Kolejni sojusznicy odwracają się od Trumpa. Biały Dom drży w posadach.
Prominentni członkowie ekipy Trumpa coraz otwarciej demonstrują swój sprzeciw wobec działań prezydenta. Trump myśli o ich zwolnieniu, ale grozi to dodatkową destabilizacją rozchwianego Białego Domu.
Miesiąc po tym, jak Donald Trump publicznie i z wielkimi fanfarami ogłosił całkowity zakaz dla transseksualistów w amerykańskim wojsku, szef Pentagonu gen. James Mattis oznajmił, że jednak zakazu nie będzie - przynajmniej na razie. Około 4 tysięcy osób transseksualnych będzie mogło pozostać na swoich stanowiskach w armii, co najmniej do czasu ukończenia specjalnego badania mającego zweryfikować zdolność takich osób do służby.
Według "New York Timesa" Mattis, choć w przeszłości miał zastrzeżenia co do transseksualistów w wojsku, był oburzony decyzją Trumpa i sposobem jej zakomunikowania (poprzez serię tweetów), obawiając się efektów na morale żołnierzy w czynnej służbie. Nie był to jednak jedyny gest sekretarza obrony, który zdradza jego niezadowolenie. Kilka dni temu do sieci wyciekł film z przemowy Mattisa do grupy amerykańskich żołnierzy.
"W obecnym momencie nasz kraj ma problemy, których nie mamy tutaj w wojsku. Musicie po prostu robić swoje i wytrzymać, dopóki nasz kraj powróci do rozumienia i szanowania siebie" - powiedział Mattis, dodając, że mimo obecnych problemów Ameryka "jeszcze odzyska moc inspirowania".
Wszystko przez neonazistów
Komentatorzy są podzieleni, czy Mattis krytykował w ten sposób swojego zwierzchnika. Ale jeśli tak zrobił, nie jest jedyny w administracji Trumpa, który publicznie wyrażał dezaprobatę rezydenta Białego Domu. Odkąd w reakcji na zamach prawicowego ekstremisty w Charlottesville prezydent próbował relatywizować zbrodnię, ze strony jego współpracowników pojawiła cała seria publicznych połajanek.
Pierwszy był jego doradca ds. gospodarczych Gary Cohn, który w wywiadzie dla dziennika "Financial Times" stwierdził, że "jako Amerykanin żydowskiego pochodzenia nie pozwoli na to, by neonaziści skandujący "Żydzi nas nie zastąpią" sprawili, by ten Żyd opuścił swoją pracę". Dodał, że administracja Trumpa "może i musi się poprawić jeśli chodzi o potępnienie tych grup".
Kolejny cios przyszedł w niedzielę ze strony szefa amerykańskiej dyplomacji Reksa Tillersona. Tillerson bronił się w telewizji Fox News przed Rady Praw Człowieka ONZ, która skrytykowała reakcję Trumpa po Charlottesville. Dyplomata stwierdził, że nikt nie może miec wątpliwości, że Ameryka reprezentuje i broni swoich wartości. Jednak zapytany przez dziennikarza stacji Chrisa Wallace'a, czy dotyczy to także prezydenta, odparł, że "prezydent mówi za siebie". Kiedy zdziwiony Wallace dopytał, czy w ten sposób Tillerson dystansuje się od Trumpa, ten nie zaprzeczył.
Zwolnić czy nie zwolnić
Wcześniej, główny starateg Białego Domu Steve Bannon publicznie zdyskredytował groźby Trumpa kierowane w stronę Korei Północnej, mówiąc że o żadnej opcji militarnej nie może być mowy, a także jednoznacznie odciął się od neonazistów z Charlottesville, nazywając ich nieudacznikami.
Bannon już w Białym Domu nie pracuje. Przyszłość Cohna i Tillersona jest niepewna. Według "NYT", Cohn był już gotowy odejść i miał przygotowane pismo z rezygnacją. Być może wcześniej zwolni go sam Trump, dla którego osobista lojalność jest priorytetem jeśli chodzi o współpracowników. Według portalu Axios, prezydent jest coraz bardziej sfrustrowany postawą obu z nich i najchętniej by ich wyrzucił. Problem w tym, że Cohn jest kluczowy w kwestii planowanej przez Trumpa reformy systemu podatkowego. Co więcej, kolejne dymisje z administracji tylko spotęgowałyby wrażenie chaosu i nieudolności ekipy Trumpa.
W ciągu nieco ponad ośmiu miesięcy prezydentury miliardera, z Białego Domu zdążyło odejść lub zostać zwolnionych już 13 osób, w tym te będące w kluczowych pozycjach: szefa personelu Białego Domu, rzecznika administracji (dwukrotnie), dyrektora FBI i doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Co więcej, oprócz Cohna i Tillersona mówi się o kolejnych dymisjach, w tym prokuratora generalnego Jeffa Sessionsa, który wielokrotnie był obiektem publicznej krytyki ze strony Trumpa.
Trump bezradny
Tymczasem pozycję Trumpa dodatkowo osłabiają coraz bardziej widoczne napięcia z przywództwem Partii Republikańskiej w Kongresie. Trump nie ukrywa swojego bardzo krytycznego zdania na temat lidera republikańskiej większości w Senacie Mitcha McConnella, którego obwinia za nikłe do tej pory dorobek legislacyjny. Jednak bez współpracy z partią prezydent jest w dużej mierze bezsilny. Widać to już teraz na przykładzie reformy podatkowej Trumpa, w której McConnell oraz spiker Izby Reprezentantów Paul Ryan nie zamierzają się sugerować sugestiami ze strony Białego Domu. A jak pokazała historia uchwalania nowych rosyjskich sankcji - do których podpisania Trump został właściwie zmuszony - Republikanie w Kongresie nie mają już większych zahamowań w postępowaniu wbrew woli niepopularnego prezydenta.