Joanna Kusy, żona Pakistańczyka o życiu w Karaczi: najbardziej boję się o dziecko
Nie myślę na co dzień o obcinaniu głów. Czasem strach ogarnia mnie w korku, w tłumie. Najbardziej boję się o dziecko. Trzeba pamiętać, żeby nie otwierać okna w samochodzie przejeżdżając przez niektóre ulice i żeby zawsze myśleć trochę z wyprzedzeniem o tym, dokąd się jedzie. Gdy coś wybucha i nie ma akurat kogoś z domowników, to natychmiast do niego dzwonimy - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Joanna Kusy, etnolożka, szczęśliwa żona Pakistańczyka, autorka książki "Zwyczajne pakistańskie życie". W Karaczi musi uważać sto razy bardziej niż Pakistanka. - Za białą kobietę okup jest większy - tłumaczy.
WP: Ewa Koszowska, Wirtualna Polska: Jakie zasady obowiązują kobiety w Pakistanie?
Joanna Kusy: Trudno uogólniać, w rodzinie pusztuńskiej zasady będą zupełnie inne niż w naszej czy w pendżabskiej chrześcijańskiej, w tradycyjnej inne niż w liberalnej. Zasadą jest, że kobieta nie prowadzi motoru, tylko siedzi bokiem z tyłu (chociaż niedawno dziewczyna z Pakistanu wyruszyła na motorze po północy kraju i nie było masowych protestów). Gdy idzie ulicą, bezpieczniej żeby miała szal. Mam znajomą panią w okienku, gdzie płacę za internet. Zawsze obserwuję, jak ona rozmawia z paniami, a jak z panami. Dwa zupełnie inne sposoby rozmowy. Z obcymi mężczyznami należy rozmawiać zdecydowanie i surowo. Facet zagadujący kobietę zachowuje się niegodziwie. Kobieta publicznie ma prawo jedynie mu odwarkiwać lub milczeć. Nie może się uprzejmie uśmiechać. Rozmowy z moim mężem o tej różnicy kulturowej zawsze kończą się niepowodzeniem (śmiech - przyp. red.).
WP: Przemoc domowa to surowe realia życia kobiet w Pakistanie. Policja często lekceważy kobiety, odmawiając przyjęcia zgłoszenia o dokonaniu przestępstwa. Spotkała się pani w Karaczi z tym zjawiskiem?
- O przemocy mało się rozmawia. Spotkałam się z tym, że kobieta uciekała z domu przed mężem, który ją bił, albo mówiła: "mężczyźni tacy są, że się gniewają, a my kobiety musimy to znosić". Mam wrażenie, że kobiety często boją się gniewu mężczyzn.
WP: W Pakistanie ciągle mają miejsce zabójstwa honorowe, regulowane przez sądy plemienne. Dlaczego w XXI wieku pozwala się na coś takiego?
- Wszyscy, których znam uważają, że to coś bardzo złego i że nie ma nic wspólnego z islamem - choć bywa uzasadniane religią, ale przez ludzi, którzy znają ją powierzchownie. Bardzo trudno z tym walczyć właśnie z powodu uwikłania w system solidarności rodowej, który ma znaczenie na co dzień.
WP: Mieszka pani w kraju, gdzie zdarza się, iż ludziom obcina się głowy. Ciągle słychać wybuchy, strzelaniny. Na porządku dziennym są porwania i morderstwa. Mówi się, że Karaczi to miasto strachu. Boi się pani o życie?
- Nie myślę na co dzień o obcinaniu głów. Czasem strach ogarnia mnie w korku, w tłumie. Najbardziej boję się o dziecko. Trzeba pamiętać, żeby nie otwierać okna w samochodzie przejeżdżając przez niektóre ulice i żeby zawsze myśleć trochę z wyprzedzeniem o tym, dokąd się jedzie. Gdy coś wybucha i nie ma akurat kogoś z domowników, to natychmiast do niego dzwonimy. Jeśli wszyscy są, to włączamy telewizor, żeby się dowiedzieć, co się dokładnie stało i gdzie. Wiemy też, że po wybuchu czy "targeted killing" (zabijanie jednostki przez rządową organizację czy instytucję - przyp. red.) pewnie będzie "strajk". Przez dzień lub dwa sklepy, szkoły, urzędy mogą być zamknięte, więc w domu musimy mieć zawsze zapas jedzenia i wody.
