Łukasz Warzecha o nowych ministrach: takiego mechanizmu rządowego jeszcze w III RP nie było
Kluczowa może się okazać odpowiedź na pytanie, jak będzie się sprawdzać ta dość skomplikowana układanka partyjnych działaczy, politycznych specjalistów i zewnętrznych ekspertów we współpracy pomiędzy sobą oraz z panią premier, którą kontrolować będzie zza kulis Jarosław Kaczyński. Takiego mechanizmu rządowego jeszcze w III RP nie było, bo nawet układ Krzaklewskiego z Buzkiem działał w odmiennej sytuacji. A nie można zapominać, że nakładać się na to będzie całkiem naturalna rywalizacja i tarcia wewnątrz ugrupowania - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla Wirtualnej Polski.
10.11.2015 08:25
Po rządzie Ewy Kopacz, gdzie jej psiapsiółka Terenia Piotrowska robiła za ministra spraw wewnętrznych i plotła o "samolotach bezgłowych", zaś ministrem cyfryzacji był partyjny aparatczyk Halicki, rząd PiS to absolutna ekstraklasa. Nawet bez porównywania z poprzednikami, jest to gabinet na mocne cztery z plusem - przynajmniej na poziomie oczekiwań. Choć nie bez wad.
Czytaj także - Jakub Dymek: Panie prezesie, pan się nie boi
W stosunku do poprzedniej konstrukcji, rząd został przebudowany i już to pokazuje nam, jakie będą priorytety nowej władzy. Minister rozwoju - nowy resort przejmie część zadań dawnego Ministerstwa Gospodarki oraz Ministerstwa Infrastruktury - został jednocześnie wicepremierem. Inną część zadań Ministerstwa Gospodarki przejęło nowo utworzone Ministerstwo Energetyki (jego formalne powołanie będzie wymagało zmiany w ustawie o działach administracji), bardzo potrzebne wziąwszy pod uwagę, jak istotna jest to dziedzina dla bezpieczeństwa państwa. Wreszcie z Ministerstwa Spraw Zagranicznych wyprowadzono sprawy europejskie. Częściowo odwrócono w ten sposób fatalną reformę z czasów Radosława Sikorskiego, polegającą na wcieleniu Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej do MSZ, przez co wielu profesjonalnych, młodych i zdolnych urzędników UKIE wpadło w MSZ-owskie bagno.
Na poziomie personalnym rząd jest połączeniem dwóch dążeń: pogodzenia potrzeb partyjnych frakcji i koalicjantów z Polski Razem i Solidarnej Polski oraz wykorzystania w niektórych dziedzinach fachowców przychodzących spoza czynnej polityki. Najbardziej widoczną tego typu nominacją jest Mateusz Morawiecki. Sięgnięcie przez Jarosława Kaczyńskiego i Beatę Szydło po fachowca ze świata bankowości i - mało tego - umieszczenie go w rządzie w bardzo mocnej randze wicepremiera i ministra rozwoju, to krok śmiały i odważny także dlatego, że idący wbrew sentymentom i obawom twardego elektoratu oraz rdzenia partii.
Inną znakomitą nominacją jest Anna Streżyńska, była szefowa Urzędu Komunikacji Elektronicznej, jako minister cyfryzacji. W tej dziedzinie jesteśmy głęboko w lesie, a przetargi to bagno. Streżyńska, która jako szefowa UKE zasłynęła twardą ręką wobec operatorów, ma szansę ruszyć te sprawy z miejsca. Jej poprzednik, Andrzej Halicki, partyjny aparatczyk, był na tym stanowisku po prostu kpiną.
Więcej znaków zapytania wywołuje Konstanty Radziwiłł jako minister zdrowia. Podobnie jak wiele razy wcześniej, sięgnięto po lekarza spoza partii, byłego szefa związku zawodowego, czyli - podobnie jak jego poprzednik, prof. Zembala - człowieka z wnętrza środowiska, które wymaga przecież oczyszczenia. Może to być atut, bo lekarz łatwiej dogada się z lekarzami, ale też przeszkoda, bo może sprzyjać niektórym interesom środowiska zamiast pacjentów. Zdrowie to bardzo trudny i ryzykowny resort, więc niewykluczone, że Konstanty Radziwiłł długo w nim nie zabawi.
Znakomitą nominacją, chwaloną nawet przez największych krytyków PiS, jest Konrad Szymański jako minister ds. europejskich. Były europoseł o umiarkowanych poglądach, doskonale poruszający się w europejskim środowisku, a szczególnie - co ważne - znający problemy energetyczne UE, jest uznawany za być może najmocniejszy punkt nowego gabinetu. Umieszczenie go w rządzie powinno uspokoić tych naszych partnerów, którzy ulegli absurdalnej panice, przewidując wielką radykalizację kursu Polski w Unii. Pytanie brzmi, jak Szymański wykroi pole swoich kompetencji, aby nie wchodzić w konflikt z Witoldem Waszczykowskim, doświadczonym dyplomatą, który stanie na czele MSZ.
