Łukasz Warzecha: zrobią z twojego syna dziewczynkę i odwrotnie
Według postępaków płeć nie powinna odgrywać żadnej roli. Ale spróbujcie publicznie powiedzieć, że nie wiecie, jakiej właściwie płci jest osoba, która każe się nazywać Anną Grodzką, a kiedyś była Krzysztofem Bęgowskim. Pozew murowany - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla WP.PL.
25.04.2013 | aktual.: 25.04.2013 14:56
Przeczytaj wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
Postępactwo jest jak robactwo: mnoży się szczęśliwie wolniej – bo ich absurdalne pomysły nie znajdują zwykle posłuchu wśród zwykłych Polaków, i całe szczęście – ale infekuje wciąż nowe dziedziny życia. Robi to sposobem, który już kiedyś opisywałem w Wirtualnej Polsce, komentując zamieszanie wokół odrzucenia przez sejm projektów dotyczących związków partnerskich: metodą małych kroczków. Nie można od razu walić z grubej rury w kwestiach takich jak formalizacja związków homo albo adopcja dzieci czy też rozwalanie tradycyjnych struktur społecznych – przede wszystkim rodziny. Ludzie mogą się w takiej sytuacji wystraszyć. Należy działać stopniowo, powolutku, udając, że właściwie nie chodzi o nic wielkiego. A gdzie najlepiej działać? Tam, gdzie, po pierwsze, ma się poparcie urzędników, a ludzie nie za bardzo mogą się sprzeciwiać, zaś po drugie – dociera się do ludzi zbyt młodych, żeby potrafili krytycznie ocenić serwowane im bzdury i bronić się przed nimi. Krótko mówiąc – najlepiej swoją postępacką indoktrynację
zaczynać w przedszkolu.
Mają Państwo wrażenie, że jestem bardziej napastliwy niż zwykle (choć i tak mam opinię publicysty raczej ostrego)? Tak, to słuszne wrażenie. Mało co bowiem budzi we mnie taką wściekłość, jak sytuacja, gdy ekipa krzewicieli postępu chce się na siłę i na chama dobrać do cudzych dzieci (własnych zwykle nie mając), nawet gdy rodzice sobie tego nie życzą. A może nawet o tym nie wiedzą.
„Niezwykle istotne jest tu uwrażliwienie nauczycielek i nauczycieli, pozwalające uniknąć nieświadomego, bezrefleksyjnego przekazywania w pracy z dziećmi stereotypowych postaw, dotyczących płci. Bez tego nawet w równościowych zabawach czy ćwiczeniach nauczycielki mogą zupełnie nieświadomie wzmacniać stereotypowe role” – czytam w przeznaczonym dla przedszkoli programie zajęć „Równościowe przedszkole”. Postępaki nie finansują oczywiście swoich głupot z własnej kieszeni. Ich projekt dostał kasę z Unii Europejskiej (Europejski Fundusz Społeczny) oraz z Narodowej Strategii Spójności (także fundusze unijne, ale konia z rzędem temu, kto wyjaśni, jakie jest związek postępackich głupot z polityką spójności) oraz z Fundacji Edukacji Przedszkolnej.
Autorki programu mają oczywiście odpowiedni background. Anna Dzierzgowska to nauczycielka historii w Wielokulturowym Liceum Humanistycznym im. Jacka Kuronia w Warszawie – jednej z najbardziej lewackich szkół średnich w Polsce. Joanna Piotrowska z kolei to założycielka Feminoteki – instytucji propagującej radykalną ideologię feministyczną. Ewa Rutkowska także udziela się w Feminotece, a fragmenty jej biogramu ze strony tejże organizacji warto przytoczyć, bo jest on smakowity sam w sobie: „Ukończyła studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie obroniła feministyczną pracę magisterską pod kierunkiem dr hab. Magdaleny Środy (…) Przez kilka lat prowadziła wspólnie z Ewą Majewską i Joanną Tomaszewską fakultet feministyczny dla młodzieży licealnej w szkołach, w ramach Gender Studies a także podczas III Letniej Szkoły Feminizmu w Słubicach. Trenerka genderowa, równościowa i antydyskryminacyjna (…)”. Taka oto mocna ekipa zabiera się za nasze dzieci.
Wróćmy do programu „Równościowe przedszkole”. Druga część jego tytułu brzmi „Jak uczynić wychowanie przedszkolne wrażliwym na płeć” i jest całkowicie absurdalna. Wychowanie przedszkolne w swojej tradycyjnej formie jest bardzo wrażliwe na płeć. Chłopcy bawią się samochodami, dziewczynki w kuchnię albo lalkami. Chłopcy kochają koszulki z obrazkami z filmu „Cars”, dziewczynki uwielbiają Hello Kitty i lubią mieć wszystko różowe. To jest wrażliwość na płeć. To co chcą wprowadzić postępackie bojówki to jej przeciwieństwo: niewrażliwość na płeć – nienaturalne wymieszanie ról, które nieodmiennie przywodzi na myśl idiotyczny komunistyczny plakat z lat 50. z traktorzystką.
