Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010
- Jakiś samolot spadł. Ale to w Rosji - dobiegło mnie z salonu. Teściowa, która akurat przyjechała z wizytą, po śniadaniu umościła się tam z gazetą, kątem oka zerkając na TVN24.
„Aaa, jak w Rosji to mogę sobie nie przerywać spokoju sobotniego poranka” - pomyślałem trochę bezdusznie dopijając w kuchni kawę. Ale nie myślcie o mnie źle. Dla dziennikarza pracującego w gazecie sobota to jedyny w miarę spokojny dzień tygodnia. Ludzi szkoda, wiadomo, ale temat z dalekiej Rosji nie mógł zburzyć sobotniego spokoju. Tamta sobota, 10 kwietnia 2010 roku, była jednak inna.
- Ale to polski samolot, z prezydentem! - krzyknęła teściowa.
Telefon zaczął dzwonić jak szalony. Pół godziny później był już plan. Robimy bezpłatne wydanie "Faktu", na sobotę wieczór, które będzie rozdawane w największych miastach Polski. 10 lat temu byłem wicenaczelnym tej gazety. To ja poprowadziłem chyba pierwsze w historii (i do tej pory być może jedyne) sobotnie kolegium redakcyjne, bo naczelny był wtedy na korporacyjnym wyjeździe na jakiejś bałtyckiej wyspie, a dwoje pozostałych zastępców odpoczywało na urlopach.
Spotkaliśmy się w redakcji jakoś zaraz po godz. 11.
- Wstańmy wszyscy - poprosiłem. Chwilą skupienia oddaliśmy cześć ofiarom katastrofy.
- A teraz kto chce, może się pomodlić za spokój duszy zmarłych.
Nawet nie próbowałem ukrywać, że łzy popłynęły mi po policzkach.
A potem stało się to, co się zwykle dzieje w grupie osób, które profesjonalnie chcą wykonać swoją pracę. Musieliśmy wyłączyć emocje, żeby na chłodno zacząć planować gazetę. Ile stron jesteśmy w stanie zrobić? Czy jest już lista wszystkich ofiar? Czy jest choćby cień szansy, że ktoś przeżył? Czy są już jakieś zdjęcia z miejsca katastrofy? Czy będzie ktoś, kto będzie umiał opowiedzieć coś o przyczynach katastrofy? Kto z polskich władz leci na miejsce? Tych pytań przybywało.
Plan na gazetę powstał szybko. A potem było robienie kolejnych stron. I setki przeglądanych zdjęć. Znowu ciężko było opanować emocje. Potworne obrazy z miejsca katastrofy mieszały się ze zdjęciami ofiar, robionymi za życia. Uśmiechnięta pani prezydentowa, dobrotliwa twarz pana prezydenta, dziesiątki innych twarzy.
- Jezu, ona też? On też? - dużo było tej soboty w redakcji takich pełnych niedowierzania westchnień nad stołem zasypanym zdjęciami pasażerów ostatniego rejsu Tu-154M. Znałem wiele osób ze smoleńskiej listy śmierci. Miałem okazję rozmawiać z nimi jako dziennikarz. A w tamtą sobotę musiałem wybierać ich portrety do gazety, która opisywała ich śmierć.
Wydanie specjalne poszło zgodnie z planem. Bez chwili przerwy zaczęliśmy robić następne, na niedzielny poranek. Adrenalina dawała siłę. Zaczęła odpuszczać dopiero kiedy, grubo po północy, wróciłem do domu. Usiadłem w tym samym miejscu, w którym zastała mnie wieść o katastrofie. W kuchni. Kilka łez pozwoliło trochę zejść z emocji.
Pamiętam, że sam sobie zadawałem wtedy pytanie, jak ta katastrofa wpłynie na społeczeństwo. Kiedy kilka dni później rozgorzał w Polsce spór, czy należy pochować parę prezydencką na Wawelu, nie miałem wątpliwości, że ta niewyobrażalna tragedia nie nauczy nas za wiele. Ale nie myślałem, że może nas aż tak dramatycznie podzielić…
Robert Feluś, redaktor naczelny WP Sportowe Fakty, wicenaczelny WP