty pokazują, że mamy do czynienia ze znakomicie zorganizowaną instytucją, której działanie nie ma wiele wspólnego ze spontanicznością. Profesjonalne nagłośnienie, eleganckie namioty, katering w miasteczku związkowym pod sejmem, pełen wypas. Działacze przywiezieni autokarami, w określonym dniu autokarami odjadą. Znacznie bardziej spontaniczne były protesty przeciwko nieprzyznawaniu miejsca na multipleksie TV Trwam – do zorganizowanych grup dołączyło już w stolicy mnóstwo przygodnych osób – a jeszcze bardziej spontaniczne były demonstracje w sprawie ACTA. U związkowców żadnej spontaniczności nie ma. Czy dołączyło do nich choćby sto przypadkowych osób?

Jak miałaby wyglądać Polska, gdyby ją zorganizować według związkowych postulatów? Wiek emerytalny oscylowałby zapewne w okolicach 55 lat. Zatrudniano by wyłącznie na sztywną umowę o pracę, od której trzeba by odprowadzić obowiązkowe składki w należytej wysokości. Okres wypowiedzenia wynosiłby pewnie ze trzy lata, a tydzień pracy liczyłby może ze 25 godzin i ani jednej więcej. Najbogatsi – czyli zarabiający, powiedzmy, 250 proc. średniej pensji, bo dla związkowych demagogów to już bogactwo – zostaliby obłożeni 75 procentowym podatkiem. Wyjątkiem byłyby oczywiście wynagrodzenia związkowców. Dużo więcej niż te 250 proc. i tak nie dałoby się zarobić, bo istniałaby granica w postaci pensji maksymalnej. Oczywiście pensja minimalna wzrosłaby kilkakrotnie. Sklepy byłyby zamknięte nie tylko w niedziele, ale i w soboty. W dzień powszedni byłyby otwarte najwyżej do 18. Przynależność do związków zawodowych stałaby się obowiązkowa.

Żądania związkowców nie trzymają się kupy

Naturalnie przerysowuję, ale czy tak bardzo? Związkowi przywódcy, szefowie „Solidarności” i OPZZ, nie są idiotami. Muszą sobie zdawać sprawę, że żądania, jakie wysuwają, nie trzymają się kupy i ich realizacja oznaczałby katastrofę gospodarczą. „Rzeczpospolita” wyliczyła, że koszt przyjęcia rozwiązań proponowanych przez związkowców wynosiłby w ciągu siedmiu lat 150 mld zł. Cały polski dług publiczny to dzisiaj 875 mld. Spełniając związkowe postulaty szybko doszlibyśmy do biliona złotych (a i tak zbliżamy się do tej liczby w ogromnym tempie).

Skoro zatem szefowie związków wiedzą o tym, że stawiają nierealne postulaty – po co je wysuwają? Odpowiedź jest na początku tego tekstu: muszą jakoś uzasadnić swoje istnienie, swoje przywileje (bo związkowcy mają rozliczne przywileje), swoje pensje, służbowe auta, wydatki na biura. Muszą je uzasadnić przed tymi, którzy rzetelnie płacą związkowe składki ze swoich niewielkich zarobków. I ten układ jest w całej tej sprawie najbardziej niesmaczny. Gazety – w tym zwłaszcza tabloidy – wielokrotnie pokazywały, jak wygodnie żyją szefowie związkowych central czy związków w dużych zakładach pracy. Eleganckie wille, dobre auta i zerowy wysiłek w porównaniu z tymi, z czyich pieniędzy pochodzą ich pensje. Do tego nierzadko komfortowy układ z pracodawcą, z którym oficjalnie są w sporze, a z którym w rzeczywistości umówieni są na kanalizowanie niezadowolenia załogi. Dziwię się ludziom, którzy ze swoich skromnych pensji dokładają się do tej hucpy, tyrając w kopalni, hucie czy fabryce samochodów. Prawdopodobnie łudzą się, że
związki występują naprawdę w ich imieniu.

Jest tymczasem dokładnie odwrotnie: związki, epatując nas rozdętymi socjalnymi żądaniami, odciągają uwagę od tego, co można zrobić naprawdę i co nie pociągałoby za sobą katastrofalnych skutków finansowych. Prawo daje dzisiaj całkiem spore możliwości dochodzenia swoich racji w sporach z pracodawcą. Dotyczy to opóźnień w wypłatach wynagrodzeń, czasu pracy, obciążeń, jakie nakłada na pracowników pracodawca. A – bądźmy uczciwi – polscy pracodawcy to nierzadko nie anioły i filantropi. Jeszcze gorzej wypadają pracodawcy zagraniczni, mający w Polsce swoje filie. Lecz tutaj pomogłoby na przykład usprawnienie działania Państwowej Inspekcji Pracy, żałośnie wręcz nieefektywnej instytucji, która z powodów prawnych i organizacyjnych nie może stosować takich metod jak prowokacja czy zatrudnienie swoich pracowników pod przykrywką. Pomogłoby przyspieszenie spraw przed sądami pracy czy urealnienie kar, jakie płacą pracodawcy. Te mogą sięgać 30 tys. złotych, co dla małej firmy może być druzgocące, ale dla dużej sieci
handlowej znaczy tyle co zeszłoroczny śnieg.

Tylko że z punktu widzenia związków domaganie się usprawnienia procedur czy wzmocnienia PIP byłoby mało efektowne. Oni muszą walić z o wiele grubszej rury. I cóż z tego, że bez sensu? Ważne, że uzasadnią w ten sposób swoje kilkunastotysięczne pensje. A tak przy okazji – czy przewodniczący OPZZ Jan Guz, który domagał się jawności wynagrodzeń, ujawnił nam już, ile zarabia na swojej związkowej posadzie?

Łukasz Warzecha

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1063)