PolskaŁukasz Warzecha: dobry gambit Jarosława Kaczyńskiego

Łukasz Warzecha: dobry gambit Jarosława Kaczyńskiego

Deklaracja Jarosława Kaczyńskiego, że wybory należałoby powtórzyć, to odważny ruch. Przecież według sondaży bezpośrednio po głosowaniu (exit polls) PiS wygrało, przynajmniej w sejmikach wojewódzkich. Kaczyński wszedł tu w dodatku w porozumienie z Leszkiem Millerem, który prawdopodobnie nie byłby nim zainteresowany, gdyby Sojusz Lewicy Demokratycznej zdobył wyższy wynik i nie spadł w klasyfikacji na marne czwarte miejsce - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla WP.PL.

Łukasz Warzecha: dobry gambit Jarosława Kaczyńskiego
Źródło zdjęć: © PAP | Jakub Kamiński
Łukasz Warzecha

19.11.2014 | aktual.: 19.11.2014 21:41

Kaczyński uznał jednak widocznie, że bardziej opłaca mu się pozycjonować jako obrońca procedur i demokracji, niż trwać przy i tak niepewnym wyniku. Gra polegająca na kontestowaniu wyniku jedynie wówczas, gdyby okazał się niekorzystny dla PiS, byłaby szyta zbyt grubymi nićmi. Na coś trzeba się było zdecydować. Kaczyński zdecydował - postawił na gambit, ale ten ruch może mu przynieść zysk.

Po pierwsze, pokazuje w ten sposób, że wyżej stawia dobrze funkcjonującą demokrację, niż własne zwycięstwo. A to może mu zjednać sympatię po stronie umiarkowanych wyborców. Po drugie, mało prawdopodobne, aby plan skrócenia kadencji samorządów się powiódł, bo wymagałoby to współpracy koalicji, a ta nie jest raczej zainteresowana. W takiej sytuacji ostateczne rezultaty albo pozostaną korzystne dla PiS, albo - gdyby miały się zmienić zgodnie z obrazem, który w pewnym momencie (ale wciąż nie wiadomo, a jakich podstawach) zaprezentowała PKW, czyli gdyby absurdalnie wysoki wynik miało uzyskać PSL, PiS będzie mogło ten rezultat kwestionować, powołując się na liczne nieprawidłowości. Po trzecie - gdyby jednak do powtórki wyborów doszło, mobilizacja elektoratu PiS i SLD byłaby prawdopodobnie podobna jak za pierwszym razem, podczas gdy Platformie znacznie trudniej byłoby zmobilizować swoich wyborców.

Gdyby rezultaty wyborów do sejmików miały pozostać takie jak wynikało z exit polls, znaczyłoby to, że PiS przerwał w końcu swoją czarną serię wyborczych porażek. Nikt trzeźwo myślący nie powinien jednak sądzić, że droga do kolejnych zwycięstw będzie prosta, łatwa i przyjemna. Wręcz przeciwnie.

Zabawne było przemówienie Ewy Kopacz podczas wieczoru wyborczego PO. Nie tylko dlatego, że szefowa Platformy, zdenerwowana jak podczas swojego pierwszego, nieszczęsnego wystąpienia, ewidentnie nie umiała sobie poradzić z sytuacją, ale też dlatego, że zmuszona była wejść w rolę, którą przez wiele ostatnich lat wypełniał Jarosław Kaczyński: tłumaczyć, dlaczego porażka jest tak naprawdę wygraną. Kopacz była sztywna, w charakterystyczny dla siebie sposób drewniana i kompletnie nieprzekonująca, co zresztą miało odbicie w reakcjach zebranych.

Sam Kaczyński z kolei triumfował, jednak przy pełnej świadomości, że obecne zwycięstwo to dopiero początek. Gdyby podobny, jak teraz, wynik PiS osiągnęło w wyborach parlamentarnych, mogłoby zapomnieć o samodzielnym sprawowaniu władzy, a być może o sprawowaniu władzy w ogóle.

Obowiązujący w Polsce system podziału głosów d'Hondta premiuje wprawdzie wygrywających, ale 30 proc. głosów nie wystarczy, żeby mieć w sejmie większość. Tymczasem wyniki podobne jak w głosowaniu do sejmików - nawet gdyby PSL miał się zamienić miejscami z SLD (pamiętajmy, że ludowcy w wyborach samorządowych uzyskują zawsze wyższe wyniki, niż w wyborach sejmowych) - oznaczałyby niemal stuprocentowo pewną koalicję PO z PSL i SLD przeciwko wygrywającemu. Chyba że przymierze Millera z Kaczyńskim, do którego doszło doraźnie w kwestii ważności wyborów, miałoby oznaczać zmianę frontu Sojuszu. Taki obrót spraw dość poważnie przemeblowywałby polską scenę polityczną.

