Łukasz Warzecha: Kiszczak i Jaruzelski – do celi!
Wściekły tłum wywleka na ulicę opierającego się generała Jaruzelskiego. Policja tylko cudem chroni byłego dyktatora przed linczem. Kilka dni później zaczyna się proces generała przed Najwyższym Trybunałem Sprawiedliwości. A właściwie już nie generała, bo na początku procesu Jaruzelskiego zdegradowano do stopnia szeregowego. Podobnie jak jego kolegę Kiszczaka. Wyroki zapadają po zaledwie dwóch miesiącach wytężonej pracy. Obaj dostają taką samą karę, zgodną ze specjalną ustawą o trybunale, uchwaloną przez sejm, wybrany w całkowicie wolnych wyborach: 10 lat pozbawienia wolności i pozbawienie praw publicznych na zawsze. Tak mogło by być, ale nie było. Szkoda - pisze Łukasz Warzecha, felietonista Wirtualnej Polski.
06.06.2013 | aktual.: 06.06.2013 15:11
Czytaj także wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
4 czerwca 1989 roku byłem miesiąc po swoich czternastych urodzinach i czułem się niezmiernie podekscytowany. Ogromnie żałowałem, że nie mogę jeszcze głosować. Swój głos oddałbym oczywiście na kogoś z Komitetu Obywatelskiego „Solidarności”. Z tego, co się działo, nie rozumiałem zbyt wiele. Byłem natomiast w pełni świadomy, że władza komunistów upada i czekałem z utęsknieniem na moment, kiedy orzeł odzyska koronę, a z nazwy naszego państwa zniknie obrzydłe słowo „ludowa”.
Tak, czułem wtedy entuzjazm i do dziś mam w szufladzie wydania „Gazety Wyborczej” oraz „Tygodnika Solidarność” z tamtego czasu. Problem w tym, że 24 lata później ówczesny entuzjazm całkowicie ze mnie wyparował, a im bardziej pan prezydent i inni wielbiciele „optymistycznej Polski” namawiają mnie, abym uznał tę datę za wielkie polskie święto, tym mniejszą mam na to ochotę.
Powodów jest kilka. Jednym z nich jest wiedza, którą mam dzisiaj o przebiegu i przyczynach zawalenia się w Polsce systemu. A nie jest to bynajmniej wiedza pełna, bo spora jej część pozostaje ukryta. Nie istnieje do dzisiaj porządna monografia kulisów rozmów Okrągłego Stołu, a tym bardziej wnikliwe opracowanie, dotyczące rozmów w Magdalence. Na podstawie tego, co wiadomo, można jednak spokojnie uznać, że wyidealizowana wizja jest całkowicie fałszywa.
Wbrew tej wizji, komuniści – a właściwie postkomuniści, bo komunistów prawdziwych już wówczas w PZPR niemal nie było – nie zapałali nagle miłością do narodu i nie stali się – jak powiedział niegdyś Adam Michnik o Czesławie Kiszczaku – ludźmi honoru, którzy zapragnęli wreszcie dać narodowi wolność. Rozmowy w Magdalence, a potem rozmowy Okrągłego Stołu nie były żadnym festiwalem swobody i wielkim narodowym pojednaniem. Problem był całkiem inny: ludzie na szczytach władzy wiedzieli, że system jest nie do utrzymania przede wszystkim z powodów gospodarczych. Trzeba było dokooptować do władzy opozycję, żeby rozłożyć odpowiedzialność za nadciągający krach. Z drugiej strony możliwości, jakie dawała liberalizacja ekonomiczna, partyjni mogli wykorzystać jedynie rozluźniając cały system. Jednym słowem – miało dojść tylko do częściowego posunięcia się na ławce, zaś towarzysze byli przekonani, że w wyborach rozniosą „Solidarność” i martwili się nawet, że ta przegrana przeszkodzi im w realizacji planu. Cóż, potoczyło się
całkiem inaczej, a lista krajowa poniosła tak druzgocącą klęskę, że pomiędzy dwiema turami wyborów trzeba było zmienić ordynację wyborczą, co ani z wolnością, ani z praworządnością nie miało nic wspólnego.