WP: Jak wyglądają wyjścia z domu?
- Miejscowe kobiety mogą po prostu zabierać dziecko na spacer i na zakupy czy do pobliskiego parku i robią to bardzo często. Ja w Karaczi muszę uważać sto razy bardziej niż Pakistanka. Za białą kobietę okup jest większy. Rodzina bardzo się o mnie boi. Tylko czasem więc zabieram synka na spacer po podwórku albo na targ warzywny. Najczęstsze wyjścia to kilka kroków do samochodu z mężem.
WP: O co tak naprawdę toczą się walki w Karaczi? Pisze pani w książce, że "przemoc tu nie jest całkowicie chaotyczna i niezorganizowana".
- To bardzo skomplikowane, składa się na nie wiele powodów. W największym skrócie, toczą się tu dziś walki polityczne - między partiami politycznymi, częściowo związanymi z różnymi grupami etnicznymi, walki na tle religijnym, a także walki gangów. Dużo jest też zwyczajnych napadów rabunkowych.
WP: Zdarzyło się, że pani życie było bezpośrednio zagrożone?
- Tylko raz, gdy złodziej mi trzymał pistolet przytwierdzony do czoła. Zwyczajny napad rabunkowy w Karaczi, w korku.
WP: Czym się różni "północ" i "południe" Karaczi?
- To duże uproszczenie, ale sama tak uprościłam (śmiech - przyp. red.). Życie na południu ma więcej cech, dzięki którym można żyć podobnie jak na Zachodzie. Większy wybór sklepów, parków, miejsc życia kulturalnego, dobre szkoły i lepsza opieka zdrowotna w pobliżu, bliskość "starego Karaczi", a także - co ważne dla chrześcijanina - wiele kościołów. Północ jest gorzej zorganizowana i biedniejsza, uchodzi też za mniej bezpieczną. Czasem słyszy się, że na południu mieszkają "elity", a na północy "low middle classes" (niska klasa średnia ) lub biedota. Ich światy różnią się od siebie niemal wszystkim. To, gdzie mieszkasz, zdecydowanie ma wpływ na twój status społeczny. Pytanie o dzielnicę, w której mieszkasz, jest jednym z pierwszych pytań zadawanych w Karaczi.
WP: Dlaczego w Pakistanie ciągle brakuje prądu? Wyłączają go na kilka godzin dziennie, czasami na cały dzień. O co chodzi?
- Przede wszystkim, potrzeby są ogromne. W Karaczi niemal przez cały rok każda rodzina potrzebuje przynajmniej kilku wiatraków. Wśród przyczyn braku prądu wymienia się przestarzałe technologie, krążący dług (łańcuch niezapłaconych rachunków), za małą rodzimą produkcję, uzależnienie od importu surowców energetycznych i powszechne nielegalne podłączanie się do prądu. Kable oplatają bloki i niebo jak pajęczyna. Słupy energetyczne są tak blisko balkonów, że wystarczy nałożyć na dłoń gumową rękawiczkę i połączyć prąd ze słupa za pomocą haka.
WP: Co spowodowało, że zdecydowała się pani na ślub z Pakistańczykiem? I to dość szybki ślub.
- Na początku się wahałam, bałam się najzwyczajniej w świecie. Czytam czasem komentarze (pod fragmentami książki, które od niedawna są publikowane w internecie), że "gdy będę z płaczem wracała z Pakistanu, to żadna gazeta o tym nie napisze". Od samego początku słuchałam takich uwag i trudno ludzi o to winić. Doszłam jednak do wniosku, że życie jest zbyt krótkie, by nie dać sobie szansy na przeżycie go z ukochanym człowiekiem, tylko dlatego że się boję. Nie znałam jego kultury i kraju, który rzadko jest celem migracji, ale widziałam, że jest bardzo dobrym, odpowiedzialnym i mądrym człowiekiem.
