Lądek-Zdrój podnosi się po wielkiej fali. "Wcześniej nas uspokajano"
- Uspokajano nas, oficjalny przekaz był taki, że będzie spokojnie i wszystko jest pod kontrolą - mówi Wirtualnej Polsce Agnieszki z Lądka-Zdroju. Tutaj fala powodziowa zniszczyła dużą część miasta. Niektórzy utracili cały dobytek. - Zostały nam dwa pieski - mówi 78-letnia Wiesława Łakucewicz.
19.09.2024 | aktual.: 20.09.2024 15:06
Masz zdjęcie lub nagranie, na którym widać skutki powodzi i zniszczenia? Czekamy na Wasze materiały na dziejesie.wp.pl
Mieszkańcy Lądka-Zdroju są zgodni: nie było takiej fali, jak w 1997 r. Było znacznie gorzej. - Woda nigdy tędy nie szła, nawet w 97 r. Nas wtedy tu nie było, ale wiemy, że wody było do 0,5 m wysokości. Zabezpieczyliśmy się, ale widzi pan, dokąd woda sięgała? To ponad 2 m - pokazuje mi pan Jarek, który razem z panią Agnieszką prowadził sklep z antykami. - To była taka siła... taka fala uderzeniowa... Może gdybym zabił okna płytami, to nic by się nie stało? Nikt nie przypuszczał, że będzie aż tak źle.
Mają jednak żal do władz, które ich zdaniem nie informowały z wyprzedzeniem o nadciągającym kataklizmie.
- Uspokajano nas, oficjalny przekaz był taki, że będzie spokojnie i wszystko jest pod kontrolą - dodaje pani Agnieszka.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
- Była konferencja rządu na temat zapory w Stroniu Śląskim, że ponoć przesiąka woda. Ale oni mówili, że nic takiego się nie dzieje, a my mieliśmy inne informacje z pierwszej ręki, że zaczyna przeciekać. Byliśmy w domu i go ratowaliśmy - tłumaczy nasz rozmówca.
Pomimo, jak twierdzą, spokojnych apeli władz "intuicja im podpowiadała", że nie będzie dobrze. Bali się o stan techniczny zbiornika w Stroniu.
- Pierwsze dni to była tragedia. Nikt, z nikim nie mógł się skontaktować, nie działały telefony, nie było światła. Nic, koniec. Nie było komunikacji ze światem - wspomina pan Waldemar. Jego syn jest ratownikiem medycznym, który pojechał na służbę do Kłodzka i już nie dostał się z powrotem do Lądka.
Zobacz również: Wielka woda dotknęła Polskę. Konfederacja chce rozliczeń
- Zalało mu piwnice, zabrakło 3 cm do mieszkania. Został jednak na służbie i tam ratuje ludzi, karetką jeździ - mówi z dumą.
Wokół uwijają się żołnierze, strażacy i sami mieszkańcy. Na poboczach leżą sterty śmieci, zniszczonych ubrań i mebli.
- Przetrwał jakiś klosz, trochę szkła. Ale porcelana i obrazy do wyrzucenia. Niektóre obrazy wyglądają, jakby były całe, ale gdy zaczną wysychać, to nic z tego nie będzie - kwituje pan Jarek ze sklepu z antykami.
Nic nie zostało
- Prawie nie mamy domu na ul. Langiewicza, nie ma wejścia. Było tam pięć domów. Już się tego nie uratuje, poszła boczna ściana od kuchni. Raczej już tam nie wrócimy, pewnie nie pozwolą. W 97 r. nas zalało, ale pozwolili odbudować i to zrobiliśmy, ale żyłam tam od 1971 r. - wzdycha Wiesława Łakucewicz. Seniorka przyszła do Kinoteatru po środki czystości. Tutaj powodzianie otrzymują środki chemiczne, konserwy, mleko, kaszę czy słodycze.
- To na osłodę życia. Duże zapotrzebowanie jest na produkty dla dzieci - mokre chusteczki i pieluszki. Do tego pytają o podstawowe narzędzia do pracy - łopaty, mopy. Narzędzi przychodzi mniej, przez pół dnia nam dziś brakowało - wyjaśnia wolontariusz. Towary przyjeżdżają spontanicznie od ludzi dobrej woli. Nie wiedzą, co przyjedzie i kiedy.
- Na razie mieszkam u córki, ale każdy ma swoje życie, ona ma dwa pokoje. A my starzy ludzie - mąż ma 80 lat, a ja 78. Dwa nasze psy trzy dni na strychu nie miały pożywienia i nie dało rady wejść. Myśleliśmy, że zdechły. Udało się je uratować, wnuk jest policjantem i teraz są w policyjnych boksach. My nie mieliśmy ich gdzie dać, wnuk pontonem podpłynął i zabrał te psy. Miałam 18 kur w kurniku, tak wysoko była woda, że się potopiły. Leżą tam zamulone - opowiada pani Wiesława.
- Zostały nam dwa pieski - Maksiu i Reksiu. Jeden ma pięć lat, a drugi chyba sześć. Mały kundelek, drugi duży czarno-biały. Mieliśmy je od szczeniaków, dostaliśmy je i dobrze je karmiłam. Kupowałam porcje rosołowe, gotowałam im kaszę. Nic nie wzięliśmy ze sobą, uciekliśmy w butach, które mamy na sobie. Cieszę się, że żyjemy i psy są uratowane. A teraz trzeba czekać, co z nami zrobią - mówi pani Wiesława.
Musi czekać na lepsze czasy, tak jak inni mieszkańcy Lądka. Lądczanie mówią, że teraz mają co robić - trzeba sprzątać i zadbać o najbliższych. Ale gdy kurz opadnie i wojsko opuści zniszczone ulice, to będzie słychać jedynie szum spokojnie płynącej Białej-Lądeckiej.
- One przeżyły, więc my też przeżyjemy - twierdzi pani Dorota, pokazując dwie roślinki. To wszystko, co udało jej się razem z mężem uratować z parterowego mieszkania przy ul. Kościuszki. Wyrzucili wszystko i zostawiają gołe ściany. Ale nie wiedzą, czy kiedykolwiek wrócą do swojego domu.
Z Lądka-Zdroju dla Wirtualnej Polski Piotr Bera