PolitykaŁukasz Warzecha: na kogo nie warto głosować

Łukasz Warzecha: na kogo nie warto głosować

Wybory prezydenckie to najprzyjemniejsza spośród dostępnych nam elekcji. Tu głosujemy na konkretnego kandydata, nie anonimową w większości listę partyjną jak w wyborach parlamentarnych. Ale są też wady. Bardzo często głosuje się na tego, który tylko względnie się podoba, a jeszcze częściej głosuje się przeciwko komuś na tak zwane mniejsze zło. Tak już jest, a kto na to narzeka, ten nie rozumie, jak działa demokracja - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla WP.

Łukasz Warzecha: na kogo nie warto głosować
Źródło zdjęć: © WP | Łukasz Szełemej
Łukasz Warzecha

08.05.2015 | aktual.: 08.05.2015 06:18

W wyborach prezydenckich system daje nam możliwość dokonania w pierwszej turze wyboru względnie zgodnego z naszymi upodobaniami. Żeby bowiem wygrać już w pierwszym głosowaniu, któryś z kandydatów musiałby zdobyć połowę ważnych głosów plus jeden. Czyli głosując na któregokolwiek z kandydatów, powodujemy rozproszenie głosów oraz podnosimy ich ogólną liczbę, a więc zmniejszamy szanse faworyta na zwycięstwo w I turze.

W II turze sprawa ma się inaczej. Tu bardzo często kierujemy się już tylko – lub w większej części – negatywną oceną jednego z kandydatów, oddając głos na jego konkurenta. I to także jest w porządku, choć niektórzy mogą mieć z tym problem. Ale na tym również polega demokracja: wybieramy kandydata naszym zdaniem mniej niedoskonałego.

Co to konkretnie oznacza w przypadku najbliższych wyborów? Jestem zaskoczony tym, jak wielu kandydatom zdarzały się całkiem sensowne diagnozy, deklaracje i propozycje. Zostawmy na razie na boku wiodącą dwójkę i skupmy się na pozostałych.

Paweł Kukiz zaimponował determinacją i samozaparciem, robiąc skuteczną kampanię bez grosza z publicznej kasy. Lansowana przez niego jako filar programu wyborczego koncepcja jednomandatowych okręgów wyborczych jest mi bardzo bliska, choć nie uważam jej za lek na całe zło polskiego życia politycznego, a jedynie jeden z czynników, które mogłyby prowadzić do jego poprawy. Owszem, Kukiz wciąż jest mocno chaotyczny, czasem wydaje się rzucać od ściany do ściany i widać, że w polityce pierwszego planu jest debiutantem. Bardzo możliwe, że swój potencjał i kapitał zaufania zmarnuje w ciągu kilku miesięcy pomiędzy wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi, ale możliwe też, że dojrzeje i stanie się jednym z ważniejszych graczy. Czego mu szczerze życzę, bo byłby to pierwszy od lat przykład udanego wejścia w zapyziały układ polityczny z zewnątrz – i to bez wielkich pieniędzy.

W pewnym stopniu zaimponowała też Magdalena Ogórek, która wytrwała w zamiarze doprowadzenia do końca swojej chwiejnej kampanii, choć działała, jak się zdawało, przeciwko większości SLD, którego teoretycznie była kandydatką. Heroizm pani Magdaleny był tym większy, że za kulisami nie ustawały naciski ze strony partii rządzącej, aby kandydatkę wycofać i czym prędzej zachęcić jej wyborców do głosowania na urzędującego prezydenta. Co ciekawe, pani Ogórek momentami brzmiała jak własny awatar, ale chwilami mówiła całkiem ciekawie i rozsądnie – jak choćby w telewizyjnym wywiadzie, gdzie oznajmiła, że „pan Bronisław” kompromitował nas na świecie. Nie wiem, czy była kandydatką lewicową (chwilami wyglądało na to, że nie bardzo), ale na pewno była kandydatką interesującą. Być może odegra jeszcze w polityce jakąś rolę. Potencjał jest.

Był jak zwykle barwny Janusz Korwin-Mikke, któremu jednego nie można odmówić: konsekwencji. Choć nie starczyło mu jej, aby do końca wytrwać przy od dawna przez siebie popieranym postulacie wprowadzenia JOW-ów. Kampania bez JKM byłaby już nie taka.

