PolskaŁukasz Warzecha: Platforma "Obywatelska" do obywateli: "Spadajcie na bambus!"

Łukasz Warzecha: Platforma "Obywatelska" do obywateli: "Spadajcie na bambus!"

W sprawie referendum o sześciolatkach w szkołach PO mówi nam: "Mamy was głęboko gdzieś. Chodzi nam tylko o usatysfakcjonowanie własnych działaczy, i to tylko tych wiernych Donkowi. Reszta niech spada na bambus".

Łukasz Warzecha: Platforma "Obywatelska" do obywateli: "Spadajcie na bambus!"
Źródło zdjęć: © WP.PL | Paweł Kozioł
Łukasz Warzecha

07.11.2013 | aktual.: 21.11.2013 16:35

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Z dużym prawdopodobieństwem można przewidywać, jak będzie wyglądało jutrzejsze głosowanie. PSL zapewne w znacznej części zagłosuje przeciwko referendum, może poza pojedynczymi osobami, które będą chciały utrudnić życie przewodniczącemu Piechocińskiemu lub – w co trudniej uwierzyć, ale co jednak nie jest niemożliwe – są po prostu zbyt przyzwoite, żeby przyłączyć się koalicyjnej hucpy.

Trzeba pamiętać, że utrzymanie się przy żłobie jest dla większości działaczy tej partii priorytetem, a wzajemne groźby i balansowanie rzekomo na progu zerwania koalicji to scenariusz, który powtarzał się już wielokrotnie i zawsze kończyło się na niczym.

SLD może nie wprowadzi dyscypliny klubowej, ale zapewne zdecydowana większość również będzie przeciwko. Wszak Leszek Miller aż przebiera nóżkami, żeby wreszcie dostać od Tuska choćby ochłap władzy, a pod względem przetestowania przydatności i wierności potencjalnego koalicjanta kwestia referendum w sprawie sześciolatków będzie kluczowa.

Niewprowadzenie dyscypliny będzie łatwiejsze, jeśli Miller uzyska pewność, że i bez pomocy jego klubu wniosek przepadnie. Będzie mógł wtedy – po cichu dogadawszy się z Tuskiem – odegrać na potrzeby swojego elektoratu rolę trybuna ludowego bez szkody dla PO. Co do konserwatywnej opozycji – PiS i Solidarnej Polski – sprawa także jest jasna. Oni referendum poprą.

Najważniejsza w tej sprawie jest jednak postawa Platformy Obywatelskiej jako głównej partii rządzącej. I ta również jest jasna. Przybiera ona różne formy. Czasem przejawia się jako wystudiowane, dobrotliwe i pobłażliwe wyjaśnienia samego premiera, który oczywiście "szanuje", "rozumie", nawet gotów jest się spotykać, ale przecież nie może pozwolić sobie na rezygnację z absolutnie genialnego projektu.

Czasami przybiera formę tępych oficjalnych deklaracji minister edukacji Krystyny Szumilas. Wydawało się, że Katarzyna Hall na czele resortu edukacji osiągnęła szczyty arogancji, jednak Szumilas przebiła ją o kilka długości. O ile Hall przypominała peerelowskiego oficera politycznego, który z cynicznym uśmieszkiem i pełną świadomością absurdu głosi tezy o wyższości socjalizmu nad zachodnią demokracją, to Krystyna Szumilas kojarzy się z absolutnie tępym trepem, który naprawdę wierzy w wygadywane przez siebie bzdury. Adekwatne wydaje się jedynie porównanie z Incitatusem, ulubionym rumakiem ekscentrycznego cesarza Kaliguli, który uczynił go senatorem.

Stanowisko PO może mieć wreszcie oszalałą twarz Stefana Niesiołowskiego, który w kolejnym ataku furii, plując na wszystkie strony i sprawiając wrażenie, jakby miał dostać apopleksji, miesza z błotem inicjatorów akcji referendalnej, bredząc o podpalaniu Polski i ścisłym powiązaniu przedsięwzięcia z partią Jarosława Kaczyńskiego (przed czym akurat państwo Elbanowscy bronili się bardzo dokładnie). Ale to już raczej przypadek medyczny.

Niezależnie od tego, którą z tych twarzy zdarzy nam się akurat ujrzeć, przekaz jest jasny: jesteśmy najgenialniejsi i żaden tam milion pętaków nie będzie nam bruździł. Lapidarnie ujęła to w TOK FM nieoficjalna rzeczniczka rządu Janina Paradowska, która oznajmiła, że milion podpisów pod wnioskiem o referendum to żaden argument, bo pod wnioskiem, żeby każdy zarabiał po 10 tysięcy, udałoby się zebrać i dwa razy więcej. Bardzo to mądra myśl, która wprost prowadzi do wniosku, że same wy-bory są ideą dość niemądrą. Wszak obywatele głosują na partie, które obiecują na ogół gruszki na wierzbie. Należałoby zatem skasować wybory, bo to przecież niepotrzebny wydatek, i ogłosić bezterminowe rządy "ludzi rozsądnych" (tak kiedyś lubili o sobie mówić politycy Unii Demokratycznej, potem Unii Wolności; dziś to dziedzictwo przejęła PO). Z Janiną Paradowską jako dożywotnią nadworną komentatorką.

Sprawa posyłania sześciolatków do szkół, sprzeciwu wobec tego pomysłu, wniosku o referendum – jest dla postrzegania Platformy w pewien sposób przełomowa. Oczywiście – od dawna już wiadomo, że obywatelska jest PO tylko z nazwy, a jej główną troską jest zapewnienie przetrwania własnym działaczom. I to w stopniu chyba już niewiele mniejszym niż w przypadku PSL, co widać po aferze z kupczeniem posadami w KGHM, o której przecież tylko najnaiwniejsi mogą sądzić, że nie jest je-dynie czubkiem góry lodowej. No, może jeszcze chodzi o to, żeby w miarę dobrze żyło się tej części elity, która wiernie Platformę wspiera. A jednak poziom bezczelności, jaką wykazała się partia rządząca akurat w tej sprawie (a której apogeum będzie wywalenie wniosku o referendum do kosza), jest rekordowy, nawet jak na PO. Z paru powodów.

Powód pierwszy – ponieważ reforma była od samego początku beznadziejnie nieprzygotowana, a jest zarazem modelowym przykładem fatalnego w skutkach eksperymentowania na żywym organizmie. Rząd doskonale o tym wiedział i dlatego – aby uniknąć dramatycznej kompromitacji – kilkakrotnie zmieniał reguły gry, wprowadzając irytujący chaos. Co zaś najśmieszniejsze – a może najbardziej wkurzające – ani razu minister edukacji czy premier nie przyznali, że coś jest nie tak. Nawet Katarzyna Hall przekonywała zawzięcie, wbrew faktom i dowodom w postaci świadectw rodziców, że z sześciolatkami w szkołach nie będzie najmniejszego problemu. Ta nachalna, absurdalna propaganda sukcesu trwała przez cały czas zawirowań wokół projektu i trwa nadal.

Szczególnie pocieszne jest, gdy jako obiektywne prezentowane są raporty Instytutu Badań Edukacyjnych – instytucji podporządkowanej Ministerstwu Edukacji. Albo gdy z dumą prezentuje się świadectwa wybranych starannie dyrektorów szkół, którzy opowiadają, jak doskonale przygotowane są ich placówki. Spróbowaliby po-wiedzieć coś innego! Przecież skoro ich szkoła byłaby nieprzygotowana, to wniosek jest jasny: trzeba ich odwołać ze stanowiska.

Po drugie – ponieważ wątpliwy jest sam zamysł posyłania sześcioletnich dzieci do szkoły. To się oczywiście dzieje w wielu krajach, ale fakt, że coś jest często spotykane nie oznacza jeszcze, że to dobre rozwiązanie. Zresztą trudno porównywać szkoły w bogatych państwach Europy Zachodniej z polskimi placówkami, gdzie często problemem jest nawet urządzenie przystosowanej dla maluchów łazienki. Trudno też porównywać w całości systemy edukacji, które różnie prowadzą dzieci już od wieku przedszkolnego.

Rodzice, ale też psychologowie, wiedzą doskonale, że sześcioletnie dzieci są na rozmaitym poziomie rozwoju, a kilka miesięcy różnicy (w skrajnych przypadkach prawie rok, jeżeli jedno dziecko jest ze stycznia, drugie z grudnia) znaczy tyle, co w późniejszym okresie kilka lat. Zarazem nawet dobrze przystosowana pod względem infrastruktury szkoła stawia sześciolatkom szkolne wymagania: krótkie przerwy, 45 minut siedzenia w ławce, konieczność długotrwałego skupienia. Są maluchy, które świetnie to wytrzymują, a są takie, które nie dadzą rady. Za sprawą eksperymentu rządu Tuska wszystkie zostaną wrzucone do jednego worka.

Wreszcie po trzecie – i to jest najważniejszy, podstawowy argument – rząd odbiera rodzicom prawo do decydowania w jednej z najistotniejszych wychowawczo spraw. Zawsze istniała przecież możliwość posłania dziecka do szkoły wcześniej, tyle że była to kwestia decyzji rodziców. Państwo musi tu, rzecz jasna, postawić jakąś granicę, nie może być mowy o całkowitej dowolności. Tyle że teraz próbuje ją prze-sunąć w sposób szkodliwy i arbitralny. Rodzice się zbuntowali – całkowicie spontanicznie, oddolnie, pozapartyjnie. Głusi na finansowane z naszych pieniędzy namolne propagandowe reklamówki, w ogromnej części nie posłali swoich sześcioletnich dzieci do szkół, za to masowo pod-pisali się pod wnioskiem o referendum.

Czy to referendum polityczne? W pewnym sensie tak – bo ma na celu skasowanie fatalnej decyzji, którą podjęli przecież politycy określonego ugrupowania. Jest zatem skierowane przeciwko nim, przeciwko ich arogancji i lekceważeniu opinii obywateli. Ale nie jest to – wbrew oszalałym tyradom Niesiołowskiego – referendum za kimś (np. za PiS). Ono jest polityczne w najlepszym, najbardziej podstawowym sensie: wzięło się z obywatelskiej niezgody na złe prawo i z przekonania, że w republice obywatele mają prawo zakwestionować wadliwe decyzje polityków. Instrumentem do tego jest referendum.

Sprawa jest jasna: partie i posłowie, którzy zagłosują jutro przeciwko wnioskowi, mówią obywatelom: "Mamy was głęboko gdzieś". I liczę, że wyborcy dobrze to przesłanie zapamiętają.

Łukasz Warzecha specjalnie dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Komentarze (0)