Kim Dzong Un już wygrał? Trump jest bezradny
W obliczu gróźb i prowokacji Korei Północnej, Stany Zjednoczone nie mają przed sobą żadnej dobrej opcji. "Gra jest skończona i Korea Północna ją wygrała" - ocenił jeden z ekspertów.
W nocy ze środy na czwartek północnokoreańska agencja informacyjna KCNA wydała bardzo nietypowy komunikat. Po początkowych sygnałach mówiących o ataku na należącą do USA wyspę Guam, Pjongjang sprecyzował swoje plany, zapowiadając - z podaniem bardzo szczegółowych danych trajektorii lotu - wystrzelenie salwy czterech rakiet balistycznych pośredniego zasięgu (IRBM) Hwasong-12, które mają przelecieć nad Japonią i wylądować 30-40 kilometrów przed Guamem. Do testu ma dojść w połowie sierpnia - o ile taki rozkaz wyda Kim Dzong Un.
Krótko mówiąc: reżim zapowiada nie atak, lecz test. Ale jeśli do niego dojdzie, dalsza eskalacja, a nawet konflikt może być nie do uniknięcia. Wystrzelenie tej salwy pocisków stawia Amerykę i jej sojuszników w bardzo trudnej sytuacji. Będzie to najbardziej prowokacyjny gest, na jaki kiedykolwiek zdecydował się reżim w Pjongjangu, dlatego presja, by na ten akt odpowiedzieć - szczególnie w przypadku Trumpa - będzie ogromna. Ale wszystkie dostępne opcje są ryzykowne i mogą tylko pogorszyć sytuację.
Zestrzelą, czy nie zestrzelą
Jeśli Korea Północna zrealizuje swoją groźbę, Stany Zjednoczone oraz Japonia, nad której terytorium przelecieć mają pociski - staną przed wyborem: przechwycić rakiety czy nie. Dotychczas nikt nie zdecydował się na taki krok, ze względu na chęć uniknięcia eskalacji, ale także z powodów badawczych: testy pocisków dostarczały cennych informacji o stanie rozwoju koreańskiej technologii. Teraz, kiedy Pjongjang chce posłać rakiety nad terytorium Japonii (dotychczas miało to miejsce tylko raz, w 1999 roku), które mają wylądować kilometry obok amerykańskiej bazy wojskowej, sytuacja jest diametralnie inna. Ale przechwycenie czterech pocisków na raz może być trudne. System obrony przeciwrakietowej Aegis, oparty na rakietach SM-3 i zainstalowany na okrętach stacjonujących na Morzu Japońskim teoretycznie mógłby podołać zadaniu, lecz jak pokazały niedawne testy, nie jest niezawodny. Podobnie jak zamontowany na wyspie Guam system THAAD, który dopiero niedawno rozpoczął testy przeciwko rakietom balistycznym pośredniego zasięgu (IRBM).
- Jeżeli Amerykanie zdecydują się na taki ruch, ale choć jedna rakieta dotrze do celu, będzie to wielkie propagandowe zwycięstwo Korei, które wzmocni Kima i osłabi wiarygodność amerykańskiego systemu, szczególnie w oczach sojuszników - mówi WP dr Maciej Milczanowski, były wojskowy i ekspert ds bezpieczeństwa z Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.
Strącenie koreańskich pocisków zapewne doprowadzi do eskalacji i jeszcze bardziej niebezpiecznej odpowiedzi Pjongjangu. Ale i brak działania będzie miał konsekwencje, bo tylko ośmieli reżim Kima do dalszych testów rakiet. Bo te, w obliczu braku zdecydowanej odpowiedzi, są coraz częstsze i lądują coraz bliżej wybrzeży Japonii.
Jak doszło do eskalacji?
Napięcia między Koreą Północną i USA od dawna są na wysokim poziomie, jednak ostatnie przyniosły bezprecedensowe zaostrzenie kursu. Wszystko zaczęło się od artykułu w "Washington Post", opisującego tajny raport Wojskowej Agencji Wywiadowczej (DIA). Według DIA północnokoreańskim naukowcom udało się zminiaturyzować ładunek atomowy do rozmiaru pozwalajacego umieścić go w głowicy rakiety. Co więcej, liczba bomb posiadanych przez Pjongjang znacznie przekracza dotychczasowe szacunki i wynosi ok. 60.