Dla Waszczykowskiego wejście do MSZ to także osobiste zwycięstwo nad Sikorskim, przy którym był wiceministrem (wcześniej był nim za rządów PiS i pozostał na tym stanowisku po wyborach 2007 r.). To były szef MSZ wyrzucił Waszczykowskiego z resortu w związku z konfliktem wokół instalacji w Polsce elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Waszczykowski jest zwolennikiem wyrazistego kursu w polityce zagranicznej, ale jako profesjonalista będzie działał rozważnie.
Dobrym posunięciem jest powierzenie resortu nauki i szkolnictwa wyższego Jarosławowi Gowinowi, który o objęciu tego właśnie ministerstwa myślał, jeszcze zanim na dobre zaczęła się kampania wyborcza. Posunięcie z przedstawieniem go jako potencjalnego szefa MON było czystą taktyką. Gowin trafia więc tam, gdzie chciał być od początku, a swoją obecnością w rządzie w randze wicepremiera łagodzi obraz całego gabinetu. To dobre strony nowego rządu. Ale są też ciemniejsze.
Wśród nieobecnych są dwie fachowe osoby, wcześniej typowane jako niemal pewniaki. Ministerstwa Kultury nie obejmie Jarosław Sellin, który przygotowywał się do tej roli od dawna. Być może PiS pozostawia go w odwodzie na czas, gdy przyjdzie zająć się mediami publicznymi, zdominowanymi dziś przez ludzi ostentacyjnie niechętnych, a może nawet wrogich nowej władzy (a wcześniej - opozycji). Zamiast niego, resortem kultury będzie się opiekował pierwszy wicepremier prof. Piotr Gliński. To trochę ryzykowne, bo kultura ma przecież być jednym z ważniejszych pól działania nowego rządu, a Gliński do tej akurat funkcji specjalnie się nie przygotowywał. Jako I wicepremier będzie też miał dużo innych obowiązków. Nadzieja zatem w wiceministrach.
Rozczarowaniem jest z pewnością brak w rządzie - przynajmniej na stanowisku ministerialnym - najlepszego zapewne w tej ekipie specjalisty od spraw energetyki, Piotra Naimskiego. Zamiast niego nowo tworzony resort energetyki obejmuje Krzysztof Tchórzewski, zaufany partyjny towarzysz z zakonu PC. Być może Naimski znajdzie miejsce w resorcie na stanowisku sekretarza stanu.
Słabo wygląda - o czym mówi się stosunkowo niewiele - nominacja Mariusza Błaszczaka na szefa MSW. Błaszczak był do tej pory w swojej karierze jedynie ministrem bez teki, nigdy nie kierował żadnym dużym urzędem, a MSW, któremu podlegają służby mundurowe, takie jak policja, straż pożarna czy graniczna – to moloch. W zorientowaniu się w jego meandrach mogą oczywiście pomóc dobrze dobrani wiceministrowie, ale problem jest inny: Błaszczak to polityk gabinetowy, a jego mianowanie wskazuje wyraźnie, że rząd PiS będzie zainteresowany jedynie zmianami kadrowymi w służbach, nie zaś jakimikolwiek głębokimi zmianami w ich strukturze i sposobie działania. Byłaby to fatalna wiadomość, ponieważ służby te, a zwłaszcza policja, potrzebują nie tylko zmiany kadr, ale prawdziwej rewolucji organizacyjnej i - bardziej nawet - mentalnościowej. Trudno sobie wyobrazić, żeby miał ją przeprowadzić Błaszczak.
Kontrowersje budzi nominacja Mariusza Kamińskiego na koordynatora służb specjalnych - głównie ze względu na ciążący na nim nieprawomocny wyrok w związku z operacją specjalną w aferze gruntowej. Dodajmy: wyrok absolutnie kuriozalny. Nie ma jednak powodów do obaw. Kamiński ma doświadczenie w służbach - kierował CBA, a na stanowisku pozostawił go przecież sam Donald Tusk. Gwarancją rzetelności Kamińskiego mogą być słowa, padające w jednym z niedawno ujawnionych nagrań, dokonanych w restauracji "Sowa i Przyjaciele". Jan Kulczyk oznajmił wtedy Krzysztofowi Kwiatkowskiemu: "Ale tutaj trochę niepotrzebnie Donald chciał być ponad tym wszystkim i nie wyciął Kamińskiego. Przecież nie byłoby tych następnych afer". Warto też pamiętać, że Kamiński po zwolnieniu z CBA odesłał swoją wysoką odprawę, wynoszącą 130 tys. zł, a gdy ponownie przelano mu ją na konto - przekazał ją w całości na cel dobroczynny.