WP: Od razu postanowiliście, gdzie będziecie mieszkać?
- Od początku wiedziałam, że jeśli go poślubię, czeka mnie przeprowadzka do Pakistanu.
WP: Jak wyglądał ślub?
- W Pakistanie mieliśmy mehndi - coś w rodzaju "wieczoru panieńskiego" (nazwa tej części ślubu pochodzi od malowania wzorów z henny na dłoniach i stopach panny młodej - jest to symboliczny początek bezpośrednich przygotowań do ślubu, w tym licznych zabiegów upiększających). Potem przyszła kolej na nikah - czyli zawarcie małżeństwa (podpisanie kontraktu ślubnego) i przyjęcie, które było skromne, jak na pakistańskie standardy. Musiałam być ubrana na czerwono i błyszczeć w części dla kobiet. Mężczyźni z panem młodym i imamem siedzieli w jednym pokoju, panie - w drugim. W Polsce mieliśmy ślub katolicki.
WP: Jaki jest ideał pakistańskiej żony?
- Nie ma jednego ideału. Wciąż panuje przeświadczenie, że żona powinna mieć jak najjaśniejszą skórę, którą przekaże kolejnym pokoleniom. Musi wnieść odpowiedni posag. I dostosować się jak najlepiej do rodziny męża: opiekować się na starość teściami, przekazywać wiarę dzieciom, być centrum domowego ogniska, a w przyszłości - teściową. Musi umieć dobrze zarządzać domem i myślę, że wciąż oczekuje się od niej zdolności do poświęcenia życia zawodowego dla rodzinnego, choć wiele Pakistanek pracuje zawodowo. Coraz więcej także po ślubie.
WP: Jak Pakistańczycy traktuję kobietę z Polski?
- Pakistańczycy najpierw widzą białą kobietę, a dopiero potem dowiadują się, skąd ona jest. W Karaczi miałam okazję spotkać starszych ludzi, którzy pamiętają generała Turowicza (współtworzył pakistańskie siły powietrzne), panią Zofię Turowicz, polskich lotników oraz Polaków, którzy wyjechali do Wielkiej Brytanii tuż po II wojnie światowej. Spotkałam pakistańskich marynarzy, którzy poznali stocznię i port w Gdańsku. Nie zapomnę spotkania z jednym z nich, który na wieść o tym, że jestem z Polski, rozpłakał się. Jego polski przyjaciel, także marynarz, uratował mu życie na morzu. Pisali do siebie listy przez długie lata. Ktoś opowiadał mi z podziwem o Lechu Wałęsie. Jeden z moich znajomych zna na pamięć "Zniewolony umysł" Miłosza, inny - "Boże Igrzysko" Normana Daviesa. Teraz Pakistańczycy spotykają Polaków w czasie migracji, bo oba nasze narody wyruszają ze swoich ojczyzn "za chlebem", przede wszystkim do Wielkiej Brytanii. Dość często spotykam też ludzi, którym słowo "Polska" z niczym się nie kojarzy. Mylą
"Poland" z "Holland", albo myślą, że Polska jest wciąż "w Rosji".
WP: Większość białych żon muzułmanów przechodzi na islam. Dlaczego? To ich decyzja czy są do tego zmuszane?
- Powody mogą być różne. Mało która przyzna: "mąż mnie zmusił". To by znaczyło "dałam się zmusić - jeden zero dla niego". Dla części moich znajomych to rzeczywiście ich własna świadoma i przemyślana decyzja. Znam kobiety, które najpierw przeszły na islam, a potem wyszły za mąż. Spotkałam też konwertytki (kobiety zmieniające wyznanie - przyp. red.), które nie miały pojęcia na przykład o muzułmańskich świętach. Czasem dziewczyny myślą, że wychodząc za muzułmanina muszą zmienić religię.
WP: Kandydaci na męża tak to im przedstawiają?