No dobrze – powie ktoś – ale o co tu mieć pretensję? Ważne, że wszystko skończyło się tak, a nie inaczej. Otóż – nieprawda. Z badań historyków – szczątkowych co prawda – wyłania się obraz ledwo trzymającego się systemu mimo pozorów trwającej wszechwładzy. Wystarczyło poczekać, wystarczyło popchnąć palcem, a system runąłby całkowicie i zamiast częściowo wolnych wyborów mielibyśmy wybory całkowicie wolne, zaś Jaruzelski, zamiast w Belwederze, siedziałby w pierdlu, gdzie było jego miejsce. No, ale z jakichś powodów – nie miejsce tu, aby o nich spekulować, choć jest to temat pasjonujący – opozycja okazała się na to za miękka i nawet po wygranych druzgocąco wyborach postanowiła dotrzymać słowa, danego cynicznym manipulatorom i zbrodniarzom.
Niektórzy widzą to dzisiaj jako wielkie dokonanie. Ja uważam to za założycielską porażkę III RP i jeden z głównych powodów, dla których 4 czerwca żadnym świętem nie jest. Oczywiście – tu przechodzę do drugiej głównej przyczyny, dla której nie entuzjazmuję się 24-leciem koncesjonowanych wyborów do sejmu – całkiem możliwe, że gdyby zmiana dokonała się w opisany wyżej sposób, nie obeszłoby się bez jakichś starć, przemocy, zamieszek (nawiasem, te były i tak, również już po wyborach, a rząd Mazowieckiego z Czesławem Kiszczakiem jako ministrem spraw wewnętrznych skutecznie je tłumił.) Odpowiem: no i co z tego? Dlaczego za bezwzględną wartość mam uważać „pokojową przemianę”, skoro ta przemiana oznacza – dziś widać to wyraźniej niż kiedykolwiek – całkowitą bezkarność peerelowskich bonzów? Sądowe losy obu generałów – Jaruzelskiego i Kiszczaka – są pod tym względem symboliczne. Lata procesów, uniewinnień, odroczeń. Biedny staruszek Kiszczak po raz pierwszy okazał się niezdolny do brania udziału w procesie już w
pierwszej połowie lat 90. Kolejne decyzje sądów – przypominam: sędziowie nie przeszli żadnej formy weryfikacji – oznaczają dla obu panów faktyczne uniewinnienie. W III RP żaden z nich nie przesiedzi nawet jednego dnia w areszcie, podczas gdy wielu dawnych opozycjonistów, którym zomolskie pały albo esbeckie piąchy złamały życie wegetuje dziś na krawędzi ubóstwa. Jeśli to nie jest kpiną z poczucia sprawiedliwości, to doprawdy nie wiem, co nią jest.
Gdzieś u podstawy III RP – która nie jest przecież jakąś bezwarunkową i całkowitą porażką, nikt przy zdrowych zmysłach nie może tak twierdzić – tkwi wciąż nie dopełniona sprawiedliwość i wciąż nie wymierzona kara. Nie chodzi – jak twierdzą ludzie z gazety, której nie jest wszystko jedno – o „zemstę”. To cyniczna demagogia. Chodzi o zwykłe wymierzenie sprawiedliwości. Tyle że obietnicy, iż sprawiedliwość nigdy nie zostanie wymierzona, możemy się doszukać w samych założeniach porozumienia, na którym ufundowano nową Rzeczpospolitą.
Co nam się przez cały ten czas udało, a co nie – to osobna kwestia. Nie cierpię absurdalnego argumentu, że mogło nic nie być, a coś przecież jest. W identyczny sposób niektórzy bronią Peerelu, twierdząc, że zelektryfikowano jednak wówczas polską wieś i rozwijano przemysł. W ten sposób bilansu swoich dokonań mogłaby bronić nawet dynastia Kimów w Korei Północnej.
Jeśli jednak ktoś namawia mnie, abym zachwycał się „pokojowym przejęciem władzy” od komunistów w 1989 r., odpowiadam: a czemu miałbym się zachwycać w znacznej części wyreżyserowanym teatrem, którego główny celem było ratowanie przez ludzi władzy własnych tyłków, przy chętnej pomocy ogromnej części opozycji?
Łukasz Warzecha dla WP.PL