Koziński: Biden w Warszawie. Od fajerwerków bardziej potrzebne jasne deklaracje [OPINIA]
Nie należy się spodziewać po przemówieniu Joe Bidena strzelistych aktów erystycznych. To nie czas, by parafrazować Reagana wzywającego do zburzenia muru. Dziś ważniejsze jest, by przemówienie Bidena było pełne konkretów. To byłby największy sukces jego wizyty w Polsce.
26.03.2022 06:07
Po raz kolejny się potwierdziło, że stolicą świata jest miejsce, w którym znajduje się prezydent Stanów Zjednoczonych. Jego piątkowa wizyta w Rzeszowie, a potem przelot do Warszawy uruchomiły całą kaskadę politycznych zdarzeń. I awaria samolotu prezydenta Andrzeja Dudy jest tutaj najmniej istotna. Bardziej chodzi o reakcje innych – czy o decyzję Niemiec o (częściowym) odejściu od rosyjskiej ropy, czy o ruch Alaksandra Łukaszenki, który zwolnił z więzienia Andżelikę Borys, czy o przyjazd do Polski Romana Abramowicza, (być może) wysłanego przez Władimira Putina.
Ale też wizyty w Polsce Bidena nie należy traktować jako przyczyny tej sekwencji zdarzeń. To skutek. Przyczyną są coraz szybciej przesuwające się płyty tektoniczne w naszej części świata. W jaki sposób zaczynają się one układać?
Pizza w Rzeszowie
Jeszcze tydzień temu nie wiadomo było, czy Biden w ogóle odwiedzi Polskę. Owszem, zapowiedział przylot do Europy, udział w szczycie NATO zwołanym z powodu agresji Rosji na Ukrainę, ale naszego kraju w jego planach nie było. Jeszcze w poprzedni weekend spekulowano, że może odwiedzić jedno z państw leżących na wschodniej flance Sojuszu – ale równie dobrze mogła to być Estonia, Litwa albo Rumunia.
Ostatecznie potwierdziło się, że Polska. Ale też pobyt w naszym kraju długo był owiany tajemnicą. Wydawało się, że amerykański prezydent przyjedzie tu na chwilę, dosłownie na kilka godzin. Później okazało się, że będzie nocował w Warszawie – ale też wyglądało to raczej na to, że traktuje on polską stolicę bardziej jako miejsce na odpoczynek przed długim lotem do Waszyngtonu niż państwo, w którym składa on klasyczną roboczą wizytę.
Bo też wydawało się, że Polską pod rządami PiS i Amerykę z prezydentem Joe Bidenem różni tyle, ile różni dzień i noc. Andrzej Duda ociągał się ze złożeniem mu gratulacji po wygranych wyborach tak bardzo, że bardziej się nie dało. Zaraz po objęciu przez Bidena urzędu Polsce też się solidnie oberwało ze strony USA. Zniesienie równo rok temu amerykańskich sankcji na Nord Stream 2 wydawało się być jednoznacznym sygnałem w kierunku Warszawy: na Waszyngton nie macie co liczyć. Dla administracji Bidena dużo ważniejsze są Moskwa i Berlin. Dość przypomnieć, że szczytem relacji Polski i USA w 2021 r. była wizyta Mariusza Błaszczaka w Pentagonie. Na nic innego nie było szans.
A tu cała sytuacja zmieniła się o 180 stopni. Nagle Joe Biden je z żołnierzami pizzę w Rzeszowie i ściska się z Andrzejem Dudą, jakby ten złożył mu gratulacje jako pierwszy, nie ostatni. Do Warszawy – zaledwie 14 miesięcy po inauguracji – amerykańskie służby przywożą "Bestię" i przygotowują Marriott do tego, by mógł tam przenocować prezydent ze swoim otoczeniem. Owszem, Barack Obama też odwiedził Warszawę – ale po raz pierwszy pod koniec swojej kadencji. Biden dużo szybciej. Jakby nie pamiętał, że ten sam Andrzej Duda, z którym się teraz spotyka, jeszcze dwa lata temu mówił o "forcie Trump".
Na pewno pamięta. Ale też wie, że 24 lutego 2022 r. zmieniło się wszystko. Rosja – w żaden sposób niesprowokowana – napadła Ukrainę. To sprawiło, że nagle w bezpośrednim sąsiedztwie NATO wybuchła pełnoskalowa wojna. On musiał zareagować. Gdyby tego nie zrobił, to za chwilę Iran ostrzeliwałby Izrael, Chiny Tajwan, a Korea Północna swego sąsiada na południu. Świat zamieniłby się w piekło – a w podręcznikach historii by zapisano, że doszło do tego wtedy, gdy Joe Biden był prezydentem. Choćby z tego powodu amerykański prezydent musiał podjąć zdecydowane działania.