Tak. Tymczasem religię muszą zmieniać kobiety nie wyznające religii Księgi, więc jeśli dziewczyna nie deklaruje się jako chrześcijanka, rzeczywiście według zasad islamu powinna przejść na islam wychodząc za mąż. Kobietom czasem się tłumaczy, że "chrześcijanek, o których mowa w Koranie, już nie ma" i teraz żona powinna jednak przyjąć islam. Presja rodziny i męża na kobietę bywa bardzo duża - nawet jeśli nie ma otwartego "zmuszania", to kobieta cały czas czuje, że sprawiłaby mężowi i jego rodzinie wielką radość decyzją o konwersji. Myślę też, że jeśli komuś nie zależy na religii, to może przyjąć islam, bo tak jest praktyczniej. Tak zrobiła moja znajoma w Karaczi, która nie wierzy w Boga i jej mąż o tym wie, ale formalnie jest muzułmanką i dzięki temu unika wielu nieprzyjemnych sytuacji. Białym konwertytkom też bywa trudno w rodzinach, jednak z mojej perspektywy przejście na islam ułatwiłoby bardzo dużo.
WP: Co więc sprawiło, że została pani przy swojej wierze?
- Wiara jest dla mnie bardzo ważna na co dzień. Mąż powiedział: "Widzę, jak ty wierzysz - jeśli mogłabyś to teraz porzucić, to bym zaczął się bać. To by znaczyło, że możesz porzucić wszystko, co kochasz". Na co dzień jest dużo drobnych trudności. Zdarza się, że ktoś ma problem z tym, że nie jestem muzułmanką. Wyobraża sobie dziwne rzeczy na temat niemuzułmanów albo skupia się jedynie na tym, by mnie przekonać, że "wierzę w głupoty". Tu wiedza o chrześcijaństwie jest podobnie powierzchowna jak w Polsce o islamie. Jest mi wtedy przykro, że nie mogę nawiązać z taką osobą bliskiego kontaktu.
WP: Przyznaje pani publicznie, że jest chrześcijanką?
- Nigdy sama o tym nie mówię, ale odpowiadam na pytania o religię. To zawsze kluczowy moment pierwszej rozmowy. Reakcje są różne. Jedna z moich koleżanek była przerażona, gdy powiedziałam jej, że przyznaję się do bycia chrześcijanką. Krzyknęła, że "narażam życie swoje i swojej rodziny". I pewnie ma rację.
WP: W jakiej religii wychowujecie syna?
- Chcemy, żeby poznało obie religie tak, bo są dla nas ważne. Syn wie, że jedna rodzina jest chrześcijańska, a druga muzułmańska. Widzi, jak jedni i drudzy się modlą i że mogą żyć razem i się kochać mimo tej różnicy. Bliska mi jest religijność, której doświadczyłam odwiedzając mieszane rodziny na pograniczu polsko-ukraińskim. W szkole najchętniej wysłałabym go na etykę, ale jeśli się nie uda, to będzie uczył się tego, czego uczą się dzieci w jego szkole, czyli islamu.
WP: Jest pani szczęśliwa?
- Tak.
WP: Myśl pani o powrocie do Polski?
- Na razie nie chcę wracać do Polski na stałe. Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć, ale bardzo bym chciała, jeśli to możliwe, zostać w Pakistanie. Zżyłam się z tym krajem i ludźmi. Tu jest moje miejsce na ziemi, mój dom.
Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska
Joanna Kusy - Polka w środku muzułmańskiego świata, etnolożka, szczęśliwa żona Pakistańczyka, mama małego chłopca. Po wielu wahaniach zamieszkała w Karaczi z mężem i jego rodziną. Pakistan nie przestaje być dla niej wyzwaniem, choć powoli staje się drugim domem. Zdarza się jej tu już (czasem!) usłyszeć: "Jesteś taka jak my". W swojej najnowszej książce "Zwyczajne pakistańskie życie" (wyd. Dom Wydawniczy PWN) pisze o codzienności: co się je w Pakistanie, jak się ubiera, jak wygląda dom i jak się w nim żyje. Gdzie się leczą, kogo spotyka, czego się boi i co ją urzekło. Jak świętują muzułmanie i jak z większości stała się mniejszością.