Można wierzyć, że jako doświadczony pracownik służb, Kamiński nie urządzi w nich rzezi, ale też zrobi wiele, aby je uporządkować, bo właśnie sama afera podsłuchowa pokazuje, jaki panuje w nich chaos.
Mamy wreszcie dwie "najgroźniejsze" twarze nowego rządu: Zbigniewa Ziobrę i Antoniego Macierewicza. W kuluarach nawet politycy PiS przyznają, że mogą oni stanowić poważny problem wizerunkowy przy ograniczonej skuteczności. Nominacja Ziobry jest jak płachta na byka dla środowisk prawniczych. Owszem, przy planowanych zmianach - ponowne podporządkowanie prokuratury rządowi czy poddanie sędziów większej kontroli - potrzebna jest osoba bezkompromisowa. Pytanie jednak, czy musi to być osoba, której raczej nie uda się dokonać zmian stanowczo, lecz w białych rękawiczkach i która nie będzie raczej w stanie działać w środowisku bardzo pożądaną metodą "dziel i rządź". Wzbudza zbyt fatalne sentymenty.
Największy problem jest z Antonim Macierewiczem. Przede wszystkim dlatego, że w jego sprawie PiS posunął się do oszustwa. Choć literalnie Beata Szydło nie powiedziała na pamiętnej konferencji prasowej, że Macierewicz nie będzie szefem MON, to przecież nikt nie miał wątpliwości, że taki był sens jej komunikatu o tym, że "najbardziej prawdopodobnym kandydatem do objęcia resortu jest Jarosław Gowin". To już jednak przeszłość. PiS zaryzykował i być może przy kolejnej okazji zapłaci za to utratą części umiarkowanych wyborców.
Macierewicz budzi jednak i inne wątpliwości. W udzielonym mi wywiadzie rzece Lech Kaczyński tak tłumaczył swój opór wobec publikacji aneksu do raportu o likwidacji WSI, sporządzonego przecież przez Macierewicza właśnie: "[...] pewne opisywane tam związki przyczynowo-skutkowe nie są dostatecznie udowodnione. A opisywane okoliczności bywają bardzo ciekawe. Znajdujemy tam zestawienia faktów, które na nic nie wskazują. Na przykład obecność osoby Y na przyjęciu organizowanym przez osobę X ma wskazywać na związki X z Y. Moim zdaniem, biorąc pod uwagę, jak wyglądają kontakty towarzyskie w pewnych sferach, to nie jest dowód na nic".
Ten fragment doskonale pokazuje wady rozumowania charakterystycznego dla nowego szefa MON. Nadmierna podejrzliwość w pewnych sytuacjach nie musi być wadą, ale w innych może paraliżować pracę, szczególnie gdy jej częścią jest wydawanie olbrzymich pieniędzy w przetargach zbrojeniowych. Z drugiej strony MON jest bez wątpienia stajnią Augiasza do wyczyszczenia, a Macierewicz ma jedną ogromną zaletę: jest absolutnie odporny na otorbianie przez mundurowych, które grozi każdemu ministrowi w każdym resorcie siłowym i sprawia, że taki urzędnik, ulegając magii munduru, pokazów sprawności i salutów, daje sobie wmówić, iż żadne zmiany potrzebne nie są. Macierewiczowi warto zatem dać czas i ograniczony kredyt zaufania.
Kluczowa może się okazać odpowiedź na pytanie, jak będzie się sprawdzać ta dość skomplikowana układanka partyjnych działaczy, politycznych specjalistów i zewnętrznych ekspertów we współpracy pomiędzy sobą oraz z panią premier, którą kontrolować będzie zza kulis Jarosław Kaczyński. Takiego mechanizmu rządowego jeszcze w III RP nie było, bo nawet układ Krzaklewskiego z Buzkiem działał w odmiennej sytuacji. A nie można zapominać, że nakładać się na to będzie całkiem naturalna rywalizacja i tarcia wewnątrz ugrupowania.
Niektórzy komentatorzy ocenili, że to rząd twardego kursu. Czy faktycznie? Może w niektórych dziedzinach. Być może plan Kaczyńskiego jest taki, aby - korzystając z pełni władzy - czym prędzej posprzątać sfery, gdzie panuje największy bałagan, a czas na dbanie o wizerunek przyjdzie później. Dbanie być może tym łatwiejsze, że widoczne się staną efekty dobrych reform.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski