Łukasz Warzecha: rusza kampania przeciw dyskryminacji leworęcznych
Pora na coming out, choć nie ukrywam, że się boję. Nie wiem, co na to znajomi, którzy mogli nic nie zauważyć. W szczególności obawiam się reakcji naszego zacofanego i nietolerancyjnego społeczeństwa. Wiem też, że takim jak ja trudniej jest się poruszać na co dzień. Nie wszystko jest dla nas przystosowane. Teraz biorę głęboki wdech i wyznaję: jestem leworęczny - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha.
Przeczytaj wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
Jak to? Nie zrobiłem na Państwu wielkiego wrażenia? No dobrze, może nie jestem tak do końca leworęczny, bo lewą ręką tylko piszę, a wszystkie inne czynności, wymagające sprawności manualnej, wykonuję prawą. Ale może to nawet jeszcze lepiej? To znaczy – jeszcze odmiennej?
Mam nadzieję, że kilka spraw nie budzi wątpliwości. Przede wszystkim jako leworęczny należę do mniejszości, a jako leworęczny tylko częściowo – do mniejszości jeszcze mniejszej, a zatem jeszcze bardziej specjalnej. Jeśli ktoś zamierza mnie atakować, będę zmuszony uznać to za podyktowane brakiem tolerancji dla mojej odmienności i inności. Tak tak, nie od dziś wiadomo, że takie ataki są podyktowane niewiedzą i niezrozumieniem.
Ludzie nie wiedzą, jak świetnie być leworęcznym, zaś inność budzi ich pierwotny, ciemnogrodzki lęk. Oczywiście, często maskują swoją fobię (należałoby ją chyba nazwać, zgodnie z zasadami tworzenia odpowiednich terminów, sinistrofobią) pozorami argumentów, odwołujących się do całkiem innych kwestii. Twierdzą na przykład, że coś w swoim tekście pomyliłem, a więc się do niego nie przyłożyłem należycie. Albo że moje w zamierzeniu satyryczne kawałki ich nie śmieszą. Ale nie dajmy się zwieść: tak naprawdę chodzi o głęboko zakorzenioną w polskim społeczeństwie sinistrofobię.
Czy cierpię z jej powodu? Oczywiście. Do tej pory na przykład nie zostałem redaktorem naczelnym żadnej gazety. Co prawda, nie starałem się o to. Ale nie starałem się, bo wiem na pewno, że nawet, jakbym się starał, to bym nie został, bo przecież wiadomo, że leworęczni mają nad sobą niewidzialny szklany sufit. Skąd wiadomo? No, po prostu wiadomo… Zresztą mniejsza o nieistotne detale.
Teraz jednak dość mam milczenia. Niedługo inicjuję społeczną kampanię w dwóch etapach. W pierwszym pokażę się na bilbordach sam i z innymi leworęcznymi. Obok naszych zdjęć pojawi się napis: "Nie zabijajcie nas". Mam nadzieję, że redaktor Lis się nie pogniewa, iż w szczytnym celu skorzystamy z dorobku redagowanego przez niego tygodnika. W drugim etapie na bilbordach wystąpią moi bliscy oraz bliscy innych leworęcznych osób, którzy chcą wreszcie przerwać zmowę milczenia i pokazać, że są dumni z leworęczności swoich dzieci, rodziców czy rodzeństwa.
Słucham, co Państwo mówią? Że moja leworęczność (częściowa) to moja prywatna sprawa i nie ma powodu nią epatować innych, a już w szczególności robić z tego kampanii billboardowej? I że o żadnej dyskryminacji nie ma mowy? I że jeśli ktoś mnie krytykuje, to nie dlatego, że pisze lewą ręką, ale z powodu tego, co piszę? Niemożliwe. Głęboko się z tymi stwierdzeniami nie zgadzam.
Do niedawna, faktycznie, mógłbym sądzić, że bycie leworęcznym jest sprawą prywatną, która nie ma żadnego znaczenia dla mojej pozycji, odbioru moich deklaracji, tekstów i komentarzy. I że chwalenie się leworęcznością jest cokolwiek absurdalne. Dziś jednak wiem, że się myliłem. Przecież właśnie z wielkim szumem uruchomiono kampanię, w której z dumą pokazują się rodzice tzw. dzieci LGBT (co oznacza wszelkie możliwe upodobania seksualne poza normalnym heteroseksualizmem). Wśród owych rodziców jest też kilku znanych aktorów. Twórcy kampanii – którzy wcześniej uznali, że warto pokazać samych LGBT – doszli do wniosku, że posiadanie homoseksualnego dziecka jest powodem do dumy i że koniecznie trzeba tym powiadomić społeczeństwo. W następnej kolejności planowana jest kampania, w której pokażą się wujkowie, ciocie i babcie, a potem zwierzęta domowe, będące własnością "osób LGBT".