Cały program skupiony jest tylko na jednym: żeby oduczyć chłopców, że są chłopcami, a dziewczynki, że są dziewczynkami i mają w związku z tym określoną rolę społeczną do wypełnienia. Co oczywiście dla każdej rozsądnej osoby nie oznacza, że kobieta nie może zostać pilotem, a facet nie może zmywać naczyń.
Zgodnie z feministyczną ideologią, autorki programu pouczają, że czym innym jest płeć biologiczna, a czym innym „płeć kulturowa”, czyli tak zwany „gender”. Na tym absurdalnym i sprzecznym ze zdrowym rozsądkiem rozróżnieniu opiera się cały przemysł genderowy – wszystkie te sowicie finansowane programy „badawcze”, instytuty „naukowe”, doktoraty.
Przekonywanie chłopców, że mogą być dziewczynkami i na odwrót ma przebiegać według gotowych scenariuszy zajęć. Dzieci mają na przykład usłyszeć historyjkę o chłopczyku, który grał dobrze w piłkę, ale też lubił się bawić lalkami. Oczywiście 99 proc. dzieci, zgodnie ze swoim naturalnym, zdrowym przekonaniem powie, że ten chłopiec był dziwny, bo lalki są dla dziewczyn. Wtedy usłyszą od feministycznych edukatorek, że to nieprawda i że takie stawianie sprawy jest bardzo nieładne. Jeden ze scenariuszy przywołuje książkę Astrid Lindgren „Ronja, córka rozbójnika”. Feministki nie sięgną jednak po „Dzieci z Bullerbyn” (jedna z ulubionych opowieści mojej córki), bo to przecież „kopalnia stereotypów” – większość książki poświęcona jest temu, jak różni są od siebie chłopcy i dziewczynki. Inny scenariusz ma uczyć maluchy o ruchach feministycznych: „Powiedz dzieciom o ruchach emancypacyjnych, o sufrażystkach i roli kobiet dla innych kobiet w historii, podkreśl, że dawniej kobiety miały bardzo ograniczone prawa i
możliwości, nie mogły pracować, uczyć się, mieć własnych pieniędzy, głosować. Ruch kobiecy wywalczył dla kobiet prawa dla nich”. Przy okazji dzieci będą infekowane feministyczną nowomową (sołtyska, profesorka, kierowczyni itd.).
„Równościowe przedszkole” wielokrotnie odwołuje się do szwedzkich przykładów. Nic dziwnego – Szwecja to z punktu widzenia postępactwa pod wieloma względami raj. Państwo wtrącające się niezwykle mocno w życie rodzin, gdzie za wychowanie dzieci w duchu konserwatywnym można je stracić. To najgorszy wzorzec, jaki możemy sobie wyobrazić. Najbardziej przerażające nie jest to, że postępactwo ma zmielone mózgi, ale to, że chce na własny wzór zemleć mózgi innym, a zwłaszcza dzieciom. Jeżeli ktoś chce udawać, że pomiędzy kobietą a mężczyzną nie ma różnic w sposobie myślenia, w emocjonalności albo że role społeczne jednej i drugiej płci nie wynikają wprost z ich fizjologii – jego problem. W końcu są na świecie wariaci wierzący, że Ziemia jest płaska. Wolno im, niech sobie wierzą. Ale to nie znaczy, że mają tę swoją fałszywą wiarę narzucać innym. Jeżeli ktoś lubi się przebierać za kobietę, a jest facetem, mogę mu tylko współczuć i zasugerować, żeby jak najprędzej spotkał się z lekarzem. Ale to tylko sugestia, niech
sobie żyje, jak chce. Tylko niech nie każe mi do siebie mówić „pani Ewuniu”, skoro naprawdę cały czas jest panem Zenkiem i pozostanie nim do śmierci, choćby nie wiem co sobie wyciął albo przyszył. Nie wiem, czy program „Równościowe przedszkole” jest realizowany w jakiejś placówce. Jeżeli ma ochotę go wprowadzać któreś przedszkole prywatne, to proszę uprzejmie, choć wróżę wówczas rychłe bankructwo. Ale na narzucanie go placówkom publicznym nie może być zgody.
Tak się jakoś składa, że większość pierwszoplanowych feministek nie ma własnych dzieci. Może dlatego mają taką ochotę na uczenie cudzych. Trudno jednak wyobrazić sobie coś budzącego większą wściekłość niż ekipa nawiedzonych paniuś, nauczająca nasze dzieci, że mają się wyzwolić „z okowów płci”. Natykając się na takie pomysły mam ochotę sięgnąć po dosadne słownictwo Ferdynanda Kiepskiego i spytać: „A zasadził wam już ktoś kiedyś kopa w d…?”.
Łukasz Warzecha specjalnie dla WP.PL