Świat"Kryzys? W Polsce nazywają to 'zieloną wyspą"'

"Kryzys? W Polsce nazywają to 'zieloną wyspą"'

W Irlandii zmalały płace. Niestety wciąż są na tyle wysokie, że można z nich żyć, nie wydając wszystkiego na rachunki, co czyni ten kraj wyjątkowo mało nędznym, w kategoriach ogólnie pojętej nędzy. Życie jest tańsze niż we Francji, a pensje wyższe. Krajobraz irlandzkiego "wielkiego kryzysu" w Polsce mógłby uchodzić za ucieleśnienie prosperity. Tyle, że na ulicach mniej demonstracji i nawet premier niejako abdykuje z własnej inicjatywy, nie czekając aż wywiozą go na taczkach, więc nie wiem, czy Polacy coś takiego by znieśli - pisze Piotr Czerwiński.

"Kryzys? W Polsce nazywają to 'zieloną wyspą"'
Źródło zdjęć: © Thinkstockphotos
Piotr Czerwiński

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Dziś pozwolę sobie wprowadzić ożywczy ferment w atmosferę naszego życia ekonomiczno-politycznego, którą spowiła już na zawsze mgła nad Smoleńskiem, i wypełnić lukę w polskiej publicystyce tematami pośledniej natury. Coraz więcej znajomych z Polski zadaje mi ostatnio pytania o słynny irlandzki kryzys, a także o to, jak radzę sobie w tych strasznych czasach i czy to prawda, że po Dublinie biegają zagłodzone na śmierć ogiery i mustangi, które można kupić za telefon komórkowy. W myśl tych wierzeń nasze zarobki zmalały o połowę, a ceny wzrosły trzykrotnie, co drugi człowiek jest bezrobotny, co trzeci żebrze, a wszyscy miejscowi na północ od Liffey* zostali bandytami.

Co prawda omówiłem już ten temat cokolwiek satyrycznie przed kilkoma miesiącami, lecz ponieważ satyry nigdy za mało, pozwalam sobie dziś do niego wrócić. Otóż nie wiem, jak te okropieństwa znosi pozostałych 100 tysięcy rodaków, okupujących wyspę, ponieważ oprócz rzadkich wyjątków nie mam z nimi kontaktu i mieszkam na mało upolszczonym zadupiu, ale mogę podzielić się moimi własnymi wrażeniami, które z pewnością rozwieją wiele wątpliwości, bądź pozwolą je wywołać.

Nie bez powodu mówi się, że prasa kłamie i manipuluje, ponieważ prasa w istocie kłamie i manipuluje. I robi to nadzwyczaj skutecznie. Nawet starzy wyjadacze, do których z całą pewnością mogę się nieskromnie zaliczyć, prędzej czy później ulegają pokusie uwierzenia w to, co zobaczą w dzienniku, zaś ci, którzy potrafią czytać, w to co przeczytają w gazecie. Dlatego nie dziwię się, że tak wielu ludzi w swej wyobraźni posłało już Irlandię do grobu. Mnie samego też dotąd bombardowano irlandzkim kryzysem, aż skłonny byłem uwierzyć, że jesteśmy jedną nogą w ciemnej jaźni kosmosu, a już niedługo jaźń ta pochłonie nas jak fala i wyrzuci na brzeg jakiejś innej równie egzotycznej wyspy, gdzie znów będziemy musieli wykreślać studia z życiorysów lub udowadniać, że były coś warte.

Faktycznie, wiele się ostatnio mówiło, że z powodu podatków drastycznie zmaleją płace. Dramatyzm tej redukcji podkreślały z uporem maniaka irlandzkie partie opozycyjne, obiecując tym samym gruszki na wierzbie po zwycięstwie w nadchodzących wyborach. No bo oczywiście, jak to zwykle bywa w kryzysach różnego rodzaju, rozpisano wybory, pod wpływem ludzi obiecujących ludowi gruszki.

Tymczasem niedawno otrzymałem odcinek pensji (w moim świecie nie tyle się go dostaje, co się do niego loguje, bo jest internetowy) i ku mojemu przerażeniu odkryłem, że na poczet ratowania Irlandii zabrano mi całe... 10 euro. Zadzwoniłem do kadr z niejakim przerażeniem, żądając wyjaśnienia tej straszliwe pomyłki, a także prospektów na przyszłość, w której niechybnie będą zabierali mi więcej i jeszcze więcej, aż doprowadzą mnie do śmierci głodowej lub emigracji do Zimbabwe, gdyż przecież Irlandia tonie i tak pisali w prasie.

Tymczasem lekko zdezorientowana pani wyjaśniła, że niestety ani rząd, ani nasza firma, nie planują dalszych cięć w sferze podatkowej, gdyż zabrali już narodowi wystarczająco dużo i serdecznie nas za to przepraszają. Nie wierząc własnym uszom - w końcu jestem Polakiem - zadzwoniłem do urzędu podatkowego, ale linia była zablokowana. Dzwoniło do nich parę tysięcy innych zdezorientowanych ludzi, chcąc wiedzieć co naprawdę jest grane.

Poczekałem więc na długą przerwę i wybrałem się do lokalnej skarbówki osobiście. Człowiek w okienku był bardzo grzeczny i rozumiejąc moją frustrację przepraszał, że zmniejszono dodatek na dziecko, również o zawrotną sumę 10 euro, ale niestety niczego więcej mi już nie zabiorą. Owszem, obniżyli najniższą stawkę godzinową do 7,65 euro, poziomu sprzed czterech lat, a zasiłek dla bezrobotnych też zmalał i wynosi jedyne 188 tygodniowo, ale mnie, dziękować Bogu, oba trendy nie dotyczą, więc będę musiał żyć dalej bez dramatów egzystencjalnych i walki o byt.