Proszę sobie teraz wyobrazić, że spotykam się z ludźmi, których nie znam, i przedstawiam się im tak: "Nazywam się Łukasz Warzecha, jestem leworęczny". Zakładam, że nowi znajomi odebraliby to jako spore dziwactwo. Co ich obchodzi, czy piszę lewą czy prawą ręką? Owszem, może ich obchodzić mój pogląd na polską politykę czy sytuację w mediach, mogą chcieć zaproponować mi pisanie w jakimś nowym miejscu albo omówić ze mną moje plany wydawnicze. Albo po prostu pogadać o tym, co się dzieje w kraju, jak się tu żyje. Ale, doprawdy, dlaczego miałoby ich obchodzić, którą ręką piszę?
Gdybym uparcie utrzymywał, że jest to cecha niezwykle ważna, wyjątkowa, która mnie definiuje, tak dalece, iż trzeba ją wybijać na pierwsze miejsce - po jakimś czasie miałbym opinię trudnego do zniesienia odmieńca, z którym właściwie nie da się normalnie rozmawiać. I który sądzi, że wszyscy powinni na nie-go patrzeć przez pryzmat jego leworęczności (która, trzeba uczciwie przyznać, jest pewnym odstępstwem od normy).
Pytam zatem: dlaczego ma mnie interesować, że Zuzia Pipsztycka jest lesbijką, Franciszka Pipsztycka jej mamą, Władek Dyndała jest homoseksualistą, a Hieronim Dyndała jego tatą? Dlaczego mam się niesamowicie przejmować tym, co tam lubią sobie wyprawiać Pipsztycka i Dyndała w łóżku, a nie tym, co umieją, czy są uczciwi, jakimi są pracownikami?
Krzewiciele postępu standardowo wygłaszają argument, że "prawica chce ludziom zaglądać do łóżka". Ależ wcale nie! Mnie kompletnie nie interesuje, co kto wyrabia u siebie w łóżku. Niestety, to właśnie kręgi postępackie nieustannie nas tym epatują. A to robią kampanię o tym, jak dumnie i ciekawie jest być rodzicem geja, a to pokazują się na Paradzie Równości, gdzie kręcą gołymi tyłkami. To oni na siłę, z zawziętością upartego ekshibicjonisty, podtykają mi pod nos swoje łóżkowe obyczaje i przekonują mnie, że te obyczaje są najistotniejszą określającą ich cechą.
Cóż, jeśli to jest dla nich najważniejsze – serdecznie współczuję. Jeśli zaś ktoś twierdzi, że powinienem daną osobę szanować tylko dlatego, że lubi sobie pochędożyć w nietypowy sposób, to odmawiam zdecydowanie. Można być lesbijką i kompletną kretynką. Można być homoseksualistą i zarazem człowiekiem podłym i cynicznym. A można też być gejem i zarazem osobą sumienną, porządną i uczciwą. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego i może wreszcie pora, aby postępackie towarzystwo wbiło sobie tę prostą prawdę do swoich zlasowanych poprawnością polityczną głów.
Zawodowi obrońcy mniejszości seksualnych przed rzekomą dyskryminacją (a tak na-prawdę bojownicy o narzucenie innym swoich norm) bez końca powtarzają, że mamy traktować członków tychże mniejszości jak wszystkich pozostałych. Tyle że wszyscy pozostali nie informują mnie na każdym kroku, że są hetero i jak lubią to robić. Jeśli chcecie, drodzy LGBT, być traktowani normalnie, to przestańcie, do diaska, gadać ciągle o tym, co was seksualnie kręci. Przestańcie mi podtykać pod nos wasze plakaty, ulotki i spoty. Zachowujcie się jak normalni ludzie, a nie jak monomaniacy. Wtedy pogadamy.
Specjalnie dla WP.PL Łukasz Warzecha