Zwycięstwo PiS jest dla tej partii i jej zwolenników niezmiernie ważne, bo przełamuje psychologiczną barierę. Było to widać nawet w twarzach polityków Prawa i Sprawiedliwości w czasie wieczoru wyborczego. Ich radość nie była wymuszona ani udawana - inaczej niż sztuczne uśmiechy na imprezie PO. Kolejna, ósma już bodaj z rzędu, porażka PiS podważałaby zaufanie do lidera, a szeregowych działaczy i sympatyków wtrącałaby w marazm. Zwłaszcza, że wielu z nich zdaje sobie sprawę, iż następne wybory będą wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przegrane - Andrzej Duda, choćby nawet miał naprawdę dobrą kampanię, z Bronisławem Komorowskim raczej szans nie ma. Gdyby w latach 2014-15 PiS przeszedł przez cykl dwóch kolejnych przegranych, ogromnie trudno byłoby zmobilizować partię i jej zwolenników w wyborach parlamentarnych. Teraz jednak sytuacja przedstawia się inaczej: PiS dostał wiatr w żagle.

Z drugiej strony takie okoliczności mogą też okazać się pułapką, jeśli - co całkiem niedawno się przecież zdarzyło - partia Kaczyńskiego popadnie w zbytnie samozadowolenie i zlekceważy przede wszystkim wielkomiejskich wyborców. Z dotychczasowych sondażowych rezultatów wynika, że kandydaci PO w dużych miastach nie cieszą się już bezwarunkowym poparciem. Zaskakujące są relatywnie słabe wyniki m.in. Pawła Adamowicza czy Rafała Dutkiewicza, przyzwyczajonych do łatwych zwycięstw w pierwszej turze. To niekoniecznie oznacza wzmocnienie PiS w dużych ośrodkach, ale z pewnością pokazuje osłabienie PO. Byłoby błędem niewykorzystanie tej okazji.

Na razie PiS udało się przeprowadzić kampanię, w której nie eksponowała tych spośród swoich polityków, którzy w niektórych środowiskach budzą jednoznaczny entuzjazm, ale zarazem sprzyjają nieufności bardziej umiarkowanych wyborców, a ci właśnie zamieszkują głównie w większych miejscowościach. Antoni Macierewicz był właściwie nieobecny. Jednak wyborcy spoza twardego kręgu zwolenników PiS wymagają nie tylko usunięcia bodźców negatywnych, ale też pojawienia się bodźców pozytywnych. Z tego punktu widzenia dobrym zabiegiem jest sięgnięcie po kandydaturę Andrzeja Dudy, który dzięki swoim walorom - młody wiek, solidne wykształcenie, obycie i wysoka osobista kultura - ma szansę poszerzyć krąg sympatyków poza jego tradycyjne granice. To zaś może być dobrym wstępem do wyborów parlamentarnych, które od prezydenckich będzie dzielić raptem pięć miesięcy, a tak naprawdę, jeśli odjąć czas wakacji, jedynie trzy.

To jednak wciąż za mało. Różnica pomiędzy wyborami do sejmu a samorządowymi jest choćby taka, że w samorządowych jest do wygrania 16 sejmików, z których każdy jest zamkniętą całością. W parlamentarnych ogólny procent głosów przekłada się na liczbę mandatów w jednej izbie niższej, w przeliczeniu metodą d'Hondta. Dziś można zakładać (opierając się na dotychczasowych prognozach), że obie główne partie osiągnęły remis w liczbie sejmikowych zwycięstw. Gdyby jednak było to głosowanie do parlamentu, liczba mandatów nie podzieliłaby się przecież na dwie równe części. Dlatego istotny jest czynnik dużych miast, bo bez nich wyborów do sejmu po prostu nie da się wygrać.

Na razie jednak mamy problem znacznie poważniejszy: wiarygodność wyników obecnych wyborów. W obliczu niemalejącego zamieszania, kolejnych informacji o błędach, awariach programu, komisjach, pracujących bez przerwy od kilku dób, coraz głośniej słychać opinie, że wybory należałoby powtórzyć. Wiarygodność wyników, uzyskanych w tak gigantycznym chaosie jest bowiem coraz bardziej wątpliwa.

Łukasz Warzecha specjalnie dla WP.PL

Źródło artykułu:WP Wiadomości
wyborywynikiLeszek Miller
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1147)