Łukasz Warzecha: co mają wspólnego krowa i Donald Tusk?
Czy premier Donald Tusk przypomina w czymś krowę? Chyba nie. Jak wiadomo, tylko krowa nie zmienia poglądów. Pan premier wydaje się więc nie tylko nie być krową, ale wręcz jakąś antytezą, ostatecznym przeciwieństwem krowy, jako że w jego przypadku radykalna zmiana poglądów staje się normą, zasadą i standardem - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha.
17.01.2013 | aktual.: 17.01.2013 14:54
Pan premier przemówił wreszcie w sprawie fotoradarów. Minister Nowak dostał w tej kwestii jego bezwarunkowe poparcie. To poparcie na pewno bardzo się ministrowi transportu przyda, bo były model, opowiadający z arcypoważną miną o tym, jak ogromnie obchodzi go bezpieczeństwo na drogach, jest nieco groteskowy. Szczególnie jeśli w tym samym czasie zostaje złapany przez fotoreporterów na łamaniu przepisów. Ale - jak wiadomo - fotoradarowy system nie obejmuje posiadaczy immunitetu. Równie dobrze, zamiast Nowaka, mógłby w tej sprawie występować Louis de Funès. Może byłby nawet bardziej wiarygodny.
Pana premiera spytano także podczas konferencji o jego słynną deklarację z 2007 roku. Warto ją tu kolejny raz przytoczyć: „Drogi są coraz gorsze, ale na ulicach pojawiły się fotoradary. Utrudnić ludziom życie do maksimum, a na końcu ich skontrolować – to jest filozofia PiS. Tylko facet, który nie ma prawa jazdy, może wydawać pieniądze na fotoradary, a nie na drogi”. Lider PO nie odniósł się do pierwszej części tej wypowiedzi, czyli tej o utrudnianiu ludziom życia i totalnej kontroli. To mogłoby być trudne, wziąwszy choćby pod uwagę rekordową w Europie liczbę wniosków służb tajnych, jawnych i dwupłciowych o wykazy połączeń abonentów, będących w kręgu ich zainteresowania operacyjnego. Jeżeli zaś idzie o fotoradary, pan premier oznajmił, że w tej sprawie zmienił zdanie i dzisiaj by nie powiedział tego, co powiedział przed pięciu laty.
Rzec by można – w każdej sprawie można zmienić zdanie. Pojawia się jednak problem, jeśli – po pierwsze – zmieniający zdanie jest politykiem, który składał określone obietnice, po drugie – zmiana zdania jest radykalna, po trzecie – dotyczy nie jednej sprawy, ale całego ich katalogu.
Żeby było jasne – pisałem już także w Wirtualnej Polsce, że fotoradarową ofensywę rządu - podobnie jak cały, pożal się Boże, plan poprawy bezpieczeństwa na drogach - ogłoszony z pompą przez ministrów Nowaka i Cichockiego, traktuję jako hucpę, która ma tylko dwa faktyczne cele. Celem pierwszym jest złupienie kierowców i zasilenie dzięki nim kulejącego budżetu. Celem drugim jest pochwalenie się w krótkim czasie jakimkolwiek sukcesem. Ponieważ ani Sławomir Nowak, ani żaden inny minister tego rządu specjalnie nie ma się czym chwalić, więc rządowe mózgi od Public Relations kombinują, co by tu można zrobić, najlepiej szybko i tanio. Tak tanio, że nie tylko nic to nie będzie kosztować, ale jeszcze przyniesie kasę. I wymyślili system fotoradarów. Już dziś Główna Inspekcja Transportu Drogowego chwali się, że liczba wypadków spadła dzięki jej działaniom. To twierdzenie wzięte z sufitu.
Raz, że system kontroli nie zaczął jeszcze na dobre działać i konstruowanie statystyk na podstawie danych z okresu kilku miesięcy jest niepoważne. Dwa, że nikt nie wykazał żadnego związku pomiędzy liczbą fotoradarów w Polsce a liczbą wypadków. Nawet Donald Tusk był zmuszony przyznać, że mniejsza liczba wypadków wiąże się raczej z liczbą kilometrów nowych dróg. Natomiast jeśli dajmy na to za rok okaże się, że wypadków jest wyraźnie mniej, rząd zrobi wszystko, aby udowodnić nam, że to dzięki batom na kierowców, nawet gdyby wymagało to maksymalnego naciągania statystyk i tworzenia związków przyczynowo-skutkowych tam, gdzie ich nie ma.
Wróćmy jednak do zmieniającego zdanie premiera. To, rzecz jasna, bajka, że Donald Tusk straszliwie przejął się losem ofiar wypadków i statystykami zdarzeń drogowych. Gdyby faktycznie tak było, trzeba by spytać, czemu stało się to dopiero po pięciu latach sprawowania władzy, a nie już w roku 2008, pod względem statystyk znacznie gorszym niż 2012. Czyżby premier dopiero teraz złapał kontakt z rzeczywistością? A może po prostu powoli idzie mu czytanie raportów?
No dobrze, złośliwości na bok. Sprawa jest prosta. Jesienią roku 2007 Platforma musiała wygrać z PiS, więc premier uderzył w czułą dla wielu strunę. W roku 2013 Platforma cienko przędzie, więc na gwałt potrzebny jest sukces, a do tego Rostowskiemu zieje dziura budżetowa. Oto cała motywacja „zmiany zdania” przez pana premiera.
Tę akurat zmianę opinii Donald Tusk oficjalnie ogłosił. Ale pomyślmy, ilu innych jeszcze ogłosić nie zdążył. Pisałem już w tej rubryce o tym, jak radykalnie szef rządu zmienił zdanie w sprawie podwyższania podatków. Wyliczmy tylko kilka innych drobiazgów: skromność władzy, poruszanie się po Polsce rejsowymi samolotami lub samochodem, a nie rządowym samolotem, radykalne zmniejszenie administracji publicznej, większa odpowiedzialność i wyższe standardy dla sprawujących władzę niż dla zwykłych obywateli, wprowadzenie bezwzględnej odpowiedzialności urzędników za błędne decyzje, rujnujące obywateli, radykalne uproszczenie przepisów, zwłaszcza w odniesieniu do przedsiębiorców, ograniczenie liczby posłów, rezygnacja z immunitetu… Nie wierzą państwo? No to proszę znaleźć w sejmowym archiwum exposé premiera z października 2007 roku, tudzież jego wypowiedzi z okresu kampanii wyborczej, a następnie porównać to z dokonaniami rządu. Lista spraw, w których Donald Tusk najwyraźniej zmienił zdanie – choć wciąż nie przyznał
tego publicznie – jest zaiste imponująca.
No dobrze – powiedzą niektórzy – ale co w tym złego? Przecież zmieniają się okoliczności, więc i polityk może zmienić zdanie. Owszem, może. Problem zaczyna się wtedy, gdy zmienia zdanie w stosunku do kwestii, na której opierał cały swój program i wizerunek. Wyobraźmy sobie na przykład, że w wyścigu do Białego Domu zwycięża kandydat republikanów, który – jak to republikanin – zapowiada mniejsze obciążenia fiskalne i ograniczenie administracji. Jednak jakiś czas po objęciu urzędu ogłasza, że okoliczności się zmieniły, w związku z czym podatki trzeba radykalnie podwyższyć, a w administracji federalnej zatrudnić kilkadziesiąt tysięcy nowych urzędników. Lub że prezydentem Francji zostaje socjalista, głoszący konieczność przyjmowania imigrantów z otwartymi ramionami, który następnie ogłasza, że zmienił zdanie i wprowadza antyimigracyjne restrykcje. Wyobraźmy sobie w końcu, że wybory wygrywa ten straszny PiS, po czym Jarosław Kaczyński oznajmia na konferencji prasowej, że przemyślał sprawę i kwestia ostatecznego
wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej nie jest jednak aż tak istotna. Idę o zakład, że jak po łysej kobyle jeździliby po nim za to nawet najzagorzalsi wrogowie Antoniego Macierewicza.
Owszem, na Tuska i jego partię głosowali ci, dla których był to po prostu sprzeciw wobec PiS. Im wystarczy, że politycy PO nadal źle mówią o politykach opozycji. Ale była też bardziej wymagająca grupa wyborców Platformy, którzy swoje głosy oddali, bo podobała im się wolnościowa retoryka, wierzyli w sprzeciw wobec kontrolowania obywateli na każdym kroku, w niskie obciążenia fiskalne, w legendarną skromność władzy. I to oni przede wszystkim powinni się dzisiaj zastanowić nad dokonanym wyborem. Jeśli dla Donalda Tuska zmiana zdania właściwie we wszystkich kluczowych sprawach jest tak łatwa jak pstryknięcie palcami, to chyba – proszę mnie poprawić, o ile się mylę – nie ma sensu traktować go poważnie w jakiejkolwiek kwestii? Może się przecież zdarzyć, że się panu premierowi odwidzi i – ot, tak jak z fotoradarami – zmieni sobie zdanie.
Łukasz Warzecha, specjalnie dla Wirtualnej Polski