Kolejna prowokacja Kim Dzong Una. Tak daleko jeszcze się nie posunął
Reżim Kim Dzong Una przeprowadził test rakiety balistycznej, która przeleciała nad japońską wyspą Hokkaido. To krok, który tylko spotęguje ból głowy decydentów w USA i ich sojuszników. - Użycie siły nie jest wykluczone - uważa dr Nicolas Levi. Podobnego zdania są Rosjanie.
29.08.2017 | aktual.: 29.08.2017 14:06
Wystrzelony przez Koreę Północną obiekt to prawdopodobnie pocisk balistyczny pośredniego zasięgu (IRBM) Hwasong-12. To ta sama rakieta, której wystrzeleniem w kierunku wyspy Guam Pjongjang groził na początku sierpnia, podczas najostrzejszej dotąd wymiany gróźb między reżimem a USA. Wtedy reżim wycofał się z planów, ale jak się okazało, nie do końca. W poniedziałkową noc pocisk został wystrzelony z Sunan pod Pjongjangiem, przebył drogę ponad 2500 kilometrów, przeleciał nad Japonią i wylądował w Pacyfiku ok. 1100 km od jej wybrzeży.
W co gra Kim Dzong Un
Nie był to więc akt tak niebezpieczny jak planowany test rakiety w bezpośredniej okolicy amerykańskiego Guamu, ale wciąż stanowi jak dotąd najbardziej prowokacyjny gest Korei Północnej. Była to pierwsza w historii próba kompletnego północnokoreańskiego pocisku balistycznego nad terytorium Japonii (choć Pjongjang testował już w podobny sposób części innych rakiet w 1998 i 2009 roku). W dodatku było to działanie to o sporym ryzyku, bo dotychczasowe próby Hwasong-12 były w większości nieudane.
Ale jak zauważają eksperci, zagrywka Korei była jednocześnie na tyle umiarkowana, by nie pociągać za sobą bezpośredniej, siłowej reakcji Japonii czy Stanów Zjednoczonych.
"Ta próba była idealnie skalibrowana, by stworzyć polityczny chaos. Nie tylko dlatego, że była ona poniżej progu użycia siły militarnej przez Koreę Południową, Japonię i USA, ale też z tego powodu, że doprowadzi do większego podziału między Chinami a USA, Japonią i Koreą" - zauważył Stephan Haggard, ekspert ds. Korei Północnej z Peterson Institute for International Economics w Waszyngtonie. Haggard tłumaczy, że władze reżimu celnie przewidziały, że w reakcji na próbę sojusznicy USA będą chcieli większego zaangażowania amerykańskich sił w regionie, co z kolei zdenerwuje Chiny. I rzeczywiście, Seul poprosił Waszyngton o rozmieszczenie "dodatkowych sił strategicznych" oraz dodatkowych wyrzutni systemu obrony przeciwrakietowej THAAD, która od dawna jest przedmiotem sporu z Chinami. Tymczasem współpraca z Państwem Środka jest niezbędna do powstrzymania zagrożenia z Korei Północnej.
Ale to tylko jedna z pieczeni, którą reżim Kima upiekł na ogniu najnowszej próby rakietowej. Gest stanowił też odpowiedź na południowokoreańskie próby rakiet balistycznych krótkiego zasięgu, które odbyły się w ubiegłym tygodniu. Poza tym, był on konieczny z punktu widzenia technologicznego, bo Hwasong-12, podobnie jak inne pociski w arsenale reżimu, wciąż wymagają testów. Ale jak zauważa dr Nicolas Levi, ekspert z Centrum Studiów Polska-Azja, jest jeszcze jeden aspekt: zbliające się Święto Założenia Republiki, wypadające 9 września.
- Sam ten dzień i okres wokół niego to jest tradycyjny czas, kiedy Korea Północna dokonuje prób rakietowych czy prób jądrowych. Podejrzewam, że obecny incydent również ma z tym związek - mówi WP Levi.
Sankcje się wyczerpały
Jaka będzie reakcja na najnowszą prowokację Korei Północnej? We wtorek sprawą zajmie się Rada Bezpieczeństwa ONZ. Jak mówi Levi, w grę wchodzą kolejne sankcje, choć ich rezerwuar jest niemal wyczerpany. Zaś te, które pozostają - tzw. sankcje drugiego stopnia, obejmujące podmioty handlujące z reżimem, lub np. embargo na transport ropy naftowej mogą okazać się albo nieskuteczne - albo zbyt skuteczne.
- Zakaz handlu ropą naftową mógłby wywołać destabilizację w tym kraju, a nawet wojnę domową. A wtedy sytuacja będzie jeszcze bardziej nieprzewidywalna niż obecnie. Nie wiadomo na przykład, czy któraś strona nie użyłaby rakiet nie tylko w celu odstraszania - zauważa ekspert.
Interwencja coraz bardziej możliwa
Dlatego coraz częściej mówi się o opcji siłowej. Mimo, że niemal wszyscy eksperci są zgodni, że uderzenie w Koreę Północną jest obarczone ryzykiem katastrofalnej wojny i zniszczeń, o interwencji wojskowej mówią już nie tylko Amerykanie. Wiceszef MSZ Rosji Siergiej Riabkow przyznał we wtorek rano, że wszystkie dyplomatyczne metody nacisku na reżim w Pjongjangu zostały wyczerpane, a rozwiązania militarnego nie można wykluczyć.
- To już oczywiste dla wszystkich, że zasób sankcji dla KRLD został wyczerpany - przyznał Riabkow.
Rosja wcześniej starała się pozycjonować jako mediator konfliktu na Półwyspie Koreańskim, jednak jej starania szybko zakończyły się fiaskiem.
Na wojnę szykuje się też Seul, który w reakcji na poniedziałkową próbę rakietową, zaczął przygotowywać plan samodzielnego odparcia ewentualnej ofensywy Północy, włącznie z okupacją Pjongjangu.
Największą niewiadomą jest jednak reakcja Stanów Zjednoczonych. Prezydent USA Donald Trump wielokrotnie groził Korei Północnej użyciem siły, jeśli ta będzie kontynuować prowokacje. W opublikowanym przez Biały Dom oświadczeniu, Waszyngton zastrzegł, że "wszystkie opcje są na stole".
Z drugiej strony, jego były doradca Steve Bannon otwarcie przyznał, że opcja militarna to blef. Do podobnych wniosków mógł dojść też Kim Dzong Un.
- Wydaje się, że władze Korei Północnej biorą taki scenariusz pod uwagę. To jednak bardzo niebezpieczne, bo uważam, że bezpośrednia konfrontacja USA z KRLD jest możliwa. Ostatnia decyzja Trumpa o zwiększeniu zaangażowania w Afganistanie pokazuje, że interwencja zbrojna absolutnie nie jest wykluczona - mówi Levi. - Tym bardziej, że Trump jest nieobliczalny i wciąż zmaga się z niskimi notowaniami - dodaje.