Oczywiście – można, a nawet trzeba powiedzieć, że Korwin proponuje wiele czysto szaleńczych rozwiązań, które mogą przemawiać jedynie do jego wiernych, pryszczatych wyborców, zwanych „kucami”. Oraz że powtarza wiele też moskiewskiej propagandy. Ale też jest prawdą, że w niektórych sprawach, niezależnie od swojego szaleństwa, ma jednak rację. Jego diagnozy urzędniczej idiosynkrazji, absurdów systemu podatkowego czy braku realizmu w polityce zagranicznej są trafione.

Lepszą (ale znacznie mniej popularną) wersją Janusza Korwin-Mikkego okazał się kandydat Kongresu Nowej Prawicy Jacek Wilk. Rozsądny, z wieloma ciekawymi spostrzeżeniami i propozycjami, robił jak najlepsze wrażenie.

Zaskakująco korzystnie prezentował się kandydat Ruchu Narodowego Marian Kowalski. Mimo swojej powierzchowności, przywodzącej na myśl klimaty siłowni i teledysków disco-polo, okazywał się człowiekiem miłym, kulturalnym, mówiącym z sensem i bynajmniej nie pasującym do stereotypu tępego i agresywnego narodowca, w której roli usiłowali go obsadzić niechętni publicyści. I nawet jeśli prezentowane przez Kowalskiego koncepcje państwa mogły się nie podobać, to wiele spostrzeżeń, choćby dotyczących sposobu działania Unii Europejskiej, było stuprocentowo trafnych.

Na boku pozostawiam Adama Jarubasa, kandydata pozornego, Janusza Palikota, który w wyjątkowo nieciekawy sposób kończy (na szczęście) swoją żałosną polityczną karierę, oraz Pawła Tanajno, o którym nic nie potrafię powiedzieć.

Pozostają Andrzej Duda i Bronisław Komorowski – liderzy wyścigu. Dudzie udało się w ciągu paru miesięcy z polityka drugiego szeregu stać politykiem pierwszego planu i zbudować rozpoznawalność kluczową w wyborach prezydenckich. Pokazał ogromny talent do wystąpień publicznych i charyzmę, o którą wielu go nie podejrzewało. Umiał wyważyć czytelność i wyrazistość przekazu z taką jego formą, żeby nie dało mu się przypiąć łatki agresywnego. Ani razu nie dał się wyprowadzić z równowagi, nawet gdy w TVP Info przeprowadzająca rozmowę z nim Beata Tadla wychodziła ze skóry, żeby dorównać takim wzorcom prorządowego dziennikarstwa jak Jakub Sobieniowski, Jarosław Gugała czy Janina Paradowska.

Nie był Duda bynajmniej kandydatem doskonałym. Miał słabsze momenty, a niektóre z jego kluczowych zapowiedzi – tak jak ta o obniżeniu wieku emerytalnego – kończyły się na ogólnikach. Ale osiągnął wiele: z przeciwnika lekceważonego i pomijanego stał się przeciwnikiem nie tylko realnym, ale autentycznie groźnym dla faworyta wyścigu. Nie ma dziś wątpliwości, że to on będzie jednym z dwóch nazwisk na karcie do głosowania w II turze. Która jest już właściwie pewna.

Mamy więc całkiem ciekawą paletę kandydatów, z których wielu wskazywało w kampanii na to, jak rzekomo doskonała rzeczywistość III RP rozłazi się w szwach i pęka. Jest z czego wybierać w I turze i ośmieliłbym się powiedzieć, że była to kampania zaskakująco interesująca. Bardziej niż można było się spodziewać.

I tak dochodzimy do urzędującego prezydenta. To jedyny z kandydatów, który mógł sprawdzić się w działaniu i stąd możemy z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, co będzie robił i jak się zachowywał w kolejnej kadencji, jeśli stałaby się ona jego udziałem. Tylko on miał szansę zachęcić nas do głosowania na siebie nie słowami, ale również czynami. Jak mu to wyszło?

