PolskaŁukasz Warzecha: tkwimy w szambie

Łukasz Warzecha: tkwimy w szambie

Pod względem faktycznego znaczenia mamy do czynienia z aferą porównywalną do tych najbardziej znanych z historii III RP, a może nawet ją przewyższającą. Jakie wywoła skutki – to już całkiem inna sprawa. Ze względu jednak na treść nagrań, ujawnionych przez "Wprost", także naszym, obywateli, obowiązkiem jest naciskać, aby te skutki nie były symboliczne, jak to się zdarzało w poprzednich przypadkach - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla WP.PL.

Łukasz Warzecha: tkwimy w szambie
Źródło zdjęć: © PAP | Radek Pietruszka
Łukasz Warzecha

W sprawie są dwa wątki, które w jakimś stopniu można od siebie oddzielić. Pierwszy to treść nagrań. Drugi to pytanie, kto ich dokonał i dlaczego użył ich akurat teraz. Oraz ile jeszcze takich nagrań może czekać na ujawnienie oraz kto chowa je na odpowiedni moment.

Zajmijmy się pierwszym wątkiem. Naturalną reakcją wielu zwykłych Polaków będzie zapewne wzruszenie ramion i kolejna dawka zniechęcenia. Politycy - wiadomo - złodzieje, w lewej czy z prawej tak samo. Trzeba się szybko ustawić i wiać do Anglii.

Błąd. Polityka nie jest faktycznie zbyt elegancką dziedziną życia, ale są w niej różne standardy. Nawet w Polsce, nawet w partii rządzącej są różne postawy i poziomy. Jak mogliśmy się zorientować przy okazji sprawy Beaty Sawickiej ("będą lody kręcone") albo Mira, Zbycha i koleżków, znaczna część elity rządzącej operuje - także gdy idzie o język - na poziomie mafijnej ferajny ze średniej wielkości miasta. Nie ma jednak powodu, abyśmy mieli się na takie traktowanie nas i naszych pieniędzy godzić. Nie oczekujmy, że pod względem czystości i przejrzystości polska polityka dorówna standardom skandynawskim lub brytyjskim. Albo chociaż niemieckim. Ale to nie oznacza, że mamy tkwić w szambie, które funduje nam obecna władza. Z tego mułu można się wygrzebać, choć im dłużej pozwalamy im, aby nas w nim topili, tym trudniej będzie wypłynąć na powierzchnię.

Na razie znamy z grubsza dwie rozmowy. Z obu wynika, że rządzący oraz kierujący ważnymi instytucjami polskiego państwa łamią dobre obyczaje, popełniają delikty konstytucyjne oraz prawdopodobnie - to leży w ocenie prokuratury i następnie sądu - popełniają czyny zabronione kodeksem karnym.

W pierwszym przypadku szef banku centralnego, który - zgodnie z konstytucją, ustawą o Narodowym Banku Polski oraz traktatem lizbońskim - powinien być niezależny od politycznych nacisków, a wręcz nie ma prawa im ulegać, planuje politykę finansową swojej instytucji tak, żeby pasowała partii rządzącej, bo ta musi wygrać wybory. W zamian żąda odwołania niewygodnego (dlaczego? tego na razie tak naprawdę nie wiemy) ministra finansów i zmiany ustawy o NBP tak, aby zwiększyć swoje kompetencje.

Tu nie ma najmniejszych wątpliwości: to materiał dla Trybunału Stanu, przed którym powinien zostać postawiony Marek Belka. Jest to zresztą jedyny sposób ewentualnego odwołania prezesa NBP (na wniosek prezydenta) w zaistniałej sytuacji. Chyba że Belka sam złożyłby rezygnację lub został skazany prawomocnym wyrokiem sądu powszechnego.

Minister Sienkiewicz także na Trybunał Stanu zasługuje. Owszem, w historii III RP niejednokrotnie wywierano na NBP naciski w różnych kwestiach. Odbywało się to poprzez oficjalne spotkania, publiczne wypowiedzi i wystąpienia. Tu mamy jednak całkiem nowy i całkiem niedopuszczalny standard: "deale" zawiera się pokątnie w VIP-roomie restauracji, bez jakiejkolwiek formalnej procedury.

Dodatkowo dowiadujemy się, co szef resortu spraw wewnętrznych myśli o państwie polskim: że w finansach publicznych jest "dupa", że państwo istnieje tylko teoretycznie, że ludziom sprzeda się bajeczkę, iż w razie zwycięstwa PiS uciekną zagraniczni inwestorzy oraz że jeden ze sztandarowych projektów rządu Tuska, czyli Polskie Inwestycje Rozwojowe, to "ch…, dupa i kamieni kupa". Ta pierwsza kwestia - że państwa polskiego praktycznie nie ma - brzmi bardzo miarodajnie. Kto ma to w końcu wiedzieć, jeśli nie minister odpowiedzialny za sprawy wewnętrzne? To bardzo trafna recenzja siedmiu lat sprawowania władzy przez Platformę Obywatelską.

Druga rozmowa, w której udział biorą Sławomir Nowak i Andrzej Parafianowicz, były wiceminister finansów, który odpowiadał m.in. za kontrolę skarbową, jest jednoznacznym materiałem dla prokuratury. Z dialogu wynika, że Nowak i jego małżonka mają wiele do ukrycia, zaś człowiek, który jeszcze chwilę wcześniej pełnił ważne funkcje w aparacie finansów państwa, coś w tej sprawie "zablokował".

To podobno jedynie mała część spośród dużego repozytorium nagrań prywatnych rozmów elity władzy. Jeśli to jest standard załatwiania spraw państwa w kręgach rządzących, to proszę pomyśleć, jak wiele innych kwestii zostało w taki sposób zaklepanych. Gdzieś na stacjach benzynowych przy cmentarzach, w zamkniętych salkach w knajpach, w szatni po meczu albo jeszcze gdzieś, gdzie pospólstwo - którym rządzący głęboko gardzą - nie ma wstępu.

Państwo faktycznie nie istnieje, jak stwierdził Sienkiewicz. Stało się łupem paru, może parunastu tysięcy cwaniaczków i paruset tysięcy obsługujących ich pomagierów. Proszę jeszcze raz pomyśleć o rozmowie Nowaka z Parafianowiczem. Ilu Polaków, na których polują urzędy skarbowe, ma możliwość "zablokowania" kontroli? Ilu miało problemy z powodu głupich błędów w zeznaniu albo - jeśli są przedsiębiorcami - niewydania paragonu na 10 groszy? Ci powinni szczególnie uważnie przyjrzeć się sposobowi, w jaki ludzie z elity - i to już przecież nie ścisłej, bo Nowak był już w tym momencie za burtą - mogą sobie załatwić bezkarność za czyny, za które zwykły Polak poszedłby natychmiast siedzieć.

Drugi wątek to sprawa znacznie trudniejsza i wiemy o tym niewiele. Mimo to PO próbuje już przekierować uwagę z treści nagrań na to właśnie zagadnienie, sugerując, że za sprawą stoją wrogie Polsce czynniki, a więc kto zwraca uwagę na taśmy z warszawskiej restauracji, ten szkodzi Polsce. Nie dajmy się w ten sposób szantażować. Gdyby ludzie władzy nie odbywali takich rozmów, nie byłoby z czego robić sprawy.

Hipotez na temat pochodzenia nagrań jest wiele. Obserwując reakcję premiera można założyć, że - wbrew jednej z wersji - nie jest to jego inicjatywa ani gra na wcześniejsze wybory. Byłoby to zbyt duże ryzyko. Choć w poniedziałek Tusk na pewno będzie się starał odwracać kota ogonem, rzecz uderza jednak w niego. Gdyby nawet wziąć za dobrą monetę zapewnienia, że o niczym nie wiedział - co mało prawdopodobne w przypadku negocjacji Sienkiewicza z Belką - to minister spraw wewnętrznych był jego zachwalanym nominatem i polityczna odpowiedzialność spada ostatecznie na szefa rządu.

Najbardziej prawdopodobne wydają się dwie hipotezy. Pierwsza - że gra ma związek z ofensywą Rosjan w sprawie Azotów, gdzie rząd Tuska stawił opór. Druga - że mamy do czynienia z grą służb wewnątrz kraju, w której tle może pozostawać choćby zmiana ustawy o ABW, która mocno ograniczyłaby kompetencje tej służby. Widać też, że na sprawie raczej nie straci Bronisław Komorowski, który swoje poparcie skutecznie uniezależnił od poparcia dla Platformy. Czy i jaką ewentualnie rolę odgrywa w całej sprawie ośrodek prezydencki, będziemy mogli powiedzieć dopiero, gdy prezydent w jakiś sposób odniesie się do niej.

Jakkolwiek by było i jaki by cel nie przyświecał osobom, które nagrań dokonały i następnie przekazały je mediom, to nie powinno nas hamować w wyciąganiu wniosków i żądaniu wyjaśnień. Zajrzeliśmy na moment za kulisy władzy i zobaczyliśmy już nie brzydki obrazek, ale jakąś posępną mordownię, gdzie bez żenady handluje się naszymi pieniędzmi i ustala, jak by tu zapobiec zwycięstwu opozycji w wyborach. Rozumiem, że wielu czytelników może uznać, że to po prostu kolejna afera podsłuchowa - ile ich już w końcu było? - ale tu mamy jednak nową jakość. Rządzący znad stolika w warszawskiej knajpie, gdzie rachunek (opłacony służbową kartą) wyniósł Parafianowicza dwa tysiące złotych, mówią nam całkiem otwarcie: "Państwo? Jakie państwo? Państwa nie ma. Jest tylko ch…, dupa i kamieni kupa. Spadajcie na bambus".

Łukasz Warzecha specjalnie dla WP.PL

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)