A mogło być tak pięknie. Taki piękny exodus, znaczy się. Mogliśmy wszyscy zostać ciułaczami od pierwszego do pierwszego, jak wolni ludzie w cywilizowanych krajach, w których nie ma kryzysu, a jedyne problemy polegają na tym, czy prezydent zabił się we mgle, czy mgła zabiła jego i czy stawiać krzyż, czy nie.

Niestety, krach finansowy to poważna sprawa i nie ma tu miejsca na litość. Musimy stawić czoła tragedii i wydawać o 10 euro mniej. Na pohybel parkomatom w sobotnie popołudnie! No i żal tych wszystkich prawdziwych Polaków z Polski, którzy przecież tak by się cieszyli z naszej porażki. Na pewno są strasznie zawiedzeni, bo skłonni byli wznosić toasty za nasze niepowodzenie, a będą musieli pić na smutno.

Na otarcie łez mogę im tylko zaoferować informację, że w Irlandii zdrożały papierosy i niektóre marki potrafią kosztować nawet 9 euro za paczkę, czyli prawie tyle, ile kraj ten obciął mi z pensji, by ratować się przed zgubą. Przyznaję, że jest to przypuszczalnie światowy rekord w cenie wyrobów tytoniowych i palacze w Irlandii z pewnością poszliby z torbami, gdyby nie patriotyczna kontrabanda. Nie znam jednak tego tematu za dobrze, ponieważ nie palę.

W temacie zaś dzikich mustangów, przemierzających ulice Dublina w stanie zagłodzonym, to dowiedziałem się o nich dzięki polskim mediom, bo ja sam nigdy nie widziałem tutaj żadnego. Owszem, nie wątpię, że paru zbankrutowanych nowobogackich puściło wolno swoje siwki, podobnie jak w Polsce robi się to z niechcianymi pieskami, ale póki co, nie biegamy z lassami po ulicach, a darmowa konina nie stała się jeszcze przysmakiem narodowym głodujących tubylców. Jedyne zwierzęta, jakie widuję w sąsiedztwie, to bezdomne lisy, które były tutaj od zawsze, i o których nikt nie wspomina, choć powinien, bo pałętają się wieczorami po chodnikach i nie wydaje mi się, żeby czekały, by ktoś je pogłaskał. Nikt mi również jak dotąd nie zaproponował kupna bezdomnego lisa za telefon komórkowy, ani tym bardziej zjedzenia go na obiad, choć przyznaję, że to mogłoby być ciekawe doświadczenie.

Wracając zaś do kryzysu w tonącej Irlandii, to z niejakim zakłopotaniem wypowiadają się na ten temat rozliczni Francuzi, zamieszkujący w Dublinie z tego samego powodu co my, Chińczycy, Rosjanie i cała reszta kuli ziemskiej, która występuje w tym przepięknym mieście. Otóż nie mogą pojąć, jak to się dzieje, że w ich kraju, który właśnie poniekąd wspomógł Irlandię finansowo, pensje są drastycznie niższe niż na wyspie, a ceny wynajmu nieruchomości dwukrotnie wyższe. Podobne wnioski wyciągają równie liczni Hiszpanie i Włosi. Nawet Niemcom, którzy również są tu, oczywiście, zdarza się chwalić podobne zależności, zachodzące także między ich hajmatem, a zbankrutowaną krainą Bajobongo.

Przypuszczalnie się powtórzę, bo wspominałem już o tym przy wielu okazjach, ale na mój gust w tym kraju po prostu było dotąd tak bezczelnie dobrze, że mówiąc serio, to naprawdę musieliby ocipieć, żeby zniszczyć to do imentu i zaprowadzić u siebie drugi Bangladesz. Owszem, starali się, a głosując przeciwko traktatowi lizbońskiemu byli bliżej Bangladeszu niż im się mogło śnić, ale nic im z tego nie wyszło i dziś znów są piewcami unijnej solidarności. Po prostu trochę trudno im się dopasować do nowych warunków.

W Irlandii dorosło pokolenie, które nie rozumie, że można nie dostać pracy poprzez pstryknięcie palcami, zaś nadmierna obecność obcokrajowców, którzy to rozumieją, zdecydowanie utrudnia sprawę. Ale wierzę, że sprawy wyjdą na prostą. Może ten kryzys z nas wypleni wreszcie nasze legendarne służalstwo, a z nich legendarne lenistwo i jakoś zgramy się na tej jakże rozrywkowej ziemi. Czego sobie i wszystkim wyżej wymienionym życzę. Wątku zaś wyborów i premiera, który zrezygnował z przewodzenia swojej partii i wycofuje się z interesu, świadomie nie poruszyłem, bo tęsknię za czasami, kiedy w Irlandii nikogo nie obchodziła polityka i mam nadzieję, że wrócą, bo nie macie pojęcia, jaki to luksus mieszkać w kraju, w którym nikt o niej nie piep*y.

Dobranoc Państwu.

Liffey to rzeka, która dzieli Dublin jak Wisła Warszawę, zarówno geograficznie jak i demograficznie, tyle że w poprzek, a nie wzdłuż

Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (128)