A Polska mu wydatnie ułatwiła zadanie. Bo też trzeba to jasno powiedzieć: od 24 lutego zachowujemy się, jak trzeba. Ani Ukraina, ani nasi partnerzy z NATO i Unii Europejskiej nie mogą nam właściwie niczego zarzucić. Polska robi dokładnie to, co trzeba robić w takich sytuacjach. Mimo ryzyka – przecież Rosja wie, że dostawy sprzętu wojskowego do Ukrainy idą głównie przez nasz kraj – dotrzymujemy wszystkich zobowiązań. Biden musiał to dostrzec. Stąd jego wizyta. To dlatego zdecydował się polecieć do Rzeszowa i wygłosić przemówienie na placu Zamkowym. Skoro każdy dziś widzi, że Warszawa to najdalej wysunięta na wschód stolica wolnego świata, to tym bardziej amerykański prezydent nie może tego faktu zmarginalizować.
Czerwone linie
Co powie Biden w sobotę w Warszawie? To będzie dla niego trudna mowa. Z wielu powodów – i historycznych, i bieżących, geopolitycznych. W obecnej chwili jego wystąpienie będzie porównywane do najważniejszych mów z okresu zimnej wojny. "Ich bin ein Berliner" – mówił John Kennedy w 1963 r., przemawiając w Berlinie Zachodnim. "Panie Gorbaczow, zburz pan ten mur" – wzywał w 1987 r. Ronald Reagan, stojąc niemal dokładnie w tym samym miejscu, co Kennedy 24 lata wcześniej. Ich wystąpienia wpisały się bardzo mocno w historię zimnej wojny. Sobotnia mowa Bidena może wpisać się w historię zimnej wojny 2.0. Jeśli oczywiście on tak to postrzega.
Bo wcale nie musi. Z dwóch powodów. Pierwszy – Donald Trump. Biden na pewno wie, że jego poprzednik w Białym Domu wygłosił w 2017 r. w Warszawie bardzo ważne przemówienie. Teraz, mówiąc mocno i zdecydowanie, Biden w naturalny sposób wystawi się na porównania ze swoim arcyrywalem, z którym wygrał ostatnie wybory, i z którym (być może) zmierzy się w kolejnych. Amerykańska polityka wewnętrzna w takich chwilach jest również bardzo ważna.
I drugi powód – Putin. Czy rzeczywiście w interesie Bidena jest rzucać mu wyzwanie? Póki co amerykański prezydent wyraźnie w tym konflikcie waży słowa. Widać, że absolutnie nie zamierza cofać nogi, ale też chce być ostatnim, któremu można by zarzucić eskalację. Z jakiego powodu? Być może dlatego, że nie do końca jest przekonany, że to jego konflikt. Ale równie dobrze (a nawet to wydaje się bardziej prawdopodobne) można uznać, że nie chce dopuścić do sytuacji, w której Putin poczuje, że znalazł się w kozim rogu. Wyraźnie widać, że Biden nastawia się na strategię długiego marszu, działania w stylu "kropla drąży skałę".
Dlatego też nie należy się nastawiać na porywającą tłumy mowę amerykańskiego prezydenta. Od efektownej retoryki ważniejsze jest coś innego: by Joe Biden narysował czerwone linie. On powinien jasno określić granice, których Putin przekroczyć nie może. I musi dać jasno do zrozumienia, że czasy, gdy czerwone linie rysował Barack Obama (a później nie zwracał uwagi, gdy są przekraczane), dawno minęły. Jeśli Biden wiarygodnie, zdecydowanie nakreśli pole gry, jasno wyznaczy teren, z którego Putin wyjść nie może, to warszawską wizytę będzie można uznać za sukces. Czy może raczej za połowę sukcesu – bo drugą połową będzie wyegzekwowanie tak zakreślonych reguł.
Ale są podstawy zakładać, że Biden ma świadomość, że nie może rysować czerwonych linii tylko po to, by doskonalić się w sztuce rysunku. Obecny konflikt jest zbyt poważny, by bawić się w retorykę. Jeśli on to pokpi, to rzeczywiście w podręcznikach do historii zostanie opisany jako prezydent, który dopuścił do tego, by świat zamienił się w piekło. Wydaje się, że on ma tego świadomość – inaczej nie leciałby na pizzę aż do Rzeszowa. Dlatego nie spodziewajmy się po sobotniej mowie fajerwerków. Ale oczekujmy, że znajdą się tam jasne deklaracje, czerwone linie. Jeśli tak się stanie, wizytę Bidena będzie można uznać za bardzo udaną.