Pamiętajmy, że każda uchwalana przez parlament ustawa musi przejść przez ręce prezydenta, który może ją podpisać, ale też może skierować ją do Trybunału Konstytucyjnego lub zawetować. Za sprawą tych kompetencji staje się współodpowiedzialny za obowiązujące w Polsce prawo. Prezydent ma też prawo inicjatywy ustawodawczej.

A zatem? To za kadencji Komorowskiego weszły w życie największe podwyżki podatków, wprowadzone przez premiera Tuska, który w 2007 roku zarzekał się, że żadnych podatków podnosić nie będzie. Może zresztą Bronisław Komorowski nie wiedział, co podpisuje, bo w jednym z wywiadów stwierdził, że głowa państwa nie podpisuje ustawy budżetowej, choć jako żywo sam podpisywał ją już pięciokrotnie. To Komorowski podpisał z gruntu lewacką konwencję antyprzemocową, do niczego tak naprawdę Polsce niepotrzebną, bo z przemocą w rodzinie można walczyć na podstawie wcześniej obowiązującego prawa. To Komorowski zaprojektował i podpisał prawo, krępujące wolność demonstrowania. To on zapisał się w polityce zagranicznej złotymi zgłoskami, gdy na początku swojej kadencji opowiadał w Waszyngtonie zdumionym Amerykanom o tym, jak się robi bigos. I to pamiętne wystąpienie doskonale podsumowuje jego aktywność na tym polu, która poza bigosowanie nie wykroczyła. To Komorowski, który w czasie kampanii wyborczej opowiadał o tym, jak wielkie
znaczenie ma aktywność obywatelska, konsekwentnie lekceważył obywatelskie inicjatywy, w tym Fundacji Rzecznik Praw Rodziców, która zebrała ponad milion podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie sześciolatków. To on, gdy miał być przesłuchany przez sąd w sprawie Wojciecha Sumlińskiego, zachował się nie jak obywatel, ale jak udzielne paniszcze, każąc sądowi pofatygować się do Pałacu Prezydenckiego zamiast – jak niegdyś Lech Kaczyński – samemu stawić się w sądzie. To Komorowski firmował różowe okulary i czekoladowego ptaka na 3 maja, odbierając (który to już raz?) chleb zawodowym satyrykom.

Nie muszę dodawać, że jako członek obozu politycznego PO w pośredni sposób żyrował Komorowski wszystkie działania rządu Tuska, a następnie Kopacz.

W czasie kampanii objawił swoje kolejne talenty. Jeden z nich to wybitny talent do usypiania innych i siebie samego swoimi porywającymi i pełnymi żaru wystąpieniami, pisanymi językiem pierwszych sekretarzy PZPR. Inny talent objawił pan prezydent na Twitterze, gdzie zaczęły pojawiać się jego wpisy, zahaczające, a nawet zawstydzające legendarnego Monty Pythona, jak choćby ten, w którym pan prezydent stwierdził, że jest „pod ogromnym wrażeniem” trzęsienia ziemi w Nepalu i że trzeba pomóc „neplaczykom” (tak właśnie, małą literą).

Pan prezydent pokazał też swoją ludzką stronę, gdy ze sceny wygrażał specjaliście od kur i pokrzykiwał, że go nie potrzebuje, a podczas zamykającej kampanię wyborczą konwencji grzmiał, że zgoda, owszem, jest ważna, ale pod warunkiem, że to jest zgoda na jego, Komorowskiego warunkach. A jak nie, to poślemy na was Przemka Saletę, który nie lubi „oszołomów i zwolenników teorii spiskowych”.

Powiedzieć, że Bronisław Komorowski miał okazję, aby udowodnić swoje kompetencje i zdatność do sprawowania funkcji głowy państwa, ale niestety tę okazję zmarnował to jakby powiedzieć, że Stefan Niesiołowski jest trochę nerwowy albo że w Warszawie rządzonej przez Hannę Gronkiewicz-Waltz płynność ruchu nie jest doskonała. Mądrze określa się taki zabieg eufemizmem.

Zatem nie podpowiem państwu, na kogo warto zagłosować. Wybór – przynajmniej w I turze – nie jest wcale taki mały. Za to podpowiadam, na kogo z całą pewnością ani w I, ani w II turze głosować nie warto. Chyba że ktoś chce się czuć skończonym naiwniakiem.

Łukasz Warzecha

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (409)