Jeśli to prawda, oznaczałoby to kluczowy przełom w północnokoreańskim programie atomowym, szczególnie w połączeniu z pierwszym udanym testem międzykontyntalnej rakiety balistycznej (ICBM), swoim zasięgiem obejmującym Chicago. Jednak nie wszystkie agencje wywiadowcze podzielają pogląd DIA. Mimo to, przebywający na wakacjach Trump zareagował ostro, spontanicznie grożąc Korei Północnej, że jeśli nie przestanie grozić Ameryce, spotka się z "ogniem i furią, jakiej świat jeszcze nie widział".
Współpracownicy Trumpa, z którymi prezydent nie konsultował swojej wypowiedzi, próbowali tonować nastroje i wymowę słów prezydenta. Ale było już za późno, bo w odpowiedzi na jego czerwoną linię, Pjongjang szybko ją przekroczył, zapowiadając oddanie ognia w kierunku wyspy Guam.
- Mamy do czynienia z politykiem, który nie przejmuje się zbytnio słowami. Tymczasem szczególnie w przypadku Korei Północnej mają one wielkie znaczenie - mówi Milczanowski.
Ale czy aby na pewno to słowa Trumpa były powodem zapowiedzi nowych północnokoreańskich testów? Wątpliwości ma dr Nicolas Levi, ekspert z Centrum Studiów Polska-Azja.
- Trudno powiedzieć, dlaczego Kim to robi, a szczególnie dlaczego robi to z tak dużą częstotliwością. To nie jest dla niego niezbędne, bo już wiemy, że Korea Północna posiada rakiety balistyczne różnego zasięgu i ich próby były udane. Tymczasem postępując w ten sposób ściąga na siebie zagrożenie i nowe sankcje - zauważa Levi. - Być może jest to reakcja na ukryte działania Amerykanów, o których my nie wiemy, np. akcje sabotażu informatycznego przeciwko Korei - dodaje.
Nieprzewidywalny z nieprzewidywalnym
Niezależnie od motywów działania Kim Dzong Una, eksperci zgadzają się, że sytuacja jest wysoce niebezpieczna, bo choć konflikt nie jest w interesie żadnej ze stron, dynamika zdarzeń może sama do tego doprowadzić. Problem dodatkowo pogarsza charakter obydwu
- To jest sytuacja gdzie po obu stronach mamy osoby nieobliczalne, dlatego przewidzenie tego, czym to się skończy, jest bardzo problematyczne - mówi Levi.
Podobnego zdania jest dr Milczanowski.
- Patrząc racjonalnie, Kim powinien deeskalować, złagodzić kurs i prosić o pomoc. Ale posunął się za daleko i jest sam, a takie poczucie osamotnienia nie sprzyja racjonalnym decyzjom. Z drugiej strony mamy nieprzewidywalnego Trumpa, który całą swoją kampanię oparł o to, że jest twardy i nieustępliwy, i inny niż Obama. I który obiecywał, że Korei nie pozwoli się ograć - wyjaśnia ekspert Fundacji Pułaskiego. - Dlatego mamy tu taki problem, który bardzo szybko może przyspieszyć. Sama wojna nie jest ani w interesie, ani Korei Północnej, ani Stanów Zjednoczonych. Ale dochodzi teraz do kreślenia czerwonych linii, za które nie będzie można się cofnąć. I ta linia się zbliża, bo Amerykanie nie pozwolą sobie na zrobienie kroku w tył - dodaje.
Game over
To szczególnie niebezpieczne ze względu na to, że Stany Zjednoczone nie dysponują żadną opcją rozwiązania siłowego, która nie byłaby obciążona dużym ryzykiem katastrofalnych skutków. Co prawda, amerykańska armia mogłaby teoretycznie dokonać precyzyjnego uderzenia na miejsca składowania przez Koreę Północną broni nuklearnej, lub spróbować osiągnąć cel poprzez zabicie Kim Dzong Una. Jednak powodzenie takich akcji jest wątpliwe (broń jest dobrze schowana, a dane trudno dostępne), a liczba posiadanych przez Pjongjang ładunków atomowych oznacza, że w razie odwetu systemy obrony antyrakietowej nie byłyby w stanie przechwycić wszystkich uruchomionych przez Koreę pocisków.
Najnowsze doniesienia "Washington Post" tylko potwierdzają ten obraz. Jak stwierdził Jeffrey Lewis, ekspert Middlebury Institute of International Studies i jeden z czołowych badaczy w dziedzinie koreańskiego programu nuklearnego, "gra jest skończona i Korea Północna ją wygrała".
"Dość wyraźnie widać, że okno denuklearyzacji Korei Północnej, za pomocą dyplomacji lub siły, się zamknęło" - ocenił Lewis.