Łukasz Warzecha: Angelina Jolie nie jest chora
Gdyby Józef Cyrankiewicz, premier Peerel, żył w dzisiejszych czasach, mógłby grzmieć: „Kto podniesie rękę na celebrycką świętość i polityczną poprawność, ten niech będzie pewny, że mu tę rękę salon odrąbie!”. Z tym że teraz nie potrzeba do tego żadnego ZOMO ani ORMO. Wystarczy zwykły owczy pęd. Tak jak w sprawie byłego biustu amerykańskiej aktorki - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Przeczytaj wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
Czytałem o różnych przykładach życiowego heroizmu. Nie mówię tu o czynach, które sprawiły, że niektórzy dołączyli do grona błogosławionych lub świętych. Te wymagają często dzielności niedostępnej zwykłym śmiertelnikom. Mówię na przykład o kobietach, które zdecydowały się zrezygnować z chemioterapii nowotworu, aby móc urodzić zdrowe dziecko. I czasami przypłacały to życiem. To jest autentyczna, ogromna odwaga połączona z prawdziwym uszanowaniem życia, która budzi mój najgłębszy szacunek.
Nie słyszałem jednak jeszcze o tym, aby za odruch odwagi uznać amputowanie sobie przez zdrową osobę części ciała po to, żeby kiedyś być może nie zachorować. Kombinuję i kombinuję, ale nijak nie mogę pojąć, na czym mianowicie bohaterstwo ma w tym wypadku polegać. Przychodzą mi raczej do głowy inne określenia, ale nie ma wśród nich słowa „odwaga”.
Napisałem na Twitterze, że uważam publiczne wyznania Angeliny Jolie w sprawie podwójnej mastektomii „prewencyjnej” za „fanaberie znudzonej gwiazdki”, co wywołało powszechne wzburzenie. Mechanizm tego oburzenia jest bardzo podobny do tego, co spotyka krytyków (w tym i mnie) Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i działań Jerzego Owsiaka. Skoro czyjeś postępowanie dyżurne autorytety uznały za „odważne”, „chwalebne”, „mądre” itd., to ogromna liczba ludzi czuje się zobligowana, aby się tym kliszom podporządkować. To zrozumiałe – łatwo jest iść z prądem i przyjmować gotowy przekaz jako swój, zwłaszcza gdy można się dzięki temu poczuć lepszym. Publiczne skrytykowanie czegoś, czemu przyklejono etykietkę „czyste dobro”, jest zawsze ryzykowne i wymaga grubej skóry. Doskonale rozumiem, że to rzadkie cechy. Okazało się na przykład, że nie posiada ich Bolesław Piecha, który najpierw doskonale wychwycił istotę działania aktorki, mówiąc o „evencie”, ale potem, pod naciskiem salonowego oburzonka, wycofał się z tego.
A przecież nie ma nic dla większości przyjemniejszego niż dołączenie się do powszechnego oburzenia jakąś niesłuszną wypowiedzią, które to oburzenie można dodatkowo dosmaczyć moralniackim sosem. Jesteśmy wówczas bezpieczniejsi w grupie, a w dodatku możemy się poczuć lepsi: proszę, jacy tu jesteśmy współczujący i empatyczni, nie to co ten prostak Warzecha.
Ten mechanizm, jak powiadam, rozumiem. Znacznie trudniej mi zrozumieć ludzi samodzielnie myślących, którzy nie mają żadnego salonowego interesu w bronieniu teatralnych wystąpień celebrytów, a jednak dają się na ten lep schwytać i stają w jednym szeregu z obrońcami świętej Angeliny. Lecz cóż, to bardziej ich niż mój problem.
Niektórzy mnie pouczają: to sprawa Jolie, na co się zdecydowała. Jej piersi, jej decyzja. No, jednak nie do końca. Skoro sama tę sprawę upubliczniła, tym samym przyznała nam wszystkim prawo do zajmowania się nią. Także w sposób krytyczny.
„Gazeta Wyborcza” próbowała przy okazji, niezawodnym piórem Dominiki Wielowieyskiej, przylepić „prawicy” etykietkę pozbawionych uczuć chamów. Było to o tyle bez sensu, że opinie były podzielone także po prawej stronie. Z moją oceną nie zgadzali się między innymi Robert Mazurek, Stanisław Janecki, Piotr Gursztyn i wielu moich twitterowych obserwujących, w innych kwestiach będących zdecydowanie po prawej stronie (choć mam wrażenie, że wielu z nich zareagowało czysto emocjonalnie, niektórzy ze względu na własne doświadczenia, które potrafią zaburzać chłodny osąd, nie tylko w tej konkretnej sprawie). Lecz „Wyborcza” nie byłaby sobą, gdyby nie próbowała upiec przy okazji własnej pieczeni.
Taka jednak jest już moja wredna natura, że im więcej apeli, abym przeprosił, im więcej zniesmaczonych, im więcej uczestników oburzonka, tym bardziej zastanawiam się nad sprawą i tym mocniej jestem przekonany, że nie ma powodu, aby cokolwiek odwoływać. Dlaczego? Weźmy pod lupę kilka fałszywych twierdzeń.
Angelina Jolie była chora. Cóż, chora jednak nie była, czego zdaje się nie zauważać mnóstwo ludzi, którzy w sieci życzą jej „powrotu do zdrowia”. Posiadanie zmutowanego genu to jeszcze nie choroba, a jedynie potencjalna na nią podatność. Pani Jolie nie dała sobie obciąć chorych piersi, ale zdrowe. Tu jest moja pierwsza wątpliwość. Choć niektórzy specjaliści informują, że profilaktyczna mastektomia jest dopuszczalną metodą, to inni twierdzą, iż to ostateczność, bo jest wiele innych metod zapobiegania ewentualnemu zachorowaniu. A profilaktyka nie oznacza jednak przede wszystkim wycinania sobie części ciała.
Na tak zwany zdrowy rozum – który nie zastąpi oczywiście wiedzy medycznej, ale zarazem często brakuje go w świecie medialno-celebryckiego szaleństwa – usuwanie organów, które mogą być jedynie potencjalnym siedliskiem raka, wydaje się cokolwiek dziwaczne. Sięgnijmy po analogię. Jakie jest prawdopodobieństwo poważnego wypadku samochodowego w czasie kilkugodzinnej podróży po polskich drogach? Tego chyba nikt nie mierzył, ale zapewne spore. Każdy, kto musi poruszać się zwykłymi drogami krajowymi wie, że w czasie, powiedzmy, pięciu godzin jazdy zdarzają się zwykle dwie lub trzy sytuacje, gdy unika się wypadku o włos. Co można zrobić? Odpowiednikiem rakowej profilaktyki (badania, zdrowy tryb życia) jest ostrożna jazda i używanie wyobraźni. Odpowiednikiem profilaktycznej mastektomii jest sprzedanie samochodu i rezygnacja z podróży w ogóle. Może w jakichś ekstremalnych sytuacjach ma to sens. Może. Ale wątpię.
Przykład Angeliny Jolie to cenne wsparcie dla chorych i ważny krok w walce z rakiem. To stwierdzenie jest już całkowicie absurdalne. Pani Jolie w żaden sposób nie wspiera chorych, bo sama chora nie była. Jakim to wsparciem dla chorych jest wycięcie sobie dwóch zdrowych piersi i zastąpienie ich efektownymi implantami? Która Polka może sobie pozwolić na tak kosztowną i kunsztowną operację chirurgii plastycznej, jakiej poddała się Amerykanka?
Wsparciem w walce z rakiem byłby apel o prawdziwą profilaktykę, częste badania, a to z kolei musiałoby być połączone z dobrze reklamowanym programem dostępnym łatwo dla każdej kobiety. To byłoby rzeczywiste wsparcie w naszych polskich warunkach. Poczynania amerykańskiej aktorki, zarabiającej dziesiątki milionów dolarów mają się tak do realiów życia i leczenia polskich kobiet jak obietnice Donalda Tuska do jego dokonań. Czyli nijak.
Wreszcie – w jaki mianowicie sposób decyzja Jolie pomaga w walce z rakiem? Skłoni kobiety do tego, żeby przy zwiększonym ryzyku zachorowania (a przecież diagnozy stawiane przez różnych medyków mogą się i w tej sprawie różnić) pędziły do szpitala i kładły się pod nóż, każąc sobie wyciąć piersi? Cóż to za przykład? W czym ma pomóc?
Jolie to wspaniała kobieta, mądra i odważna. Angelina Jolie to hollywoodzka aktorka, od dawna funkcjonująca w świecie, gdzie każdy krok śledzą paparazzi, a najnowsze plotki przekazuje „Hollywood Insider”. Proszę wybaczyć, ale nie mam do tego świata i żyjących w nim ludzi za grosz zaufania. Nie wierzę – tak, jestem do nich fundamentalnie uprzedzony – że ci ludzie robią coś, nie kalkulując, co na tym zyskają lub stracą wizerunkowo. Hollywoodzką szlachetnością rządzi nie potrzeba serca, ale moda. Jedni zbierają chevrolety Corvette, inni walczą z rzekomym globalnym ociepleniem, a jeszcze inni dają pieniądze na głodne dzieci w Afryce (a przynajmniej tak im się wydaje, ale znając losy zachodniej pomocy dla Afryki, istnieje poważne prawdopodobieństwo, że tę kasę przechwytują gdzieś po drodze jacyś skorumpowani urzędnicy). Każdy jakieś hobby ma. To nawet nie zarzut, tak tam po prostu jest i inaczej się nie da. Tyle że niemądrze jest nie brać tego pod uwagę.
Cała afera z piersiami Angeliny Jolie jest skonstruowana według doskonale znanego schematu: gwiazda robi coś w sferze szeroko pojmowanej dobroczynności, odzywają się dyżurne zachwyty, głosy wsparcia, kolejne osoby deklarują, że ośmielone, uczynią to samo (już zgłosiły się celebrytki, które także zamierzają prewencyjnie usunąć sobie piersi). Od tego zaczyna się moda. A na modzie ktoś oczywiście zarabia. Idę o zakład, że nie ma w tym momencie w USA ludzi szczęśliwszych niż właściciele ekskluzywnych klinik chirurgii plastycznej w bogatych amerykańskich miastach.
Przepraszam, ale ja tego teatru nie kupuję. Nie widzę w tym żadnej odwagi, jedynie dziwactwo i trudną do pojęcia ostentację. Nie widzę, w jaki sposób ma się to przysłużyć profilaktyce nowotworowej. Nie uważam amerykańskiej aktorki za wzór dla kogokolwiek. Jeśli chcemy poszukać przykładów autentycznej odwagi i heroizmu w walce z ciężką chorobą, to nie szukajmy w Hollywood, bo nie znajdziemy tam nic autentycznego. Szukajmy blisko siebie. Może w najbliższym hospicjum?
Łukasz Warzecha specjalnie